Nick Vujicic: żyć bez ograniczeń

Data: 2013-03-07 12:24:23 | Ten artykuł przeczytasz w 43 min. Autor: Sławomir Krempa
udostępnij Tweet
News - Nick Vujicic: żyć bez ograniczeń

Nick Vujicic cierpi na fokomelię – rzadkie schorzenie objawiające się brakiem kończyn. Jednak ten niezwykły młody człowiek pokonał niewyobrażalne ograniczenia wynikające z jego niepełnosprawności. Dziś prowadzi aktywne życie, podróżuje po całym świecie i występuje jako mówca motywacyjny, niosąc nadzieję i inspirację milionom ludzi. Nick angażuje się w działalność charytatywną, a równolegle kieruje własną firmą, prowadzi szkolenia biznesowe, przemawia na międzynarodowych konferencjach i spotyka się z głowami państw. 

 

Bez rąk, bez nóg, bez ograniczeń! to piękna i budująca opowieść o sile człowieka, która drzemie w jego sercu. Nick Vujicic pływa, surfuje, jeździ po świecie z wykładami, kieruje swoją firmą, pomaga innym, prowadzi program w radiu. Można powiedzieć, że z jego życia płynie przesłanie: „Żyj śmiało! Ten świat jest tego wart”. Szczerze podziwiam - powiedział Marek Kamiński – podróżnik, polarnik, pisarz, założyciel fundacji wspierającej osoby niepełnosprawne.


Bez rąk, bez nóg, bez ograniczeń! to niesamowita historia niezwykłego człowieka. To książka, która daje nadzieję i pomaga zmienić swoje nastawienie wobec codziennych problemów. Nawet, jeśli nie zmieni życia wszystkich czytelników, to na długo pozostanie w pamięci - napisał nasz recenzent, Piotr Piekarski. Warto sięgnąć po tę książkę, warto wziąć udział w konkursie jej poświęconym. Warto również przeczytać słowa otwierające książkę Vujicica. Premierowo je publikujemy:

 

 

okladkaNazywam się Nick Vujicic i mam dwadzieścia siedem lat. Urodziłem się bez kończyn, ale – na przekór okolicznościom – żyję pełnią życia! Podróżuję po całym świecie, mobilizując miliony napotkanych ludzi do odważnego stawiania czoła przeciwnościom, tak by z wiarą, nadzieją i miłością realizowali marzenia. W książce, którą trzymasz w ręku, opowiadam o swoich przeżyciach, o tym, jak radzę sobie z różnymi wyzwaniami. Niektóre z nich muszę podejmować ze względu na swoją niepełnosprawność, ale większość ma uniwersalny charakter – z podobnymi problemami zmagamy się wszyscy. Dzieląc się swoją historią, chcę zainspirować Cię do pokonywania przeszkód, przed którymi stajesz. Pragnę pomóc Ci odnaleźć własną drogę prowadzącą do życia, które z chęcią opiszesz jako obłędnie szczęśliwe!

Często czujemy, że życie jest niesprawiedliwe. Przytłoczeni przeróżnymi problemami tracimy pewność siebie i ogarnia nas uczucie rezygnacji. Znam to aż za dobrze. Jednak w Biblii czytamy: „Za pełną radość poczytujcie to sobie, ilekroć spadają na was różne doświadczenia”. To prawda, której uczyłem się przez długie lata. Zapoznając się z moją historią, przekonasz się, że większość życiowych przeciwności to niepowtarzalne okazje do odkrycia naszego prawdziwego powołania. To doświadczenia, które nas kształtują i wyposażają do tego, by wywierać pozytywny wpływ na otaczający świat.

Moi rodzice są pobożnymi chrześcijanami, ale kiedy urodziłem się bez rąk i bez nóg, zastanawiali się, o co właściwie Bogu chodzi. Dlaczego postanowił mnie stworzyć? Początkowo zakładali, że dla kogoś takiego jak ja nie ma nadziei ani perspektyw, że nigdy nie będę w stanie prowadzić normalnego, owocnego życia.

Dzisiaj okazuje się jednak, że rozwój wydarzeń przekroczył ich najśmielsze oczekiwania. Setki nieznajomych osób codziennie kontaktują się ze mną przez telefon, e-mail, wiadomości tekstowe lub za pośrednictwem Twittera. Obcy ludzie podchodzą do mnie na lotniskach, w hotelach i restauracjach. Mówią mi, że poruszyłem ich i w jakiś sposób wpłynąłem na ich życie. Uznaję to za wielkie błogosławieństwo i czuję się obłędnie szczęśliwy!

Rodzice nie mogli przewidzieć, że moja niepełnosprawność – moje „brzemię” – okaże się niezwykłym darem, który stwarza wyjątkową płaszczyznę porozumienia z innymi ludźmi, który pozwala mi okazywać współczucie cierpiącym i pocieszać strapionych. To prawda, że wyzwania, z którymi przychodzi mi się mierzyć, mają szczególny charakter, ale z drugiej strony dostałem też od Boga wiele dobrego – kochającą rodzinę, bystry umysł i głęboką, nieprzemijającą wiarę.

Jednak chcę też być szczery, zarówno tutaj, jak i w dalszej części książki, dlatego muszę przyznać, że nim moja wiara w pełni dojrzała i nim odnalazłem życiowy cel, przebrnąłem przez chwile mroczne i przerażające. Gdy wszedłem w trudny okres nastoletni, kiedy wszyscy próbujemy znaleźć swoje miejsce na ziemi, i uświadomiłem sobie, że nigdy nie będę „normalny”, przeżyłem załamanie. Nie dało się ukryć, że moje ciało nie przypomina ciał kolegów z klasy. Choć bardzo się starałem, przekonywałem się, że pływanie czy jazda na deskorolce należą do umiejętności, których nigdy nie zdobędę.

Co gorsza, kilku złośliwych kolegów znalazło sobie świetną zabawę w wymyślaniu dla mnie przezwisk takich jak „wybryk natury” czy „kosmita”. Oczywiście chciałem być taki jak inni, ale miałem na to niewielkie szanse. Zależało mi na akceptacji ze strony otoczenia, lecz czułem się odrzucony. Chciałem się jakoś dopasować, ale mi nie wychodziło. W końcu znalazłem się pod ścianą.

Moje serce cierpiało. Przeżywałem depresję, zmagałem się z negatywnymi myślami i poczuciem bezsensu. Byłem osamotniony, mimo że otaczali mnie członkowie rodziny i przyjaciele. Martwiłem się, że już na zawsze będę ciężarem dla tych, których kocham.

Tak bardzo się wówczas myliłem! Opisami wspaniałych przeżyć, o jakich w tamtych mrocznych dniach nie śmiałbym nawet marzyć, mógłbym wypełnić całą książkę – i wypełniam właśnie tę książkę, którą trzymasz w ręku. Na kolejnych stronach podzielę się wskazówkami, które pomogą Ci odzyskać nadzieję nawet w najtrudniejszych chwilach. Podpowiem, jak przedostać się bezpiecznie na drugi brzeg przez odmęty smutku i cierpienia, jak odnaleźć siłę, determinację i inspirację do życia, jakiego pragniesz – do życia, które przerasta wyobrażenia!

Jeśli masz w sobie pragnienie i pasję, żeby coś zrobić, i nie jest to sprzeczne z wolą Bożą, osiągniesz to. To mocne stwierdzenie. Szczerze mówiąc, sam nie zawsze w to wierzyłem. Jeśli widziałeś jedno z moich wystąpień zamieszczonych w Internecie, wiedz, że radość promieniująca z tych filmów to efekt długiej podróży, którą odbyłem. Nie od razu miałem wszystko, czego potrzebowałem – kilku ważnych rzeczy musiałem nauczyć się po drodze. Przekonałem się, że do życia bez ograniczeń konieczne są następujące czynniki:

wyraźne poczucie celu,

niezachwiana nadzieja,

wiara w Boga i w Jego nieograniczone możliwości,

miłość i samoakceptacja,

dewiza „postawa to podstawa”,

odważny duch,

gotowość na zmiany,

ufne serce,

głód okazji,

umiejętność oceny ryzyka i poczucie humoru,

misja, która pozwala służyć innym.

Każdy rozdział tej książki poświęciłem jednemu z tych czynników, starając się opisać go w taki sposób, aby ułatwić Ci skorzystanie z przedstawionych wskazówek w Twej własnej podróży do spełnionego, owocnego życia. Dzielę się tymi przemyśleniami, ponieważ noszę w sercu cząstkę miłości, jaką Bóg Cię kocha. Chcę, żebyś doświadczył poczucia radości i spełnienia, które On zamierzył dla Ciebie.

Jeśli jesteś jedną z wielu osób codziennie borykających się z poważnymi życiowymi trudnościami, niech mój przykład doda Ci otuchy. Zmagając się z przeciwnościami, odkryłem swój życiowy cel, który przerasta moje najśmielsze wyobrażenia.

W Twoim życiu mogą przyjść trudne dni. Możesz się załamać i poczuć, że nie masz już siły, by wstać. Znam to uczucie, Przyjacielu. Wszyscy je znamy. Życie nie jest łatwe, ale gdy pokonujemy przeciwności, stajemy się silniejsi i doceniamy możliwości, jakie nam zaoferowano. Zaczynamy lepiej rozumieć, że w ostatecznym rozrachunku najważniejsze jest to, jaki wpływ wywrzemy na innych ludzi oraz w jaki sposób zakończymy naszą podróż.

Możemy razem przezwyciężyć nasze ograniczenia i przeżyć niesamowitą przygodę! Co Ty na to? Spróbujemy?

 

Jeśli sam nie doświadczasz cudu, bądź cudem dla innych!

Jeden z najbardziej popularnych filmów z moim udziałem prezentowanych na YouTubie przedstawia sceny, na których jeżdżę na deskorolce, uprawiam surfing, gram na instrumencie, uderzam piłeczkę golfową, upadam, powstaję, przemawiam przed publicznością i – to najlepsze! – odbieram uściski od przytulających mnie osób.

No cóż, to zupełnie zwykłe zajęcia i czynności, które może wykonać niemal każdy, prawda? A zatem jak myślisz, dlaczego to nagranie zaliczyło już miliony odsłon? Mam pewną teorię: internauci chętnie je oglądają, ponieważ widać na nim, że pomimo niepełnosprawności żyję tak, jakbym nie miał żadnych ograniczeń.

Ludzie często wyobrażają sobie, że osoba z wysokim stopniem niepełnosprawności jest bierna, przygnębiona i wycofana. Lubię przełamywać ten stereotyp, pokazując, że prowadzę ekscytujące życie i jestem człowiekiem spełnionym.

Spośród setek komentarzy zamieszczonych pod tym nagraniem chcę tutaj przytoczyć jedną, typową uwagę: „Kiedy widzę, że taki facet może być szczęśliwy, zastanawiam się, dlaczego tak często użalam się nad sobą, dlaczego nie czuję się wystarczająco atrakcyjny, inteligentny itp., itd. Jakim prawem pozwalam sobie na takie myśli, skoro ten gość żyje bez kończyn, a mimo to jest SZCZĘŚLIWY?!”.

Wszyscy nieustannie zadają mi to pytanie: „Nick, jak ty to robisz, że udaje ci się być tak szczęśliwym?”. Najkrótsza odpowiedź – którą podzielę się od razu, bo może będzie ona dla Ciebie zachętą w Twoich zmaganiach – brzmi następująco:

Odnalazłem szczęście, gdy zdałem sobie sprawę, że pomimo wszelkich ułomności jestem doskonałym Nickiem Vujicicem. Jestem Bożym stworzeniem, zaprojektowanym zgodnie z Jego planem względem mnie. Nie chcę przez to powiedzieć, że nie ma już miejsca na pracę nad sobą i poprawę. Staram się być lepszy, żeby lepiej służyć Bogu i ludziom. Jednak wierzę mocno, że moje życie nie jest skrępowane żadnymi ograniczeniami. I pragnę, żebyś poczuł to samo na myśl o swoim życiu – niezależnie od tego, z jakimi przeciwnościami musisz się jeszcze zmierzyć.

Na początku naszej wspólnej podróży poświęć kilka chwil, żeby pomyśleć o ograniczeniach, które sam sobie narzuciłeś lub które narzuciło Ci otoczenie. I pomyśl też, co by było, gdybyś uwolnił się od tych ograniczeń. Jak wyglądałoby Twoje życie, gdyby wszystko było możliwe?

Oficjalnie jestem niepełnosprawny, lecz czuję się pełnowartościowym człowiekiem, brak kończyn zaś uznaję za okazję do zrobienia czegoś dobrego dla tego świata. Niepełnosprawność daje mi wyjątkową szansę dotarcia do wielu potrzebujących. Pomyśl tylko, jakie możliwości otwierają się przed Tobą!

Zbyt często wmawiamy sobie, że nie jesteśmy wystarczająco inteligentni, atrakcyjni lub utalentowani, żeby realizować swe marzenia. Bezkrytycznie przyjmujemy to, co mówią o nas inni, i pozwalamy zamknąć się w klatce najróżniejszych ograniczeń. Co gorsza, kiedy uznajemy się za niepełnowartościowych i niegodnych, w pewnym sensie ograniczamy Boga, dyktując warunki, na jakich pozwalamy Mu przez nas działać. A przecież jesteśmy Jego dziełami – On powołał nas do istnienia w określonym celu. Dlatego nie wolno nam akceptować narzuconych ograniczeń i krępować Bożej miłości.

Mam wybór – i Ty też masz wybór. Możemy skupić się na rozczarowaniach i brakach, możemy wybrać zgorzknienie, złość lub smutek. Ale możemy też postanowić, że nawet gdy przeżywamy trudne chwile lub stykamy się z niesympatycznymi ludźmi, wyciągniemy z tego doświadczenia jakąś naukę i pójdziemy dalej, biorąc w swoje ręce odpowiedzialność za własne szczęście.

Jeśli jesteś Bożym dzieckiem, jesteś też piękny i drogocenny, a Twoja wartość przewyższa wszelkie skarby i kosztowności tego świata. Zostałeś ukształtowany tak, by idealnie odpowiadało to Twemu życiowemu powołaniu. Jednocześnie powinieneś stale dążyć do tego, by być lepszym człowiekiem, przełamywać ograniczenia i odważnie realizować marzenia. Chcę Ci powiedzieć, że niezależnie od warunków i okoliczności, w jakich żyjesz, możesz zmienić ten świat na lepsze – masz misję, która może wypełnić Twoje życie do ostatniego tchnienia.

Nie mogę położyć ręki na Twoim ramieniu, żeby dodać Ci otuchy, ale mogę mówić szczerze, prosto z serca: nawet jeśli dziś nie widzisz dla siebie żadnych perspektyw, jest nadzieja! Nawet jeśli obecnie przeciwności wydają się przytłaczające, nadejdą jeszcze pogodne dni. Możesz przezwyciężyć wszelkie przeszkody! Samo pragnienie zmiany jeszcze niczego nie zmieni, ale jeśli postanowisz działać, Twoja decyzja doprowadzi do pozytywnych zmian!

Wszystko współdziała dla dobra – jestem tego pewien, ponieważ przekonałem się o tym osobiście. Czy z życia bez kończyn może wyniknąć coś dobrego? Wystarczy na mnie spojrzeć, żeby zrozumieć, że zmierzyłem się z ogromnymi wyzwaniami i pokonałem liczne przeszkody. Właśnie dlatego ludzie inspirują się moim przykładem i chętnie mnie słuchają, gdy dzielę się wiarą i przekonuję ich, że są kochani, podtrzymując w nich nadzieję.

To jest mój wkład. Ty też musisz docenić swoją wartość, musisz uświadomić sobie, że masz do zaoferowania coś cennego. Jeśli dziś przeżywasz frustrację, nie martw się. Poczucie frustracji oznacza, że oczekujesz czegoś więcej. Bardzo dobrze. Nierzadko to właśnie problemy i trudności, z którymi się borykamy, pokazują nam, do czego naprawdę powinniśmy dążyć i jacy winniśmy się stawać.


Wartość życia

Dostrzeżenie pozytywów w tym, jaki się urodziłem, zajęło mi dużo czasu. Kiedy mama zaszła w ciążę, miała dwadzieścia pięć lat – byłem pierwszym dzieckiem. Mama pracowała jako położna i pielęgniarka na izbie porodowej, opiekując się setkami matek i noworodków. Wiedziała, jak dbać o siebie w ciąży, przestrzegała odpowiedniej diety, uważała na przyjmowane lekarstwa, nie piła alkoholu i nie zażywała aspiryny ani innych środków przeciwbólowych. Konsultowała się z najlepszymi lekarzami, którzy zapewniali ją, że ciąża przebiega wzorowo.

Mimo to mama odczuwała jakiś niepokój. Kiedy zbliżał się termin porodu, kilkakrotnie rozmawiała z tatą o swoich obawach, powtarzając: „Mam nadzieję, że nasze dziecko rozwija się prawidłowo”.

Lekarze przeprowadzili dwa badania ultrasonograficzne, które nie wykazały żadnych nieprawidłowości. Poinformowano rodziców, że będą mieli chłopca, ale nikt nie wspomniał o braku kończyn!

Gdy 4 grudnia 1982 roku przyszedłem na świat, mama początkowo nie mogła mnie zobaczyć. Dlatego pierwsze pytanie, które zadała lekarzom, brzmiało: „Czy dziecko jest zdrowe?”. Zapadło kłopotliwe milczenie. Mijały kolejne sekundy, a nikt nie chciał pokazać jej noworodka. Mama wyczuwała coraz wyraźniej, że coś poszło nie tak. Lekarze nie pozwolili jej wziąć mnie na ręce, lecz wezwali pediatrę i przeszli do przeciwległego rogu sali, żeby mnie zbadać i odbyć naradę. Kiedy mama usłyszała donośny płacz nowo narodzonego dziecka, poczuła ulgę. Ale wtedy tata zauważył, że nie mam ręki. Zasłabł i wyprowadzono go na korytarz.

Zszokowani tym wszystkim lekarze i pielęgniarki szybko zawinęli mnie w becik.

Matka, która asystowała przy setkach porodów, nie dała się oszukać. Zauważyła niepokój na twarzach członków personelu medycznego i wiedziała, że stało się coś niedobrego.

– Co się dzieje? Co jest nie tak z moim dzieckiem? – dopytywała się natarczywie.

Lekarz prowadzący początkowo odmawiał udzielenia jakichkolwiek informacji, ale kiedy mama nalegała, zdobył się tylko na podanie specjalistycznego terminu medycznego:

– To fokomelia…

Jako doświadczona pielęgniarka mama od razu wiedziała, co znaczy ten fachowy termin. Określa się w ten sposób wrodzoną wadę organizmu dzieci, które przychodzą na świat ze zdeformowanymi lub niewykształconymi kończynami.

Mama nie mogła uwierzyć, że to prawda.

Tymczasem tata w osłupieniu czekał na korytarzu. Zastanawiał się, czy rzeczywiście zobaczył to, co zobaczył, czy tylko mu się wydawało. Gdy pediatra wyszedł, żeby z nim porozmawiać, tata zawołał:

– Mój syn… On nie ma ręki!

– Właściwie – lekarz starał się zakomunikować to najdelikatniej, jak potrafił – pański syn nie ma ani rąk, ani nóg…

Ojcu znów zrobiło się słabo.

Zastygł w bezruchu i nie mógł wydobyć z siebie słowa. Jednak po chwili odezwał się w nim instynkt obronny. Pobiegł na salę porodową, żeby przygotować mamę, nim usłyszy wiadomość o moim stanie. Kiedy jednak zobaczył ją zapłakaną, zorientował się, że jest już za późno.

Zaproponowano mamie, by wzięła mnie na ręce, ale odmówiła i kazała wynieść mnie z pokoju.

Pielęgniarki i położna płakały, ja też zanosiłem się płaczem. W końcu ułożono mnie w beciku obok mamy, ale ona nie mogła znieść widoku swojego dziecka – bez kończyn…

– Zabierzcie go stąd! – powiedziała. – Nie chcę go dotykać ani oglądać.

Ojciec do dzisiaj żałuje, że personel medyczny nie dał mu czasu na rozmowę z żoną i jej właściwe przygotowanie. Później, gdy mama spała, tata odwiedził mnie na oddziale noworodków, a potem wrócił do mamy i stwierdził z dumą:

– Nasz syn jest piękny!

Zapytał mamę, czy nie chce mnie zobaczyć, ale odmówiła. Nadal była zbyt roztrzęsiona. Ojciec zrozumiał jej uczucia i uszanował je.

Zamiast świętować moje narodziny, rodzice wraz z przyjaciółmi ze wspólnoty kościelnej, do której należeli, pogrążyli się w żałobie. Jeśli Bóg jest Bogiem miłości – pytali – dlaczego do tego dopuścił?

Mama pogrążona w żalu

Byłem pierworodnym dzieckiem moich rodziców. O ile w zwykłych okolicznościach krewni i znajomi uznaliby to za szczególny powód do świętowania, w tym przypadku nikt nie przesłał mamie kwiatów z gratulacjami. Mama czuła się zraniona i upokorzona. Spytała tatę ze łzami w oczach:

– Czy nie zasługuję na kwiaty?

– Przepraszam – powiedział, gdyż i on dotąd nie wręczył żonie kwiatów. – Oczywiście, że zasługujesz.

Poszedł do szpitalnej kwiaciarni, a po chwili wrócił z bukietem.

Nie byłem tego wszystkiego świadomy aż do momentu, gdy skończyłem trzynaście czy czternaście lat. Zacząłem wtedy wypytywać rodziców o moje narodziny i o ich pierwszą reakcję. Pamiętam, że pewnego razu miałem w szkole zły dzień. Kiedy poskarżyłem się mamie, starała się mnie pocieszyć. Stwierdziłem wówczas z płaczem, że nie chcę już dłużej żyć bez rąk i nóg. Mama płakała razem ze mną. Powiedziała mi, że zarówno ona, jak i tata wierzą, iż Bóg ma wobec mojego życia plan i pewnego dnia ów plan ujawni. W kolejnych tygodniach i miesiącach zadawałem rodzicom wiele pytań – czasami rozmawiałem z jednym z nich, czasami wspólnie z mamą i tatą. Moje poszukiwania wynikały po części z naturalnej ciekawości, a po części były reakcją na pytania, którymi zasypywali mnie ciekawscy koledzy z klasy.

Początkowo obawiałem się tego, co mogą powiedzieć rodzice. Widziałem, że jest to dla nich trudny temat, więc nie chciałem przypierać ich do muru. Podczas pierwszych rozmów byli bardzo ostrożni i uważali, żeby mnie nie zranić. Ale kiedy byłem już nieco starszy i pytałem o kolejne szczegóły, otwierali się coraz bardziej, szczerze dzieląc się ze mną swoimi uczuciami. Wiedzieli, że będę w stanie to przyjąć.

Niemniej, gdy dowiedziałem się, że po porodzie mama nie chciała wziąć mnie na ręce – mówiąc oględnie – nie było mi lekko. I bez tego miałem problemy z samoakceptacją, a świadomość, że moja własna matka nie mogła znieść mojego widoku, była… no cóż, chyba nie muszę tego tłumaczyć. Czułem się zraniony i odrzucony, ale z drugiej strony pamiętałem też o wszystkim, co rodzice zrobili dla mnie od tamtej pory. A przecież okazywali mi miłość na tysiące sposobów.

Chcę też zaznaczyć, że kiedy zaczęliśmy rozmawiać na temat ich pierwszej reakcji, byłem już wystarczająco dojrzały, żeby umieć postawić się na miejscu mamy. Oprócz złych przeczuć podczas ciąży mama nie zauważyła żadnych sygnałów ostrzegawczych. Po porodzie była więc zszokowana i przerażona. W jaki sposób ja jako rodzic zareagowałbym w analogicznej sytuacji? Szczerze mówiąc, nie mam pewności, czy poradziłbym sobie tak dobrze, jak mama i tata. Podzieliłem się z nimi tą refleksją i z biegiem czasu rodzice coraz swobodniej mówili o swoich przeżyciach.

Cieszę się, że zaczekaliśmy z tą rozmową do momentu, gdy byłem już na nią gotowy i w głębi serca wiedziałem, że rodzice mnie kochają. Mama i tata pomogli mi zrozumieć, w jaki sposób ich wiara pozwoliła im dostrzec w moim życiu Boży zamysł.

Pomijając momenty kryzysowe czy chwile załamania, byłem dzieckiem rezolutnym i optymistycznie nastawionym do życia. Nauczyciele, rodzice innych dzieci, a nawet nieznajomi ludzie często dawali mi do zrozumienia, że moja postawa jest dla nich źródłem inspiracji. Poza tym docierało do mnie coraz wyraźniej, że wiele osób zmaga się z jeszcze większymi brzemionami niż moje.

Podróżuję po całym świecie i mam świadomość ogromu cierpienia, które dotyka tysięcy ludzi. Dlatego też chętniej doceniam to, co sam posiadam, i staram się nie koncentrować na tym, czego mi brakuje. Widziałem osierocone dzieci borykające się z wyniszczającymi chorobami. Widziałem młode kobiety przymuszane do niewoli seksualnej. Widziałem mężczyzn, którzy trafili do więzienia, bo nie byli w stanie spłacić długów.

Cierpienie jest uniwersalne i często niewiarygodnie okrutne, ale nawet w najgorszych slumsach, pośród najstraszniejszych tragedii spotykałem ludzi, którym nie tylko udawało się przetrwać, ale którzy czuli się spełnieni i szczęśliwi. Radość była z pewnością ostatnią rzeczą, którą spodziewałem się znaleźć w miejscu znanym jako „Miasto Śmieci” – w obskurnych slumsach na peryferiach Kairu w Egipcie. Dzielnica Manszijet Nasser leży u podnóża skalistego urwiska. Na swą niechlubną, choć trafną nazwę zapracowała sobie tym, że większość spośród pięćdziesięciu tysięcy mieszkańców Miasta Śmieci utrzymuje się z przeczesywania śmietnisk Kairu. Codziennie selekcjonują oni tony odpadków wyrzucanych przez osiemnastomilionową metropolię w poszukiwaniu przedmiotów, które można jeszcze sprzedać, przetworzyć lub wykorzystać w inny sposób.

Widząc stosy cuchnących śmieci zalegające na ulicach, zapuszczone chlewy i prowizoryczne chaty, można by się spodziewać, że mieszkający tu ludzie będą pogrążeni w rozpaczy. Jednak gdy odwiedziłem to miejsce kilka lat temu, odkryłem, że jest zupełnie inaczej. Mieszkańcy Miasta Śmieci żyją w opłakanych warunkach, ale ci, których spotkałem, byli życzliwi, szczęśliwi i pełni wiary. Mimo że Egipt jest w dziewięćdziesięciu procentach krajem muzułmańskim, Manszijet Nasser to dzielnica chrześcijańska – niemal wszyscy mieszkańcy wyznają chrześcijaństwo obrządku koptyjskiego.

Przebywając w różnych zakątkach świata, miałem okazję odwiedzić wiele spośród miejsc zaliczanych do najbiedniejszych. Miasto Śmieci jest jednym z najgorszych, jeśli chodzi o warunki zewnętrzne, jednak jest to również miejsce przesiąknięte ciepłem i serdecznością. Podczas spotkania udało nam się upchnąć prawie sto pięćdziesiąt osób w małym betonowym baraku służącym za budynek kościelny. Kiedy zacząłem mówić, uderzyła mnie radość widoczna na twarzach zgromadzonych. Ci ludzie po prostu promienieli szczęściem! Nieczęsto zdarza mi się, że reakcja publiczności podnosi mnie na duchu w sposób tak odczuwalny. Podziękowałem im za wiarę, dzięki której potrafią wznieść się ponad trudne okoliczności, i opowiedziałem im, w jaki sposób Jezus Chrystus zmienił moje życie.

Później rozmawialiśmy z przywódcami wspólnoty o tym, jak Boża moc wpływa na życie mieszkańców dzielnicy. Daje się odczuć, że ludzie ci nie pokładają nadziei w tym świecie, lecz w wieczności. Wierzą w cuda i dziękują Bogu za to, kim jest i co dla nas zrobił. Przed odjazdem przekazaliśmy niektórym rodzinom trochę ryżu, herbaty oraz niewielką kwotę na zakup żywności na najbliższe tygodnie. Rozdaliśmy też dzieciom sprzęt sportowy, piłki i skakanki. Dzieciaki natychmiast zaprosiły naszą grupę do wspólnej zabawy – graliśmy w piłkę, śmiejąc się w głos i ciesząc się swoim towarzystwem pomimo otaczającej nas nędzy. Nigdy nie zapomnę tych dzieci i ich uśmiechów. Dla mnie było to jeszcze jedno potwierdzenie, że szczęście nie zależy od warunków zewnętrznych, jeśli tylko całą naszą ufność pokładamy w Bogu.

Jak to możliwe, że ubogie dzieci potrafią się śmiać? Jak to się dzieje, że więźniowie śpiewają z radości? Ludzie wznoszą się ponad okoliczności, gdy godzą się z tym, że nie na wszystko mają wpływ i że nie wszystko są w stanie zrozumieć. Zamiast tego skupiają się raczej na tym, co rozumieją i co zależy od nich.

Tak właśnie postąpili moi rodzice. Postanowili zaufać Słowu Bożemu, które mówi, że „Bóg z tymi, którzy Go miłują, współdziała we wszystkim dla ich dobra, z tymi, którzy są powołani według Jego zamiaru”.

 

Rodzinna wiara

Zarówno mama, jak i tata pochodzą z rodzin świadomie praktykujących wiarę chrześcijańską. Wychowywali się początkowo w Serbii – w tamtych czasach wchodzącej w skład Jugosławii – a w późniejszych latach ich rodziny wyemigrowały do Australii, uciekając przed komunistycznymi represjami. Dziadkowie należeli do kościoła apostolskiego, który ze względów moralnych sprzeciwia się obowiązkowej służbie wojskowej. Komuniści prześladowali członków tej grupy wyznaniowej, dlatego nabożeństwa musiały odbywać się potajemnie. Dziadkowie odmówili też wstąpienia do kontrolującej każdy aspekt życia partii komunistycznej, co negatywnie odbijało się na ich sytuacji finansowej. Dzieciństwo mojego ojca naznaczyły bieda i głód.

Dziadkowie – zarówno ze strony mamy, jak i taty – postanowili dołączyć do tysięcy serbskich chrześcijan, którzy wyemigrowali do Australii, Stanów Zjednoczonych i Kanady. Zamieszkali w Australii – tutaj mogli swobodnie praktykować wyznawaną wiarę. Inni członkowie rodziny wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych i Kanady, dlatego mam wielu krewnych w tych krajach.

Rodzice poznali się w jednej ze wspólnot kościelnych w Melbourne. Mama – Duszka – była wtedy na drugim roku studiów w szkole pielęgniarskiej przy Królewskim Szpitalu Pediatrycznym w Wiktorii. Tata – Borys – pracował jako urzędnik i księgowy. W późniejszych latach podjął się też dodatkowo służby w charakterze świeckiego pastora.

Gdy skończyłem siedem lat, rodzice zaczęli się zastanawiać nad przeprowadzką do Stanów Zjednoczonych. Sądzili, że miałbym tam łatwiejszy dostęp do nowych metod terapii i nowoczesnych technik protetycznych, które pomogłyby nam skuteczniej radzić sobie z moją niepełnosprawnością.

Nasz wujek Batta Vujicic mieszka w Agoura Hills w pobliżu Los Angeles, gdzie prowadzi firmę budowlaną i agencję zarządzania nieruchomościami. Wujek zapewnił tatę, że da mu pracę, jeśli tylko tata zdobędzie wizę. Ponadto w rejonie Los Angeles mieszka duże skupisko serbskich chrześcijan, w którym działa kilka wspólnot kościelnych. To był dla rodziców dodatkowy argument. Uzyskanie wizy wiązało się jednak ze skomplikowaną i czasochłonną procedurą. Ojciec złożył stosowne podanie. W międzyczasie, oczekując na wizę, przeprowadziliśmy się na północ Australii do Brisbane w Queensland, ponieważ panowały tam korzystniejsze warunki klimatyczne (oprócz innych problemów zdrowotnych cierpiałem też na alergię).

Miałem już dziesięć lat i uczęszczałem do czwartej klasy podstawówki, kiedy rodzice uznali, że ja i młodsze rodzeństwo – brat Aaron i siostra Michelle – jesteśmy już odpowiednio dojrzali i poradzimy sobie z adaptacją w amerykańskim systemie szkolnym. Po półtorarocznym pobycie w Queensland tata otrzymał wreszcie wizę z pozwoleniem na pracę w USA i w 1994 roku wyemigrowaliśmy na drugą półkulę.

Niestety, przeprowadzka do Kalifornii ostatecznie nie powiodła się z kilku powodów. Zanim opuściliśmy Australię, zacząłem już następną klasę. Rodzicom z trudem udało się zapisać mnie do nowej szkoły w Agoura Hills. Trafiłem do klasy z programem zaawansowanym, który pod wieloma względami różnił się od programu realizowanego w szkole australijskiej. Do tej pory byłem dobrym uczniem, jednak teraz musiałem nadrobić ogromne zaległości, które wynikały nie tylko z różnic programowych, lecz także z odmiennego kalendarza szkolnego. Na domiar złego, w odróżnieniu od systemu australijskiego, w Stanach lekcje z poszczególnych przedmiotów odbywały się w różnych salach, co dla mnie stanowiło kolejne wyzwanie do pokonania.

Wprowadziliśmy się do wujka Batty, cioci Rity i sześciorga kuzynów. Choć wujkowie posiadają duży dom w Agoura Hills, teraz zrobiło się w nim dość ciasno. Pierwotnie planowaliśmy przeprowadzić się jak najszybciej do własnego domu, jednak okazało się, że ceny nieruchomości są tutaj znacznie wyższe niż w Australii. Tata podjął pracę w firmie wujka Batty, zaś mama przerwała karierę zawodową, ponieważ jej priorytetem była teraz opieka nad dziećmi. Potrzebowaliśmy pomocy w dostosowaniu się do nowych szkół i nowego otoczenia, dlatego mama nie złożyła podania o licencję uprawniającą do wykonywania zawodu pielęgniarki na terytorium Kalifornii.

Po trzech miesiącach spędzonych z rodziną wujka Batty rodzice doszli do wniosku, że przeprowadzka do Ameryki była złym pomysłem. Miałem problemy z nauką. Rodzice próbowali załatwić mi ubezpieczenie zdrowotne, ale natknęli się na nieprzewidziane trudności. Do tego z powodu wysokich kosztów życia w Kalifornii z trudem wiązali koniec z końcem. Okazało się również, że istnieje realna obawa, czy kiedykolwiek uda nam się uzyskać pozwolenie na stałe zamieszkanie w USA. Dowiedzieliśmy się od jednego z prawników, że przeszkodą dla wydania stosownej zgody mogą być moje problemy zdrowotne, a ściślej mówiąc, koszty opieki medycznej i inne wydatki związane z moją niepełnosprawnością.

Biorąc pod uwagę wszystkie za i przeciw, zaledwie po czterech miesiącach pobytu w Stanach rodzice postanowili wrócić do Brisbane. Udało nam się nawet kupić dom przy tej samej alejce, przy której mieszkaliśmy przed wyjazdem, więc ja i rodzeństwo wróciliśmy do dawnej szkoły i dawnych kolegów. Tata zaczął ponownie wykładać na uczelni informatykę i zarządzanie, a mama została w domu, by opiekować się moim bratem i siostrą, a przede wszystkim mną.

 

Trudne dzieciństwo

Gdy dorastałem, rodzice w żaden sposób nie zdradzili się, że nie byłem dzieckiem ich marzeń, jednak teraz szczerze opowiadają o emocjach, jakie towarzyszyły im po moim przyjściu na świat. Mama bała się, że nie będzie w stanie odpowiednio się mną zaopiekować. Tata nie widział dla mnie nadziei na szczęśliwą przyszłość. Uważał, że skoro nie mogę w pełni cieszyć się życiem i będę na zawsze skazany na pomoc innych ludzi, byłoby lepiej, gdyby Bóg zabrał mnie do siebie. Rodzice rozważali różne możliwości – w tym oddanie mnie do adopcji. Dziadkowie, zarówno jedni, jak i drudzy, zaproponowali, że chętnie mnie przyjmą i otoczą opieką. Jednak ostatecznie mama i tata odmówili – uznali, że ta odpowiedzialność spoczywa na nich i że sami muszą wychować mnie najlepiej, jak potrafią.

Postanowili zrobić wszystko, żeby zapewnić swemu niepełnosprawnemu synowi „normalne” życie. Oboje są ludźmi silnej wiary, dlatego pocieszali się myślą, że Bóg musiał mieć jakiś szczególny cel, obdarzając ich takim dzieckiem.

Niektóre rany goją się szybciej, gdy jesteśmy aktywni i nie stoimy w miejscu. Podobna zasada odnosi się także do życiowych przeciwności. Na przykład jeśli straciłeś pracę i nie jesteś w stanie opłacić rachunków, mimo wszystko nie odkładaj życia na później i nie skupiaj się na tym, jak niesprawiedliwie Cię potraktowano. Spróbuj ruszyć z miejsca. Kto wie, może czeka na Ciebie o wiele lepsza i ciekawsza praca. Trudności finansowe mogą zmotywować Cię do poszukiwania pomysłowych rozwiązań, które pozwolą Ci uzyskać stabilną sytuację materialną.

Czasami po prostu nie masz wpływu na to, co się dzieje. Niektóre okoliczności nie wynikają wcale z Twoich błędów i pozostają poza Twoją kontrolą. Zawsze jednak masz pewien wybór – możesz albo się poddać, albo z nadzieją walczyć o lepsze życie. Jeśli chcesz posłuchać mojej rady, pamiętaj, że nic nie dzieje się bez powodu i że ostatecznie z każdego doświadczenia może wypłynąć jakieś dobro.

W pierwszych latach życia uznawałem za oczywiste, że jestem kochanym, zachwycającym bobasem i że w niczym nie różnię się od innych dzieci. Błoga nieświadomość była wtedy cudownym darem. Nie zdawałem sobie sprawy, że jestem inny i że czeka mnie w przyszłości wiele problemów. Uznaję zresztą za uniwersalną regułę, że trudności, których doświadczamy i które sobie uświadamiamy, są zawsze skrojone na naszą miarę. Każdej niemożności i „niepełnosprawności” towarzyszą w naszym życiu możliwości i „sprawności”, które pozwalają nam podjąć nawet największe wyzwania.

Bóg złożył we mnie zdumiewające pokłady determinacji i obdarował mnie wieloma zdolnościami. Szybko okazało się, że nawet nie mając kończyn, jestem zwinny i zachowuję doskonałą koordynację. Choć miałem do dyspozycji sam tułów, byłem typowym chłopcem – ruchliwym, nieokiełznanym łobuzem. Nauczyłem się podnosić z pozycji leżącej, opierając się czołem o ścianę i podciągając się do góry centymetr po centymetrze. Mama i tata przez dłuższy czas usiłowali nauczyć mnie wygodniejszej metody podnoszenia się, ale byłem uparty. Rozkładali poduszki na podłodze, ale z jakiegoś powodu uznałem, że wolę szorować czołem o ścianę. Wykonywanie najróżniejszych czynności po swojemu, nawet jeśli tak było trudniej, szybko weszło mi w krew. Nie miałem zresztą wielkiego wyboru – głowa zawsze była moją najważniejszą podporą, co przyczyniło się do rozwinięcia ogromnego potencjału intelektualnego (żartuję!), a jednocześnie spowodowało, że mam mocarną szyję i czoło twarde jak głaz.

Rodzice nieustannie się o mnie martwili. Wychowanie dzieci jest ambitnym przedsięwzięciem, nawet gdy pociechy są w pełni sprawne. Świeżo upieczeni rodzice żartują, że pierwsze dziecko powinno być dostarczane z instrukcją obsługi. Co prawda nawet w najlepszych podręcznikach o pielęgnacji i wychowaniu dzieci nie ma rozdziału o fokomelii, ale ja, na przekór wszystkiemu, rozwijałem się zdrowo i byłem coraz silniejszy. Na etapie zbuntowanego dwulatka zapewniłem mamie i tacie bodaj więcej mocnych wrażeń niż gromada ośmioraczków. Rodzice nie znali jednak odpowiedzi na wiele pytań, które nurtowały ich w tamtym okresie: Czy nasz syn kiedykolwiek nauczy się jeść? Czy pójdzie do szkoły? Kto się nim zaopiekuje, kiedy nas zabraknie? Czy Nick będzie w stanie żyć samodzielnie?

Ludzkie zdolności umysłowe bywają zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem. Podobnie jak moi rodzice, z pewnością martwisz się czasem o przyszłość. Ale nierzadko bywa tak, że to, czego się obawiamy, okazuje się o wiele mniejszym problemem, niż pierwotnie zakładaliśmy. Nie ma niczego złego w planowaniu i spoglądaniu w przyszłość, lecz powinniśmy też pamiętać, że nawet najgorsze obawy mogą okazać się zupełnie bezpodstawne, a życie, na przekór niesprzyjającym okolicznościom, ostatecznie może ułożyć się pomyślnie, pozytywnie nas zaskakując.

W pierwszych latach dzieciństwa jedną z największych niespodzianek tego rodzaju okazała się moja lewa stopa. Posługiwałem się nią instynktownie do przewracania się na drugą stronę, kopania, przesuwania się i podciągania. Rodzice i lekarze uznali, że w przyszłości będę potrzebował jej w jeszcze większym zakresie. Ze stopy wyrastały dwa place, które od urodzenia były ze sobą złączone. Postanowiono rozdzielić je operacyjnie, tak bym w przyszłości mógł nimi chwytać przedmioty, trzymać długopis, przewracać strony w książce czy wykonywać inne czynności.

Mieszkaliśmy wtedy w Melbourne, gdzie mieliśmy dostęp do najlepszej opieki medycznej w Australii. Jednak mój przypadek był na tyle wyjątkowy, że stanowił szczególne wyzwanie dla służby medycznej. Gdy lekarze przygotowywali mnie do zabiegu chirurgicznego, mama zwróciła im uwagę, że łatwo się przegrzewam i że podczas operacji powinni monitorować moją temperaturę. Powiedziała to, ponieważ słyszała o przypadku innego dziecka bez kończyn, które w wyniku przegrzania w czasie operacji doznało porażenia i trwałego uszkodzenia mózgu.

Przeważnie jest mi gorąco, co stało się nawet inspiracją dla rodzinnego powiedzonka: „Gdy Nickowi jest zimno, kaczki zamarzają”. Niemniej, mówiąc poważnie, do dzisiaj temperatura podnosi mi się do niebezpiecznego poziomu, gdy za dużo ćwiczę, przeżywam stres lub zbyt długo przebywam w świetle gorącej lampy lub reflektora. Unikanie przegrzania to jedna ze spraw, na które muszę stale uważać.

– Proszę, cały czas monitorujcie jego temperaturę – powtarzała chirurgom mama.

Choć lekarze wiedzieli, że mama jest pielęgniarką, nie potraktowali jej ostrzeżenia poważnie. Przeprowadzili udany zabieg rozdzielenia palców, ale stało się to, przed czym przestrzegała mama. Kiedy wywożono mnie z sali zabiegowej, byłem przemoczony do suchej nitki. Gdy lekarze zorientowali się, że moja temperatura wymknęła się spod kontroli, próbowali chłodzić mnie mokrymi prześcieradłami i okładali mnie lodem w celu zabezpieczenia przed porażeniem.

Mama wpadła w furię. Nie mam wątpliwości, że tego dnia lekarze poznali na własnej skórze, co znaczy gniew Duszki.

Niemniej, gdy temperatura opadła (dosłownie i w przenośni), dzięki oswobodzonym palcom moje życie nabrało rozmachu. Nie posiadłem wprawdzie dokładnie takiej sprawności, na jaką liczyli lekarze, ale udało mi się przystosować. To niezwykłe, ile dla kogoś pozbawionego rąk i nóg może znaczyć mała stopa wyposażona w parę palców! Posługując się zoperowanymi palcami i korzystając ze zdobyczy nowoczesnej techniki, mogę sterować elektrycznym wózkiem inwalidzkim, obsługiwać komputer, a nawet telefon komórkowy. 

 

 

Nie wiem, z jakim ciężarem się zmagasz, nie twierdzę też, że przeszedłem przez kryzys podobny do Twojego, ale chcę Cię zachęcić, byś spróbował wczuć się w sytuację moich rodziców. Wyobraź sobie, co przeżywali, gdy się urodziłem? Co myśleli o przyszłości, kiedy byłem dzieckiem? 

Mama i tata kiedyś nie wyobrażali sobie nawet, jak wspaniałe życie będzie w przyszłości prowadził ich syn. Nie mieli pojęcia, że poradzę sobie samodzielnie, że zdobędę wykształcenie i pracę. Co więcej – nie liczyli na to, że będę szczęśliwy, że w codziennym życiu będzie mi towarzyszyć głębokie poczucie sensu i celu.

Większość obaw trapiących moich rodziców nigdy się nie sprawdziła. Wychowanie mnie z pewnością nie było łatwe, ale niezależnie od wyjątkowych zmagań przeżyliśmy też liczne chwile radości. Miałem zaskakująco normalne dzieciństwo, w którym nie zabrakło nawet chwil cichej satysfakcji starszego brata znęcającego się nad młodszym rodzeństwem – pozdrawiam Aarona i Michelle!

Być może na razie nie dostrzegasz jeszcze światła w swoich ciemnościach. Być może życie nie oszczędza Ci ciosów i zastanawiasz się, czy Twój los kiedykolwiek się odmieni. Zapewniam Cię, że nawet sobie nie wyobrażasz, jak wiele dobrego może Cię jeszcze spotkać – pod warunkiem, że się nie poddasz. Nie trać z oczu swego marzenia. Zrób wszystko co w Twojej mocy, żeby dążyć ku jego spełnieniu i nie zboczyć z właściwego kursu. Już dziś możesz zacząć zmieniać swoją życiową sytuację. Nie zniechęcaj się i realizuj pragnienia!

Moje życie to przygoda, do której ciągle dopisuję nowe rozdziały – podobnie jest z Twoim życiem. Już dzisiaj zacznij pisać kolejny rozdział. Wypełnij go przygodą, miłością i szczęściem. I niech treść tej opowieści staje się Twoją codzienną rzeczywistością.

 

W poszukiwaniu sensu

Muszę się do czegoś przyznać – przez długi czas nie wierzyłem, że mogę choćby w najmniejszym stopniu decydować o tym, jak potoczy się mój los. Dorastając, utwierdzałem się w przekonaniu, że moje zdeformowane ciało do niczego się nie nadaje. Co prawda w odróżnieniu od innych dzieci nigdy nie musiałem wstawać od stołu, żeby umyć ręce przed posiłkiem, i nikt nigdy nie nadepnął mi na nogę – lecz nieliczne korzyści tego rodzaju stanowiły wątpliwe pocieszenie.

Brat i siostra do spółki z szalonymi kuzynami nie pozwalali mi jednak użalać się nad sobą. Nigdy się ze mną nie patyczkowali. Akceptowali mnie takiego, jaki jestem, choć z drugiej strony hartowali mnie przez nieustanne żarty i docinki, pomagając mi reagować na nie z poczuciem humoru zamiast rozgoryczenia.

– Patrzcie na tego dziwaka na wózku inwalidzkim! To kosmita! – wrzeszczeli moi kuzyni w galerii handlowej, wskazując na mnie palcem.

Pękaliśmy ze śmiechu, obserwując reakcje nieznajomych, którzy nie mieli pojęcia, że dzieci dokuczające niepełnosprawnemu chłopcu są w rzeczywistości jego najwierniejszymi kompanami.

W miarę jak dorastałem, uświadamiałem sobie coraz wyraźniej, że bycie akceptowanym i kochanym w ten sposób jest cudownym darem. Nawet jeśli czasem czujesz się osamotniony, pamiętaj, że Ty również jesteś kochany. Bóg stworzył Cię z miłości i kocha Cię bezwarunkowo – nie jest to miłość uzależniona od jakiegoś „jeśli” czy „o ile”. Bóg zawsze Cię kocha. Nie zapominaj o tym, gdy doskwiera Ci zwątpienie i poczucie osamotnienia. Pamiętaj, że to tylko emocje. Boża miłość zaś jest obiektywna i realna – tak realna, że aby to udowodnić, Bóg postanowił powołać Cię do istnienia.

Musimy stale przechowywać Jego miłość w naszych sercach, ponieważ każdy z nas doświadczy bólu i bezradności. Moi krewni nie mogli stale mi towarzyszyć i chronić mnie przed światem. Gdy poszedłem do szkoły, nie dało się ukryć, że różnię się od pozostałych uczniów. Tata przekonywał mnie, że Bóg nie popełnia błędów i że nie stworzył mnie przez przypadek, jednak nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że jestem wyjątkiem od tej reguły.

– Dlaczego nie dałeś mi choć jednej ręki? – pytałem Boga. – Pomyśl tylko, co mógłbym zrobić, mając jedną rękę!

Jestem pewien, że czasem przeżywasz podobne momenty. Modlisz się o radykalną zmianę w swoim życiu lub po prostu o niej marzysz. Nie wpadaj w panikę, gdy nie otrzymujesz cudownej odpowiedzi na modlitwę lub gdy Twoje życzenie nie staje się rzeczywistością w jednej chwili. Nie czekaj na mannę z nieba – to na Tobie spoczywa odpowiedzialność, by swymi talentami i swą pracą przyczyniać się do realizacji wartościowych przedsięwzięć w otaczającym Cię świecie.

Przez długie lata pielęgnowałem w sobie przekonanie, że gdybym tylko miał „normalne” ciało, moje życie byłoby o wiele łatwiejsze. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że wcale nie muszę być „normalny” – powinienem tylko być sobą, to znaczy dzieckiem mego Ojca w Niebie, które wypełnia Jego plan. Początkowo nie przyjmowałem do wiadomości, że moim głównym problemem nie jest niepełnosprawne ciało, ale ograniczenia, które sam sobie narzucam i którymi krępuję swój potencjał.

Jeśli nie jesteś dziś w miejscu, w którym chciałbyś się znajdować, lub nie osiągnąłeś wszystkiego, o czym marzysz, przyczyna najprawdopodobniej tkwi w Tobie, a nie w uwarunkowaniach zewnętrznych. Weź odpowiedzialność za swoje życie, a następnie podejmij konkretne działania. Jednak zanim to zrobisz, najpierw musisz uwierzyć w siebie i w swoją wartość. Nie czekaj, aż inni dostrzegą Cię w Twojej kryjówce. Nie czekaj na cud lub „właściwą okazję”. Wyobraź sobie, że jesteś łyżką, a świat jest garnkiem, w którym przyrządzasz apetyczną potrawę – zamieszaj w nim!

W dzieciństwie wieczorami często modliłem się o kończyny. Kładąc się spać, płakałem i marzyłem o tym, że obudzę się rano i odkryję ręce i nogi, które przez noc cudownie mi wyrosną. Niestety, to nigdy się nie wydarzyło. Ponieważ nie umiałem zaakceptować siebie takim, jaki jestem, następnego dnia szedłem do szkoły i czułem, że trudno mi też uzyskać akceptację innych osób.

Jak większość dzieci, byłem szczególnie wrażliwy w okresie wczesnonastoletnim, gdy każdy młody człowiek próbuje odnaleźć swoje miejsce, zastanawia się, kim jest i co go czeka w przyszłości. Koledzy, którzy mnie ranili, nie robili tego celowo – po prostu byli szczerzy w sposób typowy dla dzieci w tym wieku. Pytali na przykład: „Dlaczego nie masz rąk i nóg?”.

Tak jak większość rówieśników próbowałem dopasować się do otoczenia. Gdy miałem dobry dzień, udawało mi się zdobyć ich aprobatę przez błyskotliwe żarty, autoironiczne poczucie humoru i wygłupy na boisku. W gorszych chwilach zaszywałem się gdzieś w ustronnym miejscu, na przykład w pustej klasie, żeby uniknąć drwin i złośliwości. Mój problem po części polegał też na tym, że więcej czasu niż z rówieśnikami spędzałem z dorosłymi i z kuzynami, którzy byli ode mnie starsi. Jak na swój wiek byłem więc dojrzały, a poważniejsze podejście do życia skłaniało mnie też niekiedy do przygnębiających refleksji.

Żadna dziewczyna nigdy mnie nie pokocha. Nie mam nawet ramion, którymi mógłbym objąć swoją sympatię. A jeśli będę miał dzieci, nigdy ich nie przytulę. Czy zdobędę pracę? Kto chciałby mnie zatrudnić? W przypadku większości zawodów potrzebowałbym dodatkowego asystenta, który pomagałby mi w moich obowiązkach. A kto przyjmie do pracy jedną osobę, ponosząc koszty zatrudnienia dwóch pracowników?

Moje ograniczenia wynikały przede wszystkim z niepełnosprawności fizycznej, ale wyraźnie wpływały również na mój stan emocjonalny. W stosunkowo młodym wieku przeżyłem przerażający okres depresji. Jednak w okresie nastoletnim akceptowałem już samego siebie w zdecydowanie większym stopniu. Zdobyłem również akceptację otoczenia – ku swemu wielkiemu zdumieniu, ale też mając poczucie ogromnej wdzięczności wobec bliskich.

Chyba każdy ma w swoim życiu takie momenty, gdy czuje się nieakceptowany, wyobcowany lub niekochany. Od czasu do czasu wszyscy zmagamy się z poczuciem zagubienia i z brakiem pewności siebie. Większość dzieci obawia się, że zostanie wyśmiana za zbyt duży nos czy zbyt kręcone włosy. Dorośli boją się, że nie będą w stanie zapłacić rachunków lub że nie spełnią pokładanych w nich oczekiwań.

Prędzej czy później Ty też będziesz musiał zmierzyć się z wątpliwościami i strachem – jak każdy. Przygnębienie i zniechęcenie są wtedy naturalną reakcją. Uczucia te stają się niebezpieczne dopiero wówczas, gdy pozwalasz negatywnym myślom zakorzenić się głębiej, zamiast się z nich otrząsnąć.

Jeśli uwierzysz, że masz skarby – talenty, wiedzę, miłość – którymi możesz dzielić się z innymi, postawisz pierwszy krok na drodze prowadzącej do samoakceptacji i pokoju wewnętrznego, nawet jeśli Twoje dary nie są na razie widoczne na pierwszy rzut oka. A gdy już ruszysz do przodu, inni dołączą do Ciebie i pomaszerują razem z Tobą.

REKLAMA

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Reklamy
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Aldona z Podlasia
Aldona Anna Skirgiełło
Aldona z Podlasia
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Rozbłyski ciemności
Andrzej Pupin ;
Rozbłyski ciemności
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje