Swoje specjalne, świąteczne opowiadanie udostępniła nam Maria Ulatowska, pisarka, autorka książek Pensjonat Sosnówka, Sosnowe dziedzictwo oraz Domek nad morzem. Z życzeniami dobrych, ciepłych lektur świątecznych - zapraszamy do jego przeczytania!
Stoliki w Sosnówce, zestawione w czworokąt, przykryte były śnieżnobiałymi obrusami i pięknie przystrojone zieloną jedliną, gwiazdami betlejemskimi i jemiołą, fantazyjnie powiązaną czerwonymi wstążeczkami. Od nadmiaru półmisków kręciło się w głowie, na kilku małych talerzykach leżały opłatki.
W rogu sali kominkowej stała wysoka aż do sufitu choinka z lasu Anny, ubrana czerwonymi, niebieskimi i srebrnymi bombkami. Oprócz tych bombek nie było innych ozdób, choinka była jeszcze tylko przystrojona srebrnymi delikatnymi łańcuchami i obrzucona włosiem anielskim. Lampek i świeczek nie było. Lampki były natomiast na choince rosnącej przed dworkiem, oświetlając wejście na werandę. Na drzwiach werandy wisiał duży wieniec z ostrokrzewu.
Przejęty Florek, wystrojony w garnitur z prawdziwym krawatem, zaglądał w każdy kąt, a najbardziej ciągnęło go do kuchni, skąd rozchodziły się niebiańskie zapachy. No i stale zaglądał do sali kominkowej, gdzie pod choinką leżała wielka góra prezentów. Takiej ilości prezentów Florek nigdy w życiu nie widział, nawet na żadnym filmie. Wszystkie były pięknie zapakowane w bajecznie kolorowe papiery.
- Ach, jakie ty masz piękne imię – powiedziała Wiesia, która Florka widziała po raz pierwszy.
- A bo święty Florian jest patronem strażaków, a mój tata jest ochotniczym strażakiem – pochwalił się Florek.
- Oj, no to wspaniale, musisz być bardzo dumny z taty – wtrąciła się Janinka.
- Ciociu Aniu, a kiedy będą rozdawane te prezenty? I jak ten Mikołaj je przyniósł, skoro ich tyle, a komin taki mały? – Florek ze wszystkich sił jeszcze wierzył w Mikołaja, choć taki jeden wstrętny Wiesiek śmiał się z niego i mówił, że tylko małe dzidziusie wierzą w Świętego Mikołaja. Florek machnął ręką na Wieśka i w Świętego Mikołaja sobie wierzył.
- Przez kominek, Florku, dzisiaj w nocy. Przyniósł i zostawił, bo musiał jechać przecież jeszcze do innych dzieci. Ale prezenty otworzymy po kolacji, musisz cierpliwie czekać.
Florek czekał więc i co 5 minut dopytywał się, kiedy już będzie ta kolacja.
Nareszcie się doczekał, bo przyjechał ksiądz Andrzej, zaanonsowawszy się przedtem przez telefon.
- Moi mili, mogę z godzinkę z wami posiedzieć, specjalnie tak poprzekładałem wizyty u innych moich parafian. Ale najpierw zmówmy modlitwę i poświęcę Sosnówkę.
Ksiądz Andrzej okazał się przemiłym interlokutorem, opowiadał przeróżne anegdoty z życia parafian z poprzednich swoich parafii. Ponadto - przepięknym barytonem śpiewał kolędy. Florek wtórował mu cienkim głosikiem, okazało się, że chłopiec ma wspaniały słuch i Anna zastanawiała się, czy nie należałoby uczyć go gry na pianinie. Pianino do zbycia miała Małgosia, przyjaciółka Anny, której córeczka – zgodnie z wielkim marzeniem mamy - miała być wielką pianistką. Jednak niestety – okazało się, że, jak to mówią, „słoń jej na ucho nadepnął” i pianino w małgosinym, warszawskim mieszkaniu, bardzo zawadzało. A tu, w Sosnówce, przydałoby się, jeśli nie dla Florka, to może dla któregoś z gości pensjonatu. Anna zanotowała sobie w pamięci, żeby tę sprawę załatwić po Świętach.
Ksiądz zasiedział się nadmiernie i aż się złapał za głowę, gdy okazało się, że jego wizyta trwa już prawie dwie godziny. Obiecał, że będzie wpadał częściej – Na brydżyka, jeśli pani pozwoli, pani Aniu. - Pobłogosławił wszystkich i popedałował na swoim rowerku, zapraszając wszystkich na Pasterkę.
Anna widziała, że Florek aż się skręca, patrząc na tę górę prezentów pod choinką.
- Co byście powiedzieli, moi mili, gdybyśmy tak teraz zrobili przerwę w jedzeniu i wyręczyli Świętego Mikołaja w rozdaniu tych prezentów, które nam przyniósł?
- Czy ja wiem? – droczył się Jacek, patrząc na Florka.
- Tato!!!- Florek aż złożył ręce w proszalnym geście.
- Jako najstarszy – powiedział mecenas Witkowski – podejmuję za wszystkich decyzję! Otwieramy prezenty. Wręczać je będzie Czesio Konieczny – mecenas gestem czarodzieja wyjął z rękawa czerwoną czapkę z białym pomponem i wręczył Cześkowi. – Bierz się do roboty – zaordynował.
- Pierwszy prezent ... dostaje ... – przeciagał Czesiek, patrząc na Florka – pan Tadek Konieczny. Dał Tadkowi pięknie zapakowane pudełko, w którym coś grzechotało. Po otwarciu okazało się, że to zestaw do golenia.
- Drugi prezent – Czesiek grzebał w pakunkach, litując się nad Florkiem, który podskakiwał na krześle. – Drugi prezent dostaje też pan Konieczny – Florek przestał podskakiwać. – Tym razem pan Florian Konieczny – pisk Florka przewiercił bębenki siedzących przy stole.
- Hej, kolego, cieszymy się trochę ciszej, dobrze? – mitygował syna Jacek.
- Daj spokój – kuksnęła Jacka w bok Anna, poznając swój prezent. Było to duże pudło puzzli podłogowych Straż Pożarna, firmy Ravansburger, składające się z 24 elementów. Pisk Florka rozległ się ponownie.
Jacek już tylko machnął ręką, bo wszyscy uśmiechali się serdecznie.
Florek dostał jeszcze strażacki toporek, oczywiście z plastikowym ostrzem i strażacki hełm. Dostał mnóstwo słodyczy i długie spodnie – Tato, prawdziwe dżinsy – cieszył się Florek. Dostał też zeszyty i różne przybory do szkoły. Cieszył się ze wszystkiego, aż miło było patrzeć.
Każdy już trzymał w ręku kilka prezentów, tylko Dyzio nie miał nic. On sam dał każdemu śliczną akwarelkę, wszyscy dostali taką samą, żeby było sprawiedliwie, jak powiedział. Na akwarelce było Jezioro Sosnowskie, w letniej szacie, otoczone szuwarami, oświetlone słońcem, z odbijającymi się w wodzie sosnami. Przepiękne. Florkowi tylko dał obrazek, przedstawiający świętego Floriana – takiego, jak najczęściej przedstawiany był na wizerunkach; jako młodzieńca w stroju rzymskiego legionisty, wylewającego wodę ze skopka na płonący dom.
Dyziowi było trochę smutno, że nic nie dostał, ale wytłumaczył sam sobie, że największym prezentem, jaki mógł otrzymać, było zaproszenie go na Wigilię do Sosnówki.
Raptem Anna zaordynowała – A teraz poproszę wszystkich o włożenie czapek i płaszczy, pójdziemy na maleńką wycieczkę. Panie Dyziu, poda mi pan ramię?
Wyszli z Sosnówki frontowym wyjściem, specjalnie, żeby niespodzianka dłużej trwała. Obeszli dworek dookoła, przeszli za garaże i suszarnię grzybów ... i oczom gości ukazał się uroczy pawilon, długi, oszklony w trzech czwartych. Ale teraz zasłony były zasunięte.
- Panie Dyziu, nasz najmilszy! – zaintonowała Anna. – Jest pan dla mnie nieoceniony i jest pan jednym z moich najlepszych przyjaciół. Mam nadzieję, że i pan choć trochę mnie lubi. Na tyle mnie lubi, żeby przyjąć ten specjalny prezent ode mnie, ale także od nas wszystkich. I zgodzić się na moją propozycję.
Oczy Dyzia już nie mogły być większe, a w każdym widniały ze cztery znaki zapytania. Patrzył tylko na wszystkich i nic nie rozumiał.
- Panie Dyzieńku – Anna wręczyła mu klucze – proszę otworzyć swój prezent.
- No, śmiało – zachęcił Dyzia Boguś – niech pan otwiera.
Dyzio trzęsącymi się rękami włożył klucz do zamka. Przekręcił, nacisnął klamkę i... nic. Spojrzał na Annę.
- Oj, Dyziu, no popatrz – zniecierpliwił się Jacek – tu jest przecież jeszcze jeden zamek, wyżej.
Dyzio otworzył ten zamek i stał przed drzwiami. – Mam wejść? – zapytał.
- No, oczywiście, wszyscy chcemy zobaczyć, czy się panu prezent podoba – odparła Anna.
Dyzio nie rozumiał wprawdzie, gdzie ten prezent, ale otworzył drzwi i wszedł do środka. Wszyscy stłoczyli się za nim.
W środku było jedno duże pomieszczenie, do którego wchodziło się bezpośrednio przez drzwi wejściowe, a z tego pomieszczenia na prawo były jeszcze jedne drzwi, za którymi na razie nie wiadomo, co było.
W dużym pomieszczeniu, oszklonym z trzech stron, stały sztalugi – jedne duże i drugie, trochę mniejsze. Między nimi stał prosty sosnowy stół, na którym, w zwykłych ceramicznych kubkach rozlokowane były najrozmaitsze pędzle i szpachle. Obok leżały palety i kilkanaście tubek przeróżnych farb. W kącie pod oknem stały dwa fotele, a między nimi mały szklany stolik na kawę, czy herbatę.
Z tego pomieszczenia wchodziło się do malutkiego korytarzyka, na prawo była łazienka, na lewo mikroskopijna kuchenka, a na wprost niewielki pokoik, z wersalką, szafą, stolikiem, przy którym stała mosiężna lampa, a nad stolikiem wisiało kilka półek, na razie pustych. Anna początkowo nie chciała meblować tego Dyziowego „prezentu”, ale w rezultacie doszła do wniosku, że wykorzysta na to te pieniądze, które Boguś „wyszarpał” od marszanda z Inowrocławia. Kupiła mebelki tanie, ale wygodne i jeszcze jej dwa tysiące zostało.
- No i jak, panie Dyziu? Nic pan nie mówi, nie podoba się panu? – chciał wiedzieć mecenas Witkowski.
- No, bardzo mi się podoba, ale dlaczego ja mam coś mówić? I gdzie leży ten prezent dla mnie? – chciał wiedzieć Dyzio.
Anna więc, z Bogusiem na zmianę, opowiedzieli Dyziowi całą przeprawę Bogusia z panem Koralczewskim i pomysł Anny, żeby Dyzio pracował dla niej w pensjonacie, mieszkając tu i mając na miejscu swoją pracownię malarską.
- Bo teraz, panie Dyziu, ma pan formalną umowę z panem Koralczewskim, na papierze. Poza tym zarejestrowałem panu działalność gospodarczą i będzie pan legalnie i pełnoprawnie płacił podatki, to i tych obrazów musi pan więcej malować. I jeszcze mam tu dla pana dwa tysiące złotych. Umowa jest ważna od 1 stycznia, więc te pieniądze jeszcze są bez podatku, przymknę na to oko.
- A ja panu zrobiłam stronę internetową i jeśli ma pan trochę jeszcze nie sprzedanych obrazów, to wystawimy je na allegro – powiedziała Anna.
Dyzio bladł i czerwieniał na zmianę. W końcu schwycił w garść jeden z nowych pędzli malarskich i, jak stał, bez kurtki, bez czapki, wybiegł z pracowni i pobiegł na dół, nad jezioro.
- Jacek, idź za nim, weź chociaż jego kurtkę, przeziębi się – zmartwiła się Anna.
Dyzio stał na pomoście nad jeziorem i płakał na głos. Jacek nie wiedział, co ma robić, ale rzeczywiście martwił się, że chłopina się przeziębi, podszedł więc do niego i zarzucił mu kurtkę na ramiona.
- No, już dobrze, stary, naprawdę cieszę się, że będziesz tu mieszkał. Wiesz, czasami boję się o Annę, jak ona sama tu zostaje. Wiesz, że ją kocham, prawda? – zwierzył się Dyziowi, co wywołało następny atak płaczu.
- No, chyba nie będziesz mi tu ryczał z zazdrości. To moja kobieta i pamiętaj o tym.
- E, żartujesz sobie ze mnie – Dyzio już się uśmiechał – Cieszę się, że ją kochasz, nie martw się, będę jej pilnował, nawet o pozwolenie na broń się wystaram. Ale, że oni wszyscy, i ten pan Boguś, i inni, wszyscy to dla mnie zrobili. A co ja znaczę? Zwykły odpadek jestem.
- Widocznie nie taki zwykły, skoro tacy dobrzy ludzie się na tobie poznali, stary. A teraz weź się w garść i chodź, podziękuj, jak człowiek. Żadnych ryków już nie urządzaj, dobra?
Poszli razem na górę.
Wszyscy stali stłoczeni w pracowni, a mały Florek miał niewyraźną minę. Podszedł do Dyzia.
- Proszę pana, a dlaczego pan uciekł? Czy pan się na kogoś pogniewał? – zapytał drżącym głosikiem.
Dyzio przytulił go do siebie. – Na nikogo się nie pogniewałem, wprost przeciwnie, wszystkim jestem bardzo, bardzo wdzięczny. Jeszcze nigdy w życiu nie dostałem nic tak cudownego. Jestem pewny, że nikt nigdy nic tak wspaniałego nie dostał.
- Ja dostałem – szepnął Florek – Straż pożarną od cioci Ani.
- Pani Aniu, proszę wszystkich państwa – powiedział Dyzio uroczyście. – Nie wiem, co powiedzieć, po prostu jestem oszołomiony. Oczywiście, że przyjmuję propozycję pani Anny, byłbym ostatnim kretynem, żebym jej nie przyjął. Mogę obiecać, że ze wszystkich sił będę się starał robić wszystko, co w mojej mocy, żeby pomagać przy pensjonacie.
- Pani Aniu, kocham panią, i pana Bogusia także i zresztą wszystkich państwa. Jesteście dla mnie lepsi, niż jakakolwiek rodzina.
- No to teraz chodźmy do domu, mam jeszcze jeden prezent, a właściwie propozycję, dla Anny – zarządził Boguś.
I opowiedział jej o pomyśle wejścia z nią w spółkę. Anna była zachwycona, wycałowała Bogusia i Janinę. Wycałowała zresztą wszystkich po kolei.
A jeszcze wieczorem gości Anny czekała jedna niespodzianka. Gdzieś po dziesiątej przyszła pani Irenka. Szła 10 km na piechotę, bo jej stary rower rozpadł się zupełnie.
- Przyszłam, bo stary upił się, jak zwykle i poszedł spać, a Zdzisiek powiedział, że jeszcze na tyle się z Panem Bogiem nie pogodził, żeby iść na Pasterkę. To przyszłam do państwa, bo państwo pewnie idą?
- I ja też, ja też idę – podskakiwał Florek, któremu z nadmiaru wrażeń w ogóle się spać nie chciało.
- O matko, jak ja się cieszę, że pani ten rower się rozpadł – mrugnęła do Dyzia, śmiejąc się, Anna.
Pani Irena spojrzała trochę zdziwiona, nigdy nie spodziewałaby się po Annie, że ta ucieszy się z jej zmartwienia.
- Wkładajcie wszyscy płaszcze, znowu idziemy na wycieczkę – zarządziła pani domu. – Pani Irenko, pani też, oczywiście.
Podeszli do garażu, a właściwie do „graciarni”. Anna otworzyła drzwi.
- Pani Ireno, proszę odwrócić się tyłem i zamknąć oczy. Panie Dyziu, niech pan pilnuje, żeby nie podglądała.
Anna skinęła na Jacka, a ten wyprowadził z „graciarni” rower z przyczepką, odmalowany na piękny różowy kolor, z nowymi dętkami i nowym dzwonkiem. Na ramie wypisano czarnymi literami „Irena Malinka”.
- Już może się pani odwrócić i patrzeć. To ode mnie i od Dyzia – prezent gwiazdkowy dla naszej najukochańszej pani Malinki.
Teraz jak bóbr ryczała pani Irena. – Dla mnie? Od Dyzia?
- No i ode mnie – śmiała się Anna.
- Co za Święta, wszyscy płaczą – zdziwił się Florek, czym wywołał wybuch śmiechu wszystkich zgromadzonych i zanik płaczu Ireny, która rzuciła się na szyję Annie, a potem, z rozpędu, wycałowała też Dyzia, zawstydzonego wielce.
Całą gromadą pojechali potem na Pasterkę, zgodnie twierdząc, że była to najpiękniejsza Wigilia w ich życiu.
Maria Ulatowska - czyta całe swoje życie - życia bez czytania w ogóle sobie nie wyobraża. Nie przepada za tymi wszystkimi wynalazkami, dzięki którym książkę można czytać... uszami. Książka musi pachnieć farbą drukarską, szeleścić kartkami, kusić okładką. Jak Pensjonat Sosnówka czy Sosnowe dziedzictwo. Czytając książki, uwierzyła, że może jej także uda się coś napisać. Spróbowała - i udało się...