Brat Winnetou, Kojak i pan Delbeta to tylko niektórzy bohaterowie opowiadań Wawrzyńca Siedleckiego Na końcu świata, czyli Afryka dzika. Miłośnicy absurdalnego humoru znajdą tu możliwość zajrzenia w surrealistyczny, dziecięcy świat, w którym jak w krzywym zwierciadle, odbija się dorosła rzeczywistość. Krótkie impresje pokazują zwykłe rzeczy i sprawy, nadając im nowe, nieoczekiwane znaczenia. Lekka, pełna wdzięku lektura inspirująca do rozważań - o rzeczach małych i wielkich.
Jej autor, Wawrzyniec Siedlecki, ur. 1972 r., urodził się i wychował w mazowieckiej wsi złożonej z dziesięciu domów. Zaczynał jako pomocnik murarza i drwal, a następnie studiował germanistykę i prawo, które ukończył. Jego pasje to literatura, językoznawstwo i filozofia. Interesuje się także kulturą Indian Ameryki Północnej, Japonii oraz teatrem, filmem i literaturą dziecięcą. Tłumaczy książki z języka niemieckiego i angielskiego. Na końcu świata, czyli Afryka dzika to jego drugi już zbiór opowiadań. Przeczytajcie kolejne fragmenty książki:
Teren
Od czasu do czasu Indianie gdzieś znikali. Na dzień, na kilka dni, a niekiedy nawet na tydzień. Nie było wiadomo, gdzie taki Indianin się podziewa i co się z nim dzieje. Wtedy mamy się martwiły i szukały tych Indian, ale najczęściej nigdzie nie można było ich znaleźć. Nieraz moja mama i mama Bogdana, i inne mamy też, kazały nam szukać naszych ojców, kiedy gdzieś zniknęli. I tak jeździliśmy od domu do domu i od wioski do wioski, i pytaliśmy, czy nie było tu naszego taty. Ale nigdy nie było. Mamy zawsze wpadały w histerię, gdy Indianin nie wracał. Ale ja po pewnym czasie przyzwyczaiłem się do tego i w ogóle się nie martwiłem. Nie rozumiałem, po co mama tak za każdym razem się martwi, jeśli i tak było wiadomo, że za parę dni znów się odnajdzie. Kiedy byłem starszy, to nawet lubiłem, gdy tata gdzieś się zapodziewał od czasu do czasu, bo wtedy mogłem poczytać książki zamiast pomagać mu przy cięciu drzewa albo przy innej robocie. Wujek Wiesiek też od czasu do czasu gdzieś znikał i szukali go ciotka albo mój kuzyn Jacek.
Okazało się potem, że Indianie przeważnie znikali wtedy, gdy napili się za dużo wody ognistej i bali się wracać do domu. W sumie to ich rozumiałem, bo kiedy ja nieraz trochę nabroiłem, to też nie miałem ochoty wracać do domu, ze strachu, że dostanę lanie. I oni też się bali. Więc nie wracali. Wujek Wiesiek przychodził nieraz do nas w odwiedziny, kiedy właśnie znikał z domu. I wtedy śpiewał swoją ulubioną pieśń indiańską, której ja bardzo lubiłem słuchać. Bo ten wujek śpiewał, że będzie miał Murzynkę oraz że wyjedzie do Afryki.
– Do Murzynki ja się palę – śpiewał wujek. – To jest kolor mój. Bo z białego ojca i z czarnej matki wyjdą dzieci w kratki i będą w szachy grać.
Tak śpiewał wujek. A mnie się tak bardzo podobał ten pomysł, że sam chciałem mieć dzieci, które miałyby skórę jak szachownicę, albo nawet sam chciałem mieć taką skórę.
– Afryka na wpół dzika, więc wyjeżdżam stąd – śpiewał dalej wujek. – Niech żyje Czarny Ląd.
Ja nie śpiewałem, ale wtórowałem mu w myślach, bo cały pomysł z wyjechaniem do Afryki dokładnie pasował do tego, o czym marzyłem po cichu. Miałem nadzieję, że wujek kiedyś naprawdę spakuje walizki i pojedzie do tej Afryki. I przyjaźniłem się z nim, żeby mnie zabrał, kiedy już w końcu wyjedzie. Ale wujek śpiewał i śpiewał, ale jakoś nigdy nie wyjeżdżał, tylko potem znów wracał do domu i dalej zajmował się kuciem koni.
Kiedy tata wracał do domu po tym, jak zniknął, a mama pytała go, gdzie był, tata nie odpowiadał, tylko dziwnie patrzył na mamę. Tak samo robił wujek Wiesiek. Mamy za każdym razem pytały:
– Gdzie byłeś?
A Indianie za każdym razem nic nie odpowiadali ze strachu. Taki był indiański rytuał. Tylko pan Koprowski miał odwagę, aby zawsze odpowiedzieć, gdzie był, gdy go pani Koprowska o to pytała. No więc, gdy pytała: „Gdzie byłeś, jak cię nie było?”, to pan Koprowski wtedy uczciwie odpowiadał jednym szybkim jak kula z pistoletu zdaniem:
– W terenie.
* * *
Gumoleum
W naszej wiosce nie było żadnych technologii. Były traktory i jakieś maszyny wykonane z drewna i żelaza. Ale nie było niczego, co by choć trochę przypominało jakąś technologię potrzebną do lotu w kosmos. Sprawa lotu w kosmos bardzo mnie fascynowała w szkole. Niestety nie było dookoła niczego, co choćby o krok przybliżałoby mnie do tego. No, z wyjątkiem jednej rzeczy – gumoleum. Gumoleum było dla mnie wyjątkowo tajemnicze pod każdym względem i wyjątkowo zawansowane technologicznie. Indianie stosowali gumoleum wszędzie tam, gdzie zawodziły inne rozwiązania. Gumoleum nie przeciekało, jak inne materiały, i było wodoodporne. Było wyjątkowo elastyczne i można je było zwijać w rolkę oraz przenosić z miejsca na miejsce. Trudno je było przerwać lub przedziurawić. Było śliskie jak lód, a wypastowane przez mamę – bardziej śliskie od lodu. Nie wymagało prania i prasowania. Gumoleum wyrzucone na pole lub zakopane w ziemi nie rozkładało się jak inne rzeczy ani nie gniło. Było elastyczne i trwałe. Można ja było położyć i można je było postawić lub powiesić. Żadna inna rzecz nie miała tylu właściwości. Gumoleum miało właściwości wszystkich innych rzeczy razem i przez to było niezwykłe. Było prawie jakby żywe i jakby inteligentne.
Jego nazwa też była całkowicie poza regułami i kategoriami wszystkich innych słów. Co prawda mówiło się u nas zimum zamiast zimą. Albo mówiło się nimum zamiast nie mam. I myślałem początkowo, że gumoleum to też jakieś takie słowo, które poprawnie brzmi inaczej, jak na przykład gumoleą albo gumoleam. Ale okazało się, że nie. Że akurat w tym wypadku zakończenie na um jest nie tylko poprawne, ale nie ma też żadnego innego słowa. I wtedy zaczęło mnie to jeszcze bardziej zastanawiać, skąd się u nas w wiosce wzięło to gumoleum, i w naszym domu też.
Gumoleum jeszcze bardziej dawało mi do myślenia, kiedy tata i mama zaczynali odmieniać je przez przypadki. I kiedy robili generalny remont w naszej letniówce (takie tymczasowe mieszkanie na lato), to tata mówił, że jak się obieli, to posadzkę się pozamiata i wyłoży gumeleumym. Okazywało się, że słowo to odmieniane przez przypadki nabierało właściwości materiału, który oznaczało, i samo to słowo prawie jakby zwijało się w rulony i wyginało w różne strony. Mama, kiedy sprzątała szafkę pod zlewem w letniówce, mówiła mi, żebym uciął i przyniósł trochę gumeleumu.
Zacząłem się domyślać, że słusznie podejrzewałem, że ten materiał jest jakąś tajemniczą, inteligentną formą z kosmosu, która zalegała u nas na podłodze i u wszystkich Indian z naszej wioski. I jest jakimś krokiem w kierunku moich marzeń o kosmosie. Zresztą nie tylko ja, ale wszyscy Indianie zdawali sobie sprawę z tego tajemniczego faktu i mówili o gumoleumie z pewnym szacunkiem i czcią, jakiej nie okazywało się żadnym innym przedmiotom, których używaliśmy do wykładania podłóg i łatania dziur. Po tym słowie zawsze następowała dziwna pauza. Gumoleum było nie do końca obejmowalne. Nie wiadomo, z czego i skąd się wzięło. Było jak Terminator T-1000, który mógł przyjmować ciekłą postać, a potem zmieniać się w każdy przedmiot, którego dotknęła ta ciecz. Zacząłem się czuć nieswojo, kiedy siedziałem sam w letniówce, gdzie cała podłoga była wyłożona gumoleumem, oświetlonej światłem jarzeniowej żarówki, która bez przerwy zapalała się i nie mogła się zapalić, jak w zepsutej stacji międzyplanetarnej, ponieważ nie działały w niej startery (dławiki). I tak bez przerwy migała w nieskończonym rozruchu. Jadłem w skupieniu moje ulubione zacierki, lecz czułem na swoich plecach i na całym sobie przenikający mnie wzrok bezokiego gumoleum.