Agaton. Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie to wspomnienia z lat 1939-1946 Stanisława Jankowskiego, legendarnego żołnierza AK, powstańca warszawskiego i cichociemnego. Opowieść o ludziach, zadaniach wywiadowczych, życiu codziennym i historycznych momentach. Wspomnienia obszerne, pełne postaci, szczegółów, danych, ale też napisane lekko, z talentem literackim.
Książkę czyta się jednym tchem, wciąga jak sensacyjna powieść. A przecież jest to jedno z najważniejszych świadectw okresu wojny, pozycja bardzo ceniona przez historyków, obowiązkowa dla wszystkich zainteresowanych historią XX wieku. Obecne wydanie, jednotomowe, opracowane w nowej szacie graficznej, poprzedzone zostało wstępem pióra prof. Tomasza Szaroty. Do lektury zaprasza Wydawnictwo Bellona. Dziś w naszym serwisie prezentujemy fragmenty publikacji:
Gdy 1 września obudziły mnie syreny, ogłaszające alarm lotniczy dla Warszawy, byłem przekonany, że to znowu ćwiczenia OPL. Dopiero włączone radio rozwiało wątpliwości. To już. Zamiast porannego komunikatu o pogodzie – wiadomość o przekroczeniu granicy przez wojska niemieckie i komunikat specjalny.
„A więc wojna. Z dniem dzisiejszym wszystkie sprawy i zagadnienia schodzą na plan dalszy…”.
Spiker uroczyście czytał tekst. Był wzruszony ponad zawodową miarę: zapowiadał rozpoczęcie światowej wojny.
Odpowiednio dobrany kawałek poważnej muzyki. To był jeszcze przygotowany zawczasu program radiowy. Potem dyktowały go wojenne komunikaty. Zapowiadane szybko, nerwowo, przerywające w pół taktu program muzyczny.
„Do wszystkich Jasiów i Stasiów”. Kontrast pieszczotliwie zdrobniałych kryptonimów i złowrogich faktów. Nieprzyjacielskie kolumny pancerne nacierają z Prus Wschodnich i z Pomorza Zachodniego. Silne natarcie na froncie Śląska i Podhala. Nieprzyjaciel ma druzgocącą przewagę i mimo zajadłego oporu naszych wojsk posuwa się naprzód.
Radio przynosi orędzie Prezydenta Mościckiego do Narodu:
„Obywatele Rzeczypospolitej! Nocy dzisiejszej odwieczny wróg nasz rozpoczął działania zaczepne wobec Państwa Polskiego, co stwierdzam wobec Boga i historii…”.
Coraz częstsze, natrętne komunikaty: „43 koma 2, 43 koma 2. Nadchodzi. Przeszedł”. Jakieś nierealne współrzędne, niezwiązane z żadnym konkretnym miejscem, uzupełnione bardzo realnym warkotem samolotów i kanonadą artylerii nad Wolą. Mamy jednak artylerię przeciwlotniczą – pocieszałem się.
Nie miałem doświadczenia w rozpoczynaniu wojny. To tak się zaczyna? W Warszawie, w łóżku, przez radio? Z moją „kategorią A”, z książeczką wojskową oficera rezerwy, nakazującą natychmiastową mobilizację?
Do ostatniej chwili nie wierzyliśmy w wojnę. Wiedzieliśmy, że nie ustąpimy. I ta właśnie powszechna gotowość zdawała się wystarczającą gwarancją pokoju. My wiemy i równie dobrze wie Hitler – uspokajaliśmy się naiwnie. Może straszyć, szantażować, ale nie zacznie. Przygotowywaliśmy się do wojny, bo to był warunek, by wojny uniknąć. „Tajemnica wojskowa”, wpajana jako dogmat obronności Rzeczypospolitej, sprzyjała nieświadomości i naiwnej wierze.
Na plakatach Rydz-Śmigły, na tle nieba wypełnionego eskadrami bombowców, zapowiadał, że „gwałt zadany siłą musi być siłą odparty”. Plakat był fotomontażem, ale bohaterstwo polskiego żołnierza było prawdziwe. A ponadto byli przecież nasi zachodni alianci, którzy wygrali wojnę.
Niedawno oglądałem w kinie „Napoleon” na placu Trzech Krzyży francuski film Nous sommes prêts – Francja czuwa. Film o niezłomnej potędze Linii Maginota. Długie lufy dział obracały się posłusznie w betonowych bunkrach za naciśnięciem guzika na tablicy rozdzielczej. Cele były precyzyjnie obliczone i z dawna przygotowane. W podziemnych schronach, ciągnących się dziesiątkami kilometrów, kolejki elektryczne rozwoziły amunicję. W stalowych wieżach uśmiechali się francuscy żołnierze. Tacy sami jak bohaterscy „poilu” spod Verdun. Koszt Linii Maginota, sięgający zawrotnej liczby miliardów franków, był ostatecznym argumentem. Niebo przesłaniały eskadry francuskich samolotów. Leciały na wschód, na Berlin. Leciały w takt Marsylianki.
Nous sommes prêts – jesteśmy gotowi.
A do tego przecież jeszcze Anglia i jej Royal Navy – królewska marynarka, która przegrywa różne bitwy, ale zawsze wygrywa – tę ostatnią. Przy akompaniamencie Marsylianki i God Save the King nasze „Silni, zwarci, gotowi” – wydawało się mniej naciągane.
Co prawda, z ostatnich ćwiczeń, które jako świeżo upieczony podporucznik rezerwy artylerii odbyłem w maju i czerwcu w 29. Pułku Artylerii Lekkiej w Suwałkach, wróciłem z mocno mieszanymi uczuciami.
Na manewrach nasza bateria spisywała się dzielnie, strzelaliśmy dużo i dobrze, wyjeździłem się konno za wszystkie czasy, ale przecież już sam fakt takiej lokomocji na poligonie, niezbyt odległym od niemieckiej granicy, był niepokojący. A poczciwe działo, które galopem ciągnęły szóstką nasze gniade koniska, to – jak stwierdzał opis sprzętu – „armata polowa, kaliber 75 mm, wzór 97”. A wzór – to po prostu data skonstruowania armaty: 1897 rok.
No, ale w mobie – pocieszałem się – są na pewno nowoczesne działa, prawdziwy wojenny sprzęt. Czy tylko dostatecznie szybko nauczymy się nim posługiwać? Słówko „mob”, najbliższy sąsiad „tajemnicy wojskowej”, załatwiało wszystkie problemy.
Czekałem, bojąc się, żeby o mnie nie zapomnieli. Byłem przekonany, że mobilizacja ujawni nasz prawdziwy wojenny potencjał, że Niemcy jednak nie odważą się. Liczyłem, że po miesiącu–dwóch wrócę do asystentury na Wydziale Architektury i do pracowni, że skończymy na termin rysunki robocze rozgłośni Polskiego Radia. Rozpoczęta obok placu Unii budowa nie może czekać.
W początku lipca po powrocie z ćwiczeń wojskowych odwiozłem Zosię i naszą trzymiesięczną Magdalenkę do Sutna nad Bugiem do Pieńkowskich, siostry mojej żony i jej męża. Mała wyglądała ślicznie w dużym koszu od bielizny przybranym na niebiesko, a Zosia czuła się coraz lepiej. Ustaliliśmy, że nadchodzące wakacje spędzą na wsi, niezbyt daleko od Warszawy.
Jeśli nawet coś się przydarzy, to będzie zawsze czas naradzić się i ewentualnie sprowadzić je zawczasu do domu. W każdym razie będą dalej od ewentualnego frontu.
Wróciłem do pracowni i czekałem. W skrytości ducha czekałem, kiedy mnie zmobilizują.
Pracowałem u Pniewskiego, gdzie zostałem zaangażowany do pomocy przy konkursie na projekt budynków Polskiego Radia, po czym profesor zaproponował mi pozostanie w pracowni na stałe. Wiodło nam się znakomicie. Po wygranym konkursie kończyliśmy właśnie projekt wstępny rozgłośni Polskiego Radia. Chodziliśmy dumni jak pawie. Po raz pierwszy „nasz” profesor wygrał konkurs z niepokonanym dotychczas „Świrem” – profesorem Rudolfem Świerczyńskim, wspomaganym przez samego Maćka Nowickiego. W pobitym polu zostały takie sławy, jak Bohdan Lachert i Józef Szanajca oraz dwaj młodzi, doskonale się zapowiadający architekci, Kazimierz Marczewski i Zygmunt Skibniewski.
Roboty mieliśmy w bród. I to jakiej! Projekt dzielnicy reprezentacyjnej im. Marszałka Józefa Piłsudskiego na Polu Mokotowskim, kościół Opatrzności, zespół budynków Towarzystwa Kredytowego Miejskiego przy placu Unii (dziś domy Narodowego Banku Polskiego), poselstwo japońskie na Foksal i wiele innych. Nie wyobrażałem sobie wówczas, że architekt może mieć większe zadania.
Kompania w pracowni była doskonała. Na budowie zastępował profesora Czesław Wegner, kolega-przyjaciel i świetny nauczyciel architektonicznego rzemiosła. W pracowni szefował nam „Gruby” – Janusz Kieszkowski (zamordowany w 1940 roku), mistrz nad mistrze w rysunku roboczym, pies na robotę i postrach fuszerów w pracowni i na budowie. „Na półpiętrze” pracowało kilku starszych kolegów, a raczej już współpartnerów profesora, jak Zbyszek Karpiński, Janusz Ostrowski i Zygmunt Stępiński. Ale główny trzon pracowni stanowiło kilku młodych, świeżo upieczonych architektów i mniej lub więcej zaawansowanych studentów: Jurek Padlewski (zamordowany w berlińskim Moabicie), mój serdeczny przyjaciel Przemek Siwik (zamordowany w 1940 roku), Olgierd Stryjecki (zginął jako pilot polski w RAF), Stanisław Bieńkuński, Zbyszek Krasnodębski, Wojtek Przybylski, Jerzy Staniszkis, Olek Tarnowski i ja. Do obsady pracowni należy jeszcze dołączyć gońca Gienia lub raczej gońców Gieniów. Zgodnie bowiem z tradycją pracowni każdy nowy goniec – a zmieniali się dość często dziedziczył rower i imię.
Zamówienia spływały. A że pani Lusia Garszyńska (zginęła podczas Powstania) była w jednej osobie nie tylko przemiłym szefem sekretariatu, planowania, sprawozdawczości i personalnym, ale także bardzo sprawnym finansowym, więc też wkrótce kilku z nas zajeżdżało do pracowni na Frascati własnymi simkami. Zarabialiśmy dobrze, ale nie to było najważniejsze. W innych pracowniach płacono może nawet lepiej. Ale my dalibyśmy się wówczas posiekać za naszego profesora. Snobowaliśmy się, jak przystało młodym architektom, mówiliśmy o nim Majster i wyłaziliśmy ze skóry, żeby nie nawalić terminów i nie zrobić pracowni wstydu. Lubiliśmy Majstra za to, że wygrywał konkursy, że sam siadał przy rajzbrecie, że znał się na robocie i świetnie rysował, ale chyba przede wszystkim za to, że dawał nam się wyżyć i że słuchał uważnie naszych krytyk. I że miał poczucie humoru i trzymał fason.
Któregoś dnia przyszły do pracowni uroczyście egzaltowane panie w towarzystwie wytwornego prałata, by obejrzeć projekt kościoła Opatrzności. Na pytanie: „W jakim nastroju przystępuje do projektu świątyni”, profesor nieopatrznie uraczył dostojną delegację szkicem frontowej elewacji rysowanym przez Przemka Siwika, na którym poprzedniego wieczoru, robiąc korektę, wypisał ołówkiem 6B: „do dupy”.
Gdy Kiepura, wielki a skąpy mistrz Jan Kiepura, chcąc mieć projekt hotelu „Patria” w Krynicy jednak od Pniewskiego – bo to było modne – ale za 1/10 ceny, zaproponował profesorowi zrobienie jedynie szkicowego projektu za coś koło tysiąca złotych, Pniewski odpowiedział mu bez wahania:
– Panie Kiepura, za tysiąc złotych to ja mogę panu zaśpiewać!
Dotychczas w pracowni na Frascati istniał podział w zależności od opracowywanych tematów. Nieliczna ekipa „opatrznościowców”, opracowująca nową wersję kościoła, duży zespół „tekaemiarzy”, kończących pod wodzą Kieszkowskiego rysunki robocze dla szybko postępującej budowy przy placu Unii Lubelskiej, i my – „radioci” – wraz z Przemkiem Siwikiem zagrzebani po uszy w techniczno-akustycznych problemach rozgłośni radiowej.
Letnie miesiące 1939 roku ujawniły nowy, dotychczas nieznany, podział: kategoria A – zdolni do czynnej służby wojskowej, kategoria C – rezerwowa i „cywile”. Niemal cała pracownia przeszła tegoż lata przez ćwiczenia wojskowe. Patrzyliśmy z góry na cywilów. Ale i wśród posiadaczy kategorii A powstała nowa hierarchia. My, artylerzyści, patrzyliśmy z politowaniem na piechociarzy, a z prawdziwym respektem na Stryjeckiego, który z początkującego kreślarza awansował na podchorążego-pilota.
Tymczasem rysowaliśmy i chodziliśmy na budowę. Układaliśmy harmonogramy aż do końca zimy 1939 roku.
Pierwsze zostały zmobilizowane samochody. Były widocznie bardziej potrzebne niż my, rezerwiści. Odprowadziliśmy nasze małe simki do parku na Bielanach. Nie wiem, czy wpierw zostały zbombardowane, czy też rozsądni ludzie zdążyli je uprzednio rozszabrować.
23 sierpnia doczekaliśmy się wreszcie i my. Wraz z Kieszkowskim, Siwikiem i Stryjeckim spotkaliśmy się w pracowni w mundurach i z kartami mob, wzywającymi nas nazajutrz do pułków. Majster był wyraźnie wzruszony mobilizacją pracowni. Pani Lusia żegnała nas już na kredyt jak bohaterów. Na pożegnanie my, wojskowi, zafundowaliśmy całej cywilnej pracowni ciastka od Bliklego i poszliśmy. Wpadliśmy jeszcze z Przemkiem na budowę radia. Kończono właśnie głębokie wykopy pod biurowiec. Ślady tych wykopów, sadzawka-bajoro przy placu Unii w miejscu dzisiejszego Supersamu [Supersam zburzono w 2006 roku. W jego miejscu wzniesiono kompleks handlowy Plac Unii – przyp. red.], zostały zasypane dopiero w 1950 roku.
Napisałem do Zosi, że nareszcie mnie zmobilizowali, pożegnałem się na Topolowej i na Mokotowskiej. Śpieszyłem się. Wszystko wydawało się proste i łatwe, happy end murowany.
Jadąc 24 sierpnia do Płocka, do 8 Pułku Artylerii Lekkiej, byłem szczęśliwy. W kieszeni miałem kartę mob. Jechałem do mego dawnego pułku, w którym odbyłem ćwiczenia jako podchorąży. Trafiłem tam bezpośrednio ze Szkoły Podchorążych Rezerwy Artylerii we Włodzimierzu Wołyńskim w 1935 roku, zaopatrzony w poufną opinię, którą z politowaniem ujawnił mi dowódca baterii, a która do dziś dodaje mi otuchy w chwilach zwątpienia: „Inteligencja średnia, częściowo nabyta w wojsku”. Byłem wśród powołanych pod broń nielicznych, wybranych roczników.
Zosia i Magdalenka na dalekiej, spokojnej wsi nadbużańskiej. Warszawa poza mną. Wraz z moim 8. PAL-em mieliśmy stanąć gdzieś między Hitlerem a Warszawą. Rola przyszłego przedmurza napełniała mnie dumą. W wagonie spotkałem kilku znajomych z dawnych ćwiczeń, w równie bohatersko-artyleryjskim nastroju. Nie mogliśmy się doczekać Płocka i naszych koszar.
Mit doskonałości tajemniczego słowa „mob” prysł natychmiast po przybyciu do koszar. Serdecznie znienawidziłem poczciwego ogniomistrza w kancelarii pułkowej, który po dłuższym sprawdzaniu mojej karty ewidencyjnej orzekł wreszcie, że zostałem zmobilizowany omyłkowo. Jak to omyłkowo, przecież mob nie może się mylić. Na moje propozycje – już w dowództwie pułku – by mnie jednak wcielili do formujących się dywizjonów bojowych, znajomy kapitan spławił mnie bezlitośnie. Nie miał czasu ze mną gadać. Musiałem wracać. Powrotną podróż Płock–Warszawa, 25 sierpnia 1939 roku, odbyłem w nastroju osobistej klęski.
Wróciłem w nocy. Wprost z dworca zameldowałem się w Komendzie Miasta naprzeciw Hotelu Europejskiego. Zaspanemu oficerowi służbowemu długo i namiętnie tłumaczyłem o krzywdzie, jaka mnie spotkała, o stratach, jakie wskutek tego poniosły Polskie Siły Zbrojne, o konieczności natychmiastowego wysłania mnie do mego macierzystego 29. PAL-u do Grodna, gdzie odbywałem ostatnio ćwiczenia. Kapitan w końcu rozbudził się całkowicie i zrozumiał, o co mi chodzi. I natychmiast wyrzucił mnie za drzwi. Miał większe zmartwienia.
Gorycz klęski osłodziła mi radość, z jaką przywitali mnie rodzice na Mokotowskiej i teściowa, doktor Garlicka, z którą mieszkaliśmy na Topolowej.
– To dobrze, że wróciłeś. Będziemy razem.
Ze wstydem przebrałem się po cywilnemu i poszedłem do pracowni. Niewypał! „Żywa torpeda” – szydzili bezlitośnie pogardzani przeze mnie wczoraj cywile przy rajzbretach. A może to wszystko rozejdzie się po kościach? Może i pozostali zmobilizowani wrócą do pracowni? Wziąłem się znowu do rysowania.
Rozmawiałem długo z ojcem. Oceniał sytuację bardzo pesymistycznie. Był czwartek 31 sierpnia. Starałem się go przekonać, że nie jest tak źle. Jako dowód przytaczałem mu dzisiejszy telefon do pracowni, umawiający mnie na jutro, na piątek 1 września, na godzinę 10, ze szwedzkim specjalistą od klimatyzacji, który właśnie przyjechał ze Sztokholmu do Warszawy. Przecież Szwedzi wiedzą lepiej od nas...
Gdy 1 września obudziły mnie syreny, ogłaszające alarm lotniczy dla Warszawy, byłem przekonany, że to ćwiczenia OPL. Syreny alarmowe odzywały się coraz częściej. Szczególnie głośno zawodziła ta ustawiona na dachu na rogu alei Niepodległości i ulicy Wawelskiej. Gazety ukazały się z opóźnieniem. Na pierwszej stronie „Kuriera Warszawskiego” Orędzie do Narodu, fotografia Prezydenta Mościckiego i Naczelnego Wodza Marszałka Rydza-Śmigłego. Na drugiej – duże ogłoszenie kina „Atlantic”: Honolulu – Eleonor Powell i Robert Young – Dziś premiera.
Zatelefonowałem na Mokotowską do rodziców. 819-36, numer telefonu zapamiętałem na całe życie. Cóż można sobie w takiej chwili powiedzieć. Nie doceniałem jeszcze wówczas, co to za wspaniały przywilej móc choć usłyszeć kochany głos. Matka wypytywała o Zosię i Magdalenę. Ojciec szedł zgłosić się do służby pomocniczej. Moja siostra, Maria Lenczewska, lekarz, odbywająca praktykę w Szpitalu Ujazdowskim u pułkownika docenta Rosnowskiego, od kilku dni dyżurowała już dzień i noc. Brat, Andrzej, inżynier rolnik, był z żoną i dziećmi w Puczniewie, majątku pod Łodzią.
Zrobiliśmy z moją teściową krótką domową naradę. Zdecydowaliśmy, że Zosia z Magdalenką powinny zostać chwilowo na wsi nad Bugiem. Jak się front ustali, to będzie czas je ewentualnie przed zimą ściągnąć do Warszawy.
Gazety przyniosły pierwsze wojenne instrukcje o zachowaniu się ludności cywilnej. Diabli mnie brali, ale nadal byłem jeszcze cywilem. Zgodnie z instrukcją zaklejaliśmy szyby w oknach po przekątnych wąskimi paskami papieru, co miało je uchronić przed bombami. Poważnym problemem była sprawa gazów trujących. Nie na darmo na każdych ćwiczeniach wojskowych dźwigałem maskę przeciwgazową. Nie na darmo słuchałem wykładów LOPP. Spodziewaliśmy się użycia gazów. Znaliśmy opowiadania o iperycie. Wybraliśmy pomieszczenie, które – zgodnie z instrukcją – najlepiej nadawało się na ewentualny schron przeciwgazowy. Lekarska poczekalnia w środku dużego mieszkania, z pośrednim światłem jakby stworzona do tych celów.
Moja próba zrobienia zakupów zakończyła się całkowitym fiaskiem. Za późno. Z dumą przyniosłem dwa kompoty firmy „Pudliszki” i nikomu niepotrzebną butelkę octu.
W gazetach fotografie pierwszych domów zburzonych w Warszawie bombami lotniczymi. W styczniu 1945 roku równie sensacyjnie będą wyglądały fotografie nielicznych niezburzonych warszawskich domów.
Sobota, 2 września. Na murach rozklejone plakaty o powszechnej mobilizacji, która wreszcie objęła i mnie. Włożyłem znowu mundur. Poszedłem z ojcem na Rakowiecką po rozkaz wyjazdu. Chcieliśmy jak najdłużej być razem.
Wystawili mi rozkaz wyjazdu do Grodna, do 29. PAL-u. Pożegnałem się powtórnie w pracowni. Znacznie ciszej jednak i mniej bohatersko. Tym razem na zawsze.
W naszym serwisie możecie przeczytać kolejny fragment książki Agaton. Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie. Publikację Stanisława Jankowskiego możecie już kupić w popularnych księgarniach internetowych: