Miłość bez końca to kultowa opowieść o młodzieńczej miłości, o uczuciu, które staje się wyniszczającą obsesją.
Szaleńcza miłość Davida i Jade, pożądanie, budząca się seksualność i wzajemna fascynacja, wybucha z siłą, której sami nie potrafią zrozumieć. Kiedy ojciec Jade, przerażony intensywnością uczuć Davida, zabrania młodym kontaktów, chłopak wymyśla sposób, jak wrócić do łask jej rodziców: wywoła pożar, z którego wszystkich uratuje. Jednak sytuacja szybko wymyka się spod kontroli i przeradza w koszmar. Davida czeka nieunikniona kara za to, co było dla niego najważniejsze - miłość bez końca do jedynej Jade.
Miłość bez końca została przetłumaczona na ponad 20 języków i sprzedana w nakładzie 2 milionów egzemplarzy. Do kin trafił również oparty na fabule książki film. Powieść Scotta Spencera ukazuje się właśnie nakładem Wydawnictwa Muza. Zapraszamy do lektury, zapraszamy również do przeczytania jej premierowych fragmentów:
Kiedy miałem siedemnaście lat i byłem w pełni posłuszny natarczywym żądaniom serca, zboczyłem z normalnej drogi życia i w ciągu sekundy zniszczyłem wszystko, co kochałem – kochałem głęboko, i gdy odebrano mi miłość, gdy ulotne ciało miłości cofnęło się przerażone, a moje własne zostało uwięzione, trudno było uwierzyć, że ktoś tak młody może tak straszliwie cierpieć. Wiele lat już minęło, lecz wieczór dwunastego sierpnia 1967 roku to wciąż przełomowa chwila w moim życiu.
W Chicago zaczynała się gorąca, parna noc. Na niebie nie widziałem ani chmur, ani gwiazd, ani księżyca; trawniki były czarne, drzewa jeszcze czarniejsze. Światła samochodów kojarzyły mi się z lampkami na hełmach górników wędrujących wąskimi korytarzami kopalni. W tę typowo sierpniową, duszną noc podpaliłem dom ludzi, których uwielbiałem nade wszystko, dom, który ceniłem bardziej od domu rodzinnego.
Zanim podłożyłem ogień, stałem na dużej drewnianej półkolistej werandzie i zaglądałem do środka. Targała mną rozpacz: dzika, bezradna rozpacz chłopca, którym miotały głębokie uczucia przez nikogo niezrozumiane. Byłem młody i wrażliwy; kiedy przez szparę w zasłonach obserwowałem Butterfieldów, w oczach kręciły mi się łzy pełne szczerej, beznadziejnej tęsknoty. Widziałem i kochałem tę wspaniałą rodzinę, podczas gdy ona, zajęta sobą, mnie nie dostrzegała.
Spędzali razem ten sobotni wieczór. Anna i jej mąż Hugh siedzieli przed pustym kominkiem na gołej podłodze z sosny. (Jakże szanowałem ich za to, że nie zakryli dywanem pięknych drewnianych podłóg!) Siedzieli blisko siebie i oglądali album z reprodukcjami, wyjątkowo wolno i troskliwie odwracając strony. Sprawiali wrażenie oczarowanych sobą. Czasami ich małżeństwo przypominało niekończący się romans: byli nieśmiali, namiętni, wciąż czegoś poszukujący. Nigdy z góry nie zakładali uczuć partnera – nie znałem drugiej pary, od której w chwilach czułości promieniowałaby taka aura zwycięstwa i ulgi.
Keith Butterfield, najstarszy syn i mój rówieśnik, którego chwilowe zainteresowanie moją osobą umożliwiło mi wstęp do domu Butterfieldów, również siedział na podłodze, niedaleko rodziców, i manipulował przy radiu stereofonicznym, które sam budował. Ponieważ on też miał ruchy powolniejsze niż zazwyczaj, zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem nie oglądam ich w zwolnionym, koszmarnym śnie. Keith miał wygląd prymusa i rzeczywiście był najlepszym uczniem w szkole średniej Hyde Park. Uczył się bez najmniejszego wysiłku. Kiedy szedł na film radziecki, to czytając angielskie napisy, równocześnie przyswajał sobie kilkadziesiąt słów rosyjskich. Ilekroć miał w ręku zegarek, nie mógł się oprzeć pokusie, żeby nie rozebrać go na części. Gdy zerkał do menu, mimo woli zapamiętywał wszystkie dania. Blady, o niesfornych włosach i okrągłych okularach, ubrany w dżinsy, czarny podkoszulek i hippisowskie sandały, położył ręce na rozmontowanym radiu w taki sposób, jakby chciał je wyleczyć, a nie zbudować. Następnie podniósł niewielki śrubokręt i przykładając do oczu pomarańczową plastikową rączkę, spojrzał pod światło. Zasznurował usta – niekiedy sprawiał wrażenie starszego od swoich rodziców – po czym wstał i ruszył po schodach na piętro.
Sammy, młodszy, dwunastoletni syn, leżał wyciągnięty na kanapie, odziany tylko w krótkie spodenki koloru khaki. Był to opalony, niebieskooki blondyn, ładny w sposób aż komicznie konwencjonalny: przypominał z urody gwiazdorów, których zdjęcia dorastające panienki chętnie umieszczają w rogu lustra. Sammy był ulepiony z nieco innej gliny niż reszta Butterfieldów. W rodzinie, która ceniła swoją odmienność oraz poczucie własnej niezwykłości, wyjątkowość Sammy’ego właśnie polegała na jego zdumiewającej przeciętności. Dobry sportowiec i kumpel, zdolny tancerz, obiekt westchnień wielu dziewczyn, Sammy dorabiał roznoszeniem gazet i był najmniej zamkniętym w sobie, najmniej skrytym z Butterfieldów. Naprawdę wszyscyśmy wierzyli, nawet wówczas, kiedy miał dwanaście lat, że pewnego dnia Sammy zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych.
No i Jade. W luźnej, niemodnej bluzce i niezbyt gustownych szortach sięgających prawie kolan, siedziała zwinięta w fotelu. Sprawiała wrażenie zaspanej, cnotliwej szesnastolatki, którą zmuszono do spędzenia sobotniego wieczoru w gronie rodzinnym. Ledwo śmiałem na nią patrzeć z obawy, że zaraz rzucę się przez okno i pochwycę ją w ramiona. Minęło siedemnaście dni, odkąd Butterfieldowie zabronili mi wstępu do ich domu, i starałem się nie myśleć o tym, jakie zmiany tam zaszły w czasie mojej nieobecności. Jade siedziała bez ruchu, wpatrzona w ścianę; twarz miała pustą, bez wyrazu, nerwowy tik w kolanie ustąpił – czyżby wyleczony moim wygnaniem? W ręce trzymała gruby długopis z trzema wkładami – czarnym, niebieskim i czerwonym – lecz notes, w którym pisała, zsunął się w szparę między jej szczupłym biodrem a oparciem fotela.
Co mną wtedy kierowało? Nadal uważam, że owej nocy podpaliłem dom, żeby zmusić Butterfieldów do wyjścia na zewnątrz i stanięcia ze mną twarzą w twarz. Cały jednak kłopot polega na tym, że tłumacząc się z czegoś w kółko, w końcu człowiek z trudem sam sobie dowierza.