Matka i córka to nie tylko książka o relacjach słynnej pisarki - Marii Nurowskiej i jej córki - Tatiany Raczyńskiej, ale przede wszystkim szczera i poruszająca rozmowa kobiet o roli matki.
Z rozmów wyłania się niezwykle ciekawa opowieść o matce i córce, ale także o wszystkich tych, którzy kształtowali ich charaktery i życiowe postawy. To książka o wspaniałych, silnych kobietach, którym pomimo przeciwności losu udało się znaleźć swoje miejsce i budować wyjątkowe relacje.
Marta Mizuro pisze we wstępie, o tym z jaką odwagą i szczerością jej rozmówczynie opowiadają o swoim dzieciństwie, o wejściu w dojrzałe życie, o zmaganiu się z syndromem dorosłego dziecka alkoholika, o traumach i kompleksach. O sprawach bolesnych i wstydliwych, które dotykają milionów ludzi, niewielu jednak ma odwagę przyznać się do nich, choćby tylko przed sobą, albo szukać specjalistycznej pomocy. To opowieść o sprawach bardzo trudnych, ale mamy nadzieję, że dzięki temu może ona stać się drogowskazem dla matek i córek, dodać im otuchy i pokazać, że nigdy nie jest za późno na to, by spróbować zmienić swoje życie.
Zapraszamy do lektury książki Marty Mizuro Matka i córka. Zapraszamy także do przeczytania jej premierowego fragmentu:
2.
W czasie naszej pierwszej rozmowy mówiła mi pani sporo o swoim dziadku, ale to była tak barwna postać, że chciałabym coś jeszcze o nim usłyszeć. Jakie jeszcze wspomnienia wiążą się z dziadkiem Aleksandrem?
Na przykład takie, że w latach osiemdziesiątych przyjechał do Polski profesor z Yale, historyk żydowskiego pochodzenia, szukający śladów swojej rodziny. Nie znał polskiego, więc zostałam jego przewodniczką. Wprawdzie nie znalazł tego, czego szukał, ale dotarliśmy do jakichś jego znajomych, którzy opowiedzieli mi niezwykłą historię, jaką opisałam potem w Postscriptum – o kobiecie, która jako dziecko tuż przed likwidacją getta została podrzucona pod jego mur. Stamtąd wzięli ją jej przybrani rodzice, których do czterdziestego roku życia uważała za rodzonych. Profesor napisał wcześniej pracę doktorską o uniwersytetach w Rosji przed 1905 rokiem, a że mój dziadek studiował w Petersburgu, wspomniałam o tym, i wtedy on zapytał: „Jakie nosił nazwisko?”. Odpowiedziałam: „Rudziejewski”, a on: „Aleksander?”. Okazało się, że dziadek ukończył uniwersytet ze złotym medalem, o czym dowiedziałam się dopiero od tego Amerykanina.
Wiem, że na pewno nie odziedziczyła pani po dziadku zdolności matematycznych, tak jak i pani córka...
O nie, na pewno nie. Ale dziadek pisał też wiersze, był więc poetą i matematykiem. I podobnie jak Tania była wielką miłością mojego ojca, tak wielką miłością dziadka byłam ja. Nawet mój ojciec był tym zdumiony, twierdząc, że dziadek Aleksander nie zdradzał specjalnie instynktów rodzinnych. A tutaj na starość dopadło go uczucie. Bardzo dziwnie się wyrażało, on mnie po prostu terroryzował.
Jak to – terroryzował?
No tak. Chciał wtłoczyć do mojej głowy nadmiar wiedzy, jakby się obawiał, że nie zdąży tego zrobić. A ja przecież byłam dzieckiem. Ale mam też miłe wspomnienia, na przykład chodziliśmy razem na rydze, które rosły przy leśnej drodze w trawie. Jaka to była radość, kiedy pierwsza takiego rydza znalazłam! Dziadzio zdejmował kapelusz, zawsze w nim chodził, zbieraliśmy grzyby do jego kapelusza, a potem piekliśmy je na kuchennej blasze. Albo na przykład urządzaliśmy zawody w bieganiu: dziadzio, już wtedy dość sędziwy, zawsze ze mną wygrywał, co mnie strasznie denerwowało.
A jego kwitowanie wszystkiego słówkiem bon?
Nie wszystkiego. Mówił „bon”, jak był zadowolony. Z dobrego obiadku, chociaż mama rzadko obiady robiła. I z poobiedniej kawy. Wtedy odżywał. Kiedy był w dobrym humorze, rozmawiał ze mną po francusku, co matkę złościło, bo nie rozumiała, o czym mówimy.
Co jeszcze kojarzy się pani z dziadkiem?
To, że opowiadał mi mnóstwo historii. I że kiedyś napisał dla mnie podręcznik do nauki angielskiego, który niestety gdzieś się zagubił. Oprócz francuskiego próbował mnie uczyć jeszcze angielskiego, ale szło mu już gorzej, bo ja byłam już troszkę starsza i po prostu mu uciekałam. No i oczywiście ogromnie się denerwował z powodu tej matematyki, z której nic nie rozumiałam. Przechodził wtedy na rosyjski, co oznaczało, że był naprawdę zły. Zapamiętałam z tych reprymend jeden zwrot: Dura! Ni k czemu ty nie dojdiosz, jesli ty takoj lentiaj! Często się na siebie obrażaliśmy.
Byliśmy z sobą bardzo związani. W Przekopce pokoik dziadzia znajdował się na półpiętrze, był nieduży i stał w nim piec koza, do którego cały czas dokładało się polan. Było tam cieplutko i miło, mnóstwo książek, albumy, które razem oglądaliśmy, globus. Dziadzio wodził po nim palcem i to były nasze wycieczki w obce kraje. Snuł też opowieści: o Katarzynie Wielkiej albo Napoleonie, którego dziadek ogromnie podziwiał. Te historie do dziś we mnie przetrwały. Nawet czasami słyszę głos dziadka... Potem jednak znaleźliśmy się w Augustowie i oboje jakby przycichliśmy, brakowało miejsca na to, żeby pielęgnować tę dawną intymność. Pamiętam też, jak strzygłam dziadzia, nożyczkami, w schodki. Bardzo się starałam, żeby było ładnie, ale im dłużej go strzygłam, tym schodków było więcej. Matka na ten widok załamywała ręce, ale on był zadowolony!
Czy dziadek jest jedną z tych osób, które wracają do pani w snach i za którymi pani tęskni?
Tak, tęsknię za dziadkiem. Bardzo. Może nawet bardziej niż za ojcem i mamą. Dziadek to jest moje dzieciństwo, zwłaszcza jego najmilszy okres, związany z leśniczówką w Przykopce czy Przekopce, trudno zgadnąć, bo z jednej strony wsi stała tablica „Przekopka”, a z drugiej „Przykopka”. Mam gdzieś pod powiekami obraz, jak wracam ze szkoły i widzę z daleka mostek i postać dziadzia, który na mnie czeka, i przez resztę drogi idziemy już razem.
Ale kiedy działo się coś złego, to dziadzio, już niemłody i bezradny, nie potrafił mi za bardzo pomóc. I wtedy zwracałam się do gajowego, którego nazywałam swoją drugą mamą. Kiedyś ugryzł mnie szerszeń, pięta mi spuchła jak bania i z tą spuchniętą nogą kuśtykałam dwa kilometry do domku, w którym on mieszkał. Zaraz zrobił mi okład z octu i napoił herbatą z malinami, bo dostałam wysokiej gorączki.