Dwanaście żywotów Samuela Hawleya to opowieść o cenie, jaką jesteśmy gotowi zapłacić, by chronić swoich najbliższych.
Samuel Hawley nie przypomina innych ojców w Olympus, w stanie Massachusetts. Jako typ samotnika, od wielu lat wiedzie życie uciekiniera. Swoją ukochaną córkę Loo również skazał na życie w drodze. Egzystencja upływa im na ciągłym przemieszczaniu się między jednym a drugim motelem, w wiecznym napięciu. Kiedy Loo wkracza w wiek nastoletni ,osiedlają się w miasteczku rodzinnym jego nieżyjącej żony. Ojciec szybko odnajduje tam pracę, jednak Loo niełatwo przychodzi zaakceptowanie nowej rzeczywistości.
Z czasem dziewczyna, która nigdy nie miała okazji poznać swojej matki, zaczyna poszukiwać prawdy na jej temat. Okazuje się, że świat wokół niej skrywa tajemnice dotyczące życia, jakie wiedli jej rodzice. Widzialnym świadectwem historii jest dwanaście blizn szpecących ciało jej ojca. Każda jest też wspomnieniem: tego, gdzie był, mrożących krew w żyłach przygód, chwili, gdy odnalazł miłość, by zaraz znów ją utracić, ale przede wszystkim świadectwem tego, że mimo usilnych prób nie może uwolnić się od przeszłości.
W miarę jak Loo odkrywa historię rodziców, która okazuje się mroczniejsza niż mogła przypuszczać, demony z przeszłości ojca zaczynają nękać również teraźniejszość. Ojciec i córka będą musieli wspólnie stawić im czoła.
Do lektury powieści Dwanaście żywotów Samuela Hawleya zaprasza Wydawnictwo Papierowy Księżyc. Dziś w naszym serwisie prezentujemy jej premierowe fragmenty:
Rozdział 1
Loo miała dwanaście lat, kiedy ojciec nauczył ją strzelać. W swoim pokoju trzymał skrzynię pełną strzelb, oprócz tego miał też sporo innych sztuk broni pochowanych w pudłach po całym domu. Loo widywała je nocami, gdy ojciec kładł broń na blacie kuchennego stołu, by rozkładać ją na części, które następnie całymi godzinami dokładnie czyścił, oliwił i polerował. Nie pozwalał córce dotykać swoich skarbów, więc pozostawało jej przyglądanie się tym zabiegom z daleka. W takich chwilach chciwie chłonęła sekrety skrywane przez strzelby. Wszystko miało zmienić się w dniu jej dwunastych urodzin. Czekało na nią dwanaście ciasteczek czekoladowych Ring Ding, które Hawley ułożył na talerzu w kształt gwiazdy. Kiedy córka zdmuchnęła wszystkie świeczki wetknięte w ciasteczka, ojciec otworzył drewniany kufer stojący w dużym pokoju i wyjął z niego prezent, na który czekała. Po chwili strzelba należąca przed laty do dziadka Loo znalazła się w jej rękach.
Następnie w korytarzu przyglądała się ojcu, który wyciągnął z szafy karton z amunicją. Wyjął z niego naboje bocznego zapłonu kalibru 5,7 mm, konkretnie Long Rifle, oraz Winchester Magnum, a także pociski Hornady 9 mm o masie ładunku prochowego 115 granów. Kiedy wsuwał do torby po kolei pudełka z amunicją, naboje zagrzechotały. Loo przypatrywała się wszystkiemu z wielką uwagą, jakby wybory dokonywane teraz przez ojca miały stanowić część egzaminu, jaki przyjdzie jej wkrótce zdawać. Na koniec Hawley zabrał dwie strzelby: remingtona model pięć z zamkiem czterotaktowym i winchestera model pięćdziesiąt dwa oraz rewolwer o nazwie Colt Python.
Ojciec Loo nigdy nie wychodził za próg domu bez broni. Z każdą z jego strzelb wiązała się jakaś historia. Przykładowo strzelba, która od teraz miała należeć do niej, towarzyszyła dziadkowi Loo na wojnie, a ten oznaczał zabitych z niej nieprzyjaciół nacięciami na kolbie. Powtarzalna strzelba kalibru wagomiarowego 20 pochodziła natomiast z rancza w stanie Wyoming, gdzie Hawley pracował przez jakiś czas przy koniach. W swej kolekcji miał też zestaw srebrnych pistoletów pojedynkowych, przechowywanych w lśniącej drewnianej szkatule, które wygrał w pokera w Arizonie. W głębi szafy, zawinięty w torbę, krył się krótkolufowy pistolet Ruger, natomiast na dnie dolnej szuflady sekretarzyka spoczywała cała kolekcja kieszonkowych pistolecików Deringer o rękojeściach zdobionych masą perłową. Hawley miał też w swych zbiorach colta, na którego boku widniało oznaczenie „Hartford, Connecticut”.
Ponieważ colt nie miał stałego miejsca, wędrował po całym domu – Loo zdarzało się odnaleźć go wsuniętego pod materac łóżka ojca; kiedy indziej zastawała go na kuchennym stole, na lodówce, a raz nawet natknęła się na niego, gdy leżał na skraju wanny. Miała wrażenie, że rewolwer nie odstępuje ojca na krok, podążając za nim niczym cień. Spoczywał w miejscach, w których przed chwilą przebywał Hawley. Czasami, kiedy ojca akurat nie było w pokoju, Loo dyskretnie dotykała rękojeści. Wykonana palisandru, w dotyku była gładka, jednak Loo nigdy nie odważyła się podnieść pistoletu ani choćby przesunąć.
Hawley sięgnął teraz po colta i wsunął go za pasek spodni. Strzelby powiesił na ramieniu.
– Idziemy, rozrabiaczko – rzucił, po czym otworzył i przytrzymał drzwi.
Zaprowadził dziewczynkę do lasku na tyłach posesji. Zeszli do jaru, którego dnem przepływał strumyk. Jego wody toczyły się po omszałych kamieniach, kierując się ku oceanowi.
Dzień był pogodny. Liście opadły już z drzew, spowijając ziemię szkarłatnożółtopomarańczowym dywanem. Były kruche i szeleściły pod ich stopami. Hawley wybrał sosnę oddaloną od miejsca, w którym stała córka, o jakieś 180 metrów i oznaczył ją, malując na korze niewielką białą kropkę. Następnie odstawił puszkę z farbą i wrócił do Loo.
Hawley był mężczyzną po czterdziestce, ale wyglądał młodo jak na swój wiek. Nie roztył się w biodrach, a jego nogi zachowały młodzieńczą siłę. Był niezwykle wysoki, a niegdyś też barczysty, choć teraz ramiona miał już nieco obwisłe – swoje zrobiły lata za kierownicą, gdy jeździł tam i z powrotem po kraju, z Loo w fotelu pasażera. Dłonie miał zrogowaciałe, co było pamiątką po dorywczych pracach, których się imał – przy naprawie samochodów lub malowaniu domów. Za paznokciami na stałe zamieszkał smar, a włosy zawsze były zbyt długie i splątane. Jednak w jego ciemnoniebieskich oczach oraz twarzy o twardych rysach było coś, co czyniło z niego przystojnego mężczyznę. Ilekroć zatrzymywali się po drodze, żeby zjeść śniadanie w barze przy autostradzie albo w jakiejś mieścinie, gdzie chcieli pobyć trochę dłużej, Loo widziała, że ojciec działa na kobiety niczym magnes. Hawley nie reagował na ich zaloty – zamykał usta, zaciskał szczęki i to wystarczyło, by trzymać intruzów na dystans .
Obecnie samochód służył im tylko do przejażdżek nad rzekę, żeby nałapać małży. Przywozili z takich połowów wiadra pełne muszli. Hawley nazywał je małżami Wenus. W zależności od wielkości i barwy posługiwał się też innymi nazwami:littleneck, topneck, steamer czy cherrystone. Do połowu używał grabek, za to Loo preferowała długi szpadel z wąskim metalowym zakończeniem, którym mogła na tyle szybko przeciąć taflę wody, że małże nie zdążyły zakopać się w mule. Każdego dnia rankiem ojciec z córką podwijali spodnie do kolan, a na stopy wkładali gumowce. Połów małży wymagał wypraw na słone mokradła, przybrzeżne równiny błotne. Niekiedy dawało się je zbierać w płytkich wodach piaszczystych zatok, a podczas odpływu nawet wzdłuż brzegu.
Hawley zdjął z ramienia remingtona i zademonstrował Loo, jak ładuje się broń, wsuwając po kolei pięć naboi do magazynka. Na koniec zamknął magazynek.
– To dobra broń dla początkujących. Idealna, żeby poćwiczyć.
Nie powoduje wielkich zniszczeń, ale do ćwiczeń powinna wystarczyć – oznajmił. – Nie zwalniaj bezpiecznika. Przyjrzyj się dokładnie swojemu celowi. Patrz też na to, co znajduje się za nim. Broń masz wycelować wyłącznie w to, do czego chcesz strzelić, w nic innego.
Następnie otworzył zamek, przeładował i zamknął go ponownie, umieszczając pierwszy nabój w komorze. Na koniec podał sztucer córce.
– Stań pewnie na ziemi – instruował. – Rozluźnij lekko nogi w kolanach. Najpierw weźmiesz oddech, a przy wydechu połowę powietrza zatrzymasz w płucach. Wtedy dopiero powinnaś nacisnąć spust. Pamiętaj, masz to zrobić przy wydechu. I nie szarp za spust, tylko naciśnij.
Remington w dotyku był chłodny i ciężki. Kiedy Loo oparła kolbę o ramię, ręce zaczęły jej lekko drżeć. Ponieważ całymi latami marzyła, by wreszcie móc wziąć do ręki którąś ze strzelb ojca, teraz miała wrażenie, że śni. Wzięła cel na muszkę, przyciągnęła broń blisko do siebie, zadarła wysoko łokieć i dopiero na końcu, wykonawszy wszystkie te czynności, zwolniła bezpiecznik.
– W co mierzysz? – upewnił się ojciec.
– W tamto drzewo.
– Dobra.
Oczami wyobraźni Loo widziała już tor lotu pocisku. Wyobrażała sobie, że w drodze do celu pokonuje wiele kilometrów, tworząc własną historię. Znała na pamięć wszystkie części tej strzelby, wszystkie dźwignie i zaczepy. A kiedy jej palec spoczął na spuście, wyczuła, jak wszystkie niewidoczne elementy – sprężyna, podajnik, komora i wreszcie iglica – zaczynają działać w harmonii i wskakiwać na swoje miejsca.
Wybuch, który nastąpił w następnej sekundzie, bardziej przypominał cichy trzask niż huk wystrzału. Odrzut był minimalny – kolba, którą przyciskała do ramienia, ledwo drgnęła. Loo oczekiwała dreszczyku emocji, ciarek, które przebiegłyby po plecach – jednak teraz, gdy było już po wszystkim, zamiast ekscytacji odczuwała tylko nieznaczną ulgę.
– Spójrz – polecił ojciec.
Obniżyła lufę strzelby. W oddali bielał znak wymalowany na drzewie. Nienaruszony.
– Spudłowałam.
– Wszyscy na początku pudłują – przyznał Hawley, drapiąc się po nosie. – Twoja matka też chybiła.
– Serio?
– Tak, za pierwszym razem – odparł ojciec, po czym polecił:
– Zablokuj zamek.
– Strzelała wtedy z tej samej broni co ja teraz?
– Nie. Miała słabość do pistoletu Ruger.
Loo przeładowała i opróżniona łuska wyleciała w powietrze, po czym upadła na leśne poszycie. Następnie zablokowała zamek, umieszczając kolejny nabój w komorze. Nie pamiętała swojej matki Lily, która zmarła, kiedy dziewczynka była jeszcze bardzo mała. Utopiła się w jeziorze. Ludzie mówili, że był to nieszczęśliwy wypadek. Pewnego dnia Hawley pokazał jej na mapie Wisconsin miejsce, w którym doszło do tragedii. Jezioro przedstawiono na niej w formie maleńkiej błękitnej kropki. Była tak mała, że kiedy Loo dotknęła papieru, opuszka jej palca przykryła ją całą.
Hawley niechętnie wracał do tego tematu. Dlatego kiedy już wspominał żonę, Loo miała wrażenie, że powietrze wokół niego zaczyna delikatnie drżeć, tak jakby samo wypowiedzenie imienia Lily niosło w sobie zapowiedź czegoś niebezpiecznego. Niemal całej wiedzy na temat nieżyjącej matki dostarczał jej zbiór pamiątek przechowywanych w pudełeczku służącym za rodzaj przenośnej świątynki, którą ojciec rozkładał w łazienkach ich kolejnych mieszkań. Zatrzymywali się w pokojach motelowych, mieszkaniach wynajmowanych na krótki czas, lokalach w budynkach bez windy, chatkach w lesie, a teraz wreszcie mieli ten dom na wzgórzu, o którym Hawley powiadał, że będzie ich prawdziwym domem na dłużej.
W pierwszej kolejności ojciec wyjmował z pudełka zdjęcia Lily, które ustawiał wokół wanny i na umywalce. Wszystkie fotografie były starannie wzmocnione podklejonym papierem, tak żeby się nie podarły. Ukazana na nich kobieta miała długie czarne włosy, bladą skórę i zielone oczy. Następnie zabierał się za ustawianie opróżnionych do połowy buteleczek z szamponami i odżywkami, puderniczki, czerwonej szminki, szczoteczki do zębów o wyginającej się główce. Musiał też znaleźć miejsce dla jedwabnego szlafroku Lily z wyhaftowanymi na plecach smokami, puszek z jej ulubionymi przysmakami – ananasami i ciecierzycą – a także karteczek pokrytych jej odręcznym pismem. Były to skrawki papieru, które wpadły w jego ręce już po jej śmierci – sporządzone przez nią listy zakupów spożywczych, spisy spraw, które chciała załatwić do soboty, oraz bilet parkingowy, na którego odwrocie zanotowała w pośpiechu zapamiętane fragmenty jakiegoś snu: stary samochód na zawiasach, który po złożeniu staje się walizką. Za każdym razem gdy Loo musiała skorzystać z toalety albo brała kąpiel, jej wzrok ślizgał się po słowach zapisanych kiedyś przez matkę – na przestrzeni lat litery zaczynały zlewać się ze sobą, a tusz przegrywał z parą wodną z prysznica, coraz bardziej blaknąc.
Martwa kobieta nadal była nieodłączną częścią ich życia. Ilekroć Loo zrobiła coś dobrze, ojciec mawiał: „całkiem jak twoja matka”. Kiedy zaś coś jej się nie udało, strofował ją słowami: „twoja matka nie byłaby zachwycona”.
Loo naciskała teraz spust raz za razem, przeładowując między kolejnymi strzałami. Lekcja trwała już ponad godzinę, lecz ona osiągnęła tylko tyle, że od czasu do czasu kula odłupała kawałeczek kory z drzewa. Żadna jednak nie dosięgła celu. W końcu u jej stóp uzbierał się wysoki stosik mosiężnych łusek, a ramię zaczęło ją piec od ciężaru broni.
– Ten znak na drzewie jest zbyt mały – poskarżyła się ojcu. – Nigdy w niego nie trafię.
Hawley wyjął wtedy z kieszeni woreczek z tytoniem i wyciągnął ku niej, potrząsając zachęcająco. Loo odłożyła strzelbę, podeszła do ojca i wzięła do ręki woreczek oraz pudełeczko z bibułkami. Wysunęła jedną bibułkę, złożyła ją na pół i nasypała odrobinę tytoniu do zagłębienia utworzonego wzdłuż zagięcia. Potem z jednej strony umieściła filtr i zaczęła skręcać. Na koniec, ujmując palcami koniuszki skręta, polizała papier wzdłuż krawędzi, żeby go zlepić. Po chwili gotowego skręta wręczyła ojcu, który zapalił i usiadłszy na pobliskim kamieniu, wystawił twarz do słońca. Niedawno zaczął zapuszczać brodę, jak co roku, gdy przychodziły chłody. Podrapał się po zaroście, a jego palce co chwilę plątały się w sztywnych brązowych włosach.
– Za dużo główkujesz – oznajmił.
Loo rzuciła mu woreczek z tytoniem, po czym z powrotem podniosła strzelbę. Dotąd, przez całą lekcję, ojciec prawie się nie odzywał, jakby wychodził z założenia, że córka powinna już wiedzieć, jak się strzela. Na samym początku Loo przepełniała ekscytacja z powodu tego, co ją czeka, jednak teraz niedawna odwaga zaczynała ją opuszczać. Działo się z nią to samo co w łazience, gdzie otaczały ją wszystkie te strzępy słów pozostawionych przez matkę, puszki jej ulubionego jedzenia i zdjęcia świadczące o jej naturalnej urodzie.
– Nie dam rady.
Zbliżał się przypływ. Zza jaru dobiegały pomruki oceanu, który z każdą chwilą zyskiwał nową siłę. Fala za falą zakradał się coraz dalej na brzeg. Hawley wsunął tytoń z powrotem do kieszeni.
– Nic nie oddziela cię od tego drzewa – powiedział.
– Między nim a mną jestem ja sama.
– No to się odsuń, tak żeby nie zawadzać.
Zamknęła bezpiecznik i odłożyła sztucer. Wydłubała z ziemi kamień, zamachnęła się i posłała go z całej siły w kierunku drzewa. Kamień pokonał mniej więcej połowę drogi do drzewa z białym znakiem i wylądował w zaroślach, płosząc przyczajone tam ptaszki. W tej samej chwili rozległ się stłumiony huk samolotu przelatującego nad ich głowami. Kiedy uniosła głowę i popatrzyła w niebo widoczne między gałęziami, dostrzegła na nim metaliczny błysk. Samolot mknął dziewięć tysięcy metrów nad nimi, a przecież wydawał się jej teraz łatwym celem.
Przypatrując się córce, Hawley pozwolił, by skręt zgasł. Podpalił teraz zapałkę i przytknął ją do skręta. Zaciągnął się raz, drugi, a wtedy koniuszek papierosa zaczął się żarzyć intensywnie. W końcu zgasił go o kamień i wypuścił dym z ust.
– Potrzebujesz maski – powiedział i zakrył twarz wielkimi dłońmi.
Następnie rozchylił palce, tak że ukazały się oczy i szczyt nosa. Wyglądał teraz jak obcy człowiek. Po chwili upuścił maskę i stał się na powrót ojcem Loo.
– Spróbuj – zachęcił ją.
Dłonie Loo nie były wprawdzie tak duże jak jego, ale wystarczyły. Zakrywając nimi twarz, mogła się odgrodzić od lasu wkoło i rozczarowania, jakie sama sobie zgotowała. Przypominały klapki na oczy, jakie zakłada się koniowi. Kiedy spróbowała skierować wzrok na lewo lub prawo, rzeczy w polu widzenia stawały się niewyraźne, znikały.
– I jak teraz miałabym strzelać?
– Spróbuj się skoncentrować, a dopiero potem chwyć strzelbę – poradził Hawley.
Loo wróciła do strzelania. Promienie zachodzącego słońca padły na biały znaczek na korze, przez co wydawał się świecić. A wszystko wokół pnia – ziemia, niebo, nawet korona z gałęziami – stało się niewidoczne. Loo pomyślała wtedy, że pewnie w taki właśnie sposób jej ojciec postrzega rzeczy wokół siebie. Cały świat jest dla niego zbiorem celów niczym dziesiątki na tarczy.
W tej samej chwili jej wyostrzone zmysły zarejestrowały szelest liści i jakiś ruch za drzewem. Loo momentalnie odsunęła dłonie od twarzy i nasłuchiwała, wstrzymując oddech. Jedynymi dźwiękami, które do niej teraz docierały, były jednak szum wiatru i cichuteńki szmer brzozowych listków ocierających się o siebie. Słyszała też odległe echo samolotu unoszącego się w chmurach. Po chwili dobiegł ją chrobot wiewiórczych pazurków na korze drzewa. Widziała jednak, że ojciec nasłuchuje czegoś jeszcze. Siedział teraz z opuszczoną brodą, spoglądając w lewo. Twarz miał napiętą, jakby się na coś przygotowywał.
Hawley nigdy nie tracił czujności. Zawsze był na czatach. Ten wyraz twarzy pojawiał się u niego, kiedy jechali do miasta po zakupy, kiedy szedł otworzyć drzwi listonoszowi albo kiedy jakiś nieznany samochód zatrzymywał się obok ich wozu na szosie. Czasami w środku nocy słyszała, jak ojciec krąży po dużym pokoju, sprawdzając zamki w oknach. Podczas wykopywania małży na plaży Hawley pracował zawsze plecami zwrócony do morza. Wszystko to były drobne gesty, jednak Loo nauczyła się zwracać na nie uwagę. I teraz też zauważyła, że jego ciało nagle znieruchomiało. Widziała, jak sięga do pasa, i po chwili w jego dłoni pojawił się colt.
Loo odwróciła się szybko i podniosła strzelbę, zaciskając palce na chwycie przednim. Przeczesała wzrokiem ścianę lasu, ale nic tam nie było. Ojciec wstał już z kamienia i również spoglądał w kierunku drzewa. Patrzył dokładnie na znak bielejący na korze drzewa po drugiej stronie jaru, oddalonego od nich o jakieś 200 metrów.
– Loo, teraz! – zawołał.
Zabrzmiało to tak, jakby od celności jej strzału miało zależeć ich życie. W tym samym momencie wyprostował rękę z coltem, który przypominał teraz jej naturalne przedłużenie, i zaczął strzelać w stronę lasu. Rewolwer pluł ogniem, a wydawane przez niego raz za razem wystrzały odbijały się od okolicznych wzgórz i powracały echem. Loo uniosła strzelbę, otworzyła zamek i wypaliła, potem jeszcze raz i jeszcze. Dopiero po piątym naciśnięciu spustu zorientowała się, że ojciec już nie strzela, a w jej sztucerze nie został ani jeden nabój. Klik, klik, klik.
Opuściła lufę, spodziewając się, że ujrzy… tak naprawdę sama nie bardzo wiedziała, czego ma się spodziewać. Potwora, który zaczaił się na nich pośród drzew? A może jakiejś zjawy z mrocznej przeszłości ojca? Ujrzała tylko sosnę o wąskim pniu, z żółtym pasem świeżo zdartej kory. Wyglądało to tak, jakby strzałami z colta Hawley obrał pień, a jakieś pół metra niżej, w samym środku wymalowanego białego znaku, ziały w drzewie trzy ciemne otwory po kulach.
Ojciec podbiegł, żeby z bliska obejrzeć cel. Wyciągnął z cholewki buta nóż i wydłubał jedną z kul. Następnie wrócił do Loo i podał jej pocisk – lśniący kawałek metalu w kolorze złota. Maleńki, połyskliwy, twardy w dotyku. Kiedy dosięgnął celu, siła uderzenia odkształciła go, jednak niezaprzeczalnie pochodził z jej sztucera. Usta Hawleya rozciągnęły się w uśmiechu, jego oczy zalśniły radośnie. Po chwili odezwał się do Loo:
– Całkiem jak twoja matka.
Książkę Dwanaście żywotów Samuela Hawleya kupicie w popularnych księgarniach internetowych: