Nakładem Wydawnictwa Harper Collins ukazała się książka Na Jowisza! Uzupełniam Jeżycjadę Małgorzaty Musierowicz i Emilii Kiereś. To prawdziwa gratka dla wszystkich miłośników Borejków i Jeżycjady – bez względu na wiek i płeć!
W tej międzypokoleniowej książce znajdziecie wszystko, czego jeszcze nie wiecie o Jeżycjadzie, a co zawsze chcieliście wiedzieć. Sprawdźcie, jak wyglądał Ignacy Borejko w wieku chłopięcym i skąd się wziął serwis Nowakowskich, obejrzyjcie jedyną zachowaną fotografię Pieska Genowefy Bombke i zachwyćcie się detalami jeżyckiej architektury.
Na Jowisza! Uzupełniam Jeżycjadę to ponad 130 alfabetycznie ułożonych haseł, kolorowe zdjęcia, nigdy dotąd niepublikowane ilustracje, ciekawostki, anegdoty, cytaty i powiedzonka.
Wasza ukochana autorka uchyla rąbka niejednej tajemnicy! Przeczytajcie, co Małgorzata Musierowicz pisze o niezwykłym żółtym zeszycie – prezencie od Stanisława Barańczaka:
Żółty zeszyt
Przybył z Bostonu, od Stasia – w paczce z przyborami szkolnymi dla dzieci i ubrankami (po kuzynce Aniusi) oraz lekami dla Mamy. Było to w latach osiemdziesiątych, kiedy rynek wyrobów papierniczych, jak i wszystkich innych, był w stanie zupełnej ruiny. Nie było też pod dostatkiem papieru – nie tylko toaletowego, który to brak zapewne wszyscy pamiętają – ale zwłaszcza maszynowego, przebitkowego lub (rzecz oczywista) powielaczowego, tak że powieści swoje zwykłam pisać po odwrotnej stronie arkuszy już raz użytych. Niedostatki rynkowe obejmowały też papier rysunkowy (z wyjątkiem bloków szkolnych numer 1 i 2), akwarelowy i listowy, a brakowało nawet zeszytów.
Muszę tu wyznać, że od lat studenckich do dziś przepadam za pięknym papierem – najprzeróżniejszych grubości, faktur, tekstur, kolorów i odcieni. Zaznawszy owych niedostatków rynkowych, wciąż go na wszelki wypadek poszukuję, skupuję, sprowadzam, gromadzę zapasy w wielkich tekach i magazynuję w szufladach, świadoma zawartego w nim potencjału – WSZYSTKO można na tych arkuszach namalować lub narysować, a im piękniejszy, bardziej specjalny papier, tym, rzecz jasna, lepsze dzieło powstanie.
Lecz niekoniecznie ta zasada się sprawdza w przypadku pisania.
Staś przysłał siostrzeńcom amerykańskie zeszyty, cały ich stos. Ale ten jeden, piękny, lśniący, zawierający znakomitej jakości satynowe, delikatnie liniowane, żółciutkie jak cytryna kartki (rzecz wówczas w Polsce absolutnie niespotykana!) był prawdziwym klejnotem zdecydowanie zbyt wyjątkowym, by miał się poniewierać w szkole i znosić wszelkiego rodzaju kleksy oraz gryzmoły, a już zwłaszcza czerwone (zgrzyt kolorystyczny!) uwagi nauczycielskie.
Pomyślałam, że sama muszę go mieć i napisać w nim coś wyjątkowego, coś wspaniałego.
Co postanowiwszy – popadłam w dobrze mi już znane onieśmielenie.
Owszem, próbowałam je przełamać: wprawiałam się w specjalny nastrój skupienia i wyciszenia (Mozart), ostrzyłam długo ołówki albo na odmianę wybierałam cienko piszące stalówki i chiński tusz, odczekiwałam, aż dzieci pójdą spać, zaparzałam sobie uroczyście herbatę, słowem, wykonywałam typowe czynności odwlekające, po czym stwierdzałam, że niestety znów nie śmiem skalać tych dziewiczych, gładkich kartek postawieniem pierwszej litery.
Myśl: „napiszę w nim coś wyjątkowego!” rozbijała mnie do reszty, jak zwykle. Coś wyjątkowego? Co mianowicie?
Na powieść zeszyt był za cienki, zresztą, kto by pisał powieści ręcznie?! Na notatki do powieści byłoby go szkoda. Pisać dzienniki duszy? Nie cierpię takiej babraniny we własnym ego; to zresztą nie jest zajęcie dla pogodnych szałaputów.
A może miałabym wrócić do pisania wierszy? Ejże! „Mędrzec wie, kim jest”. Znajmy swe ograniczenia (ach, silnie mi ubyło romantyzmu...) – a poza tym, to też nie jest robota dla wesołków.
I tak dalej.
W efekcie ów żółty skarb leżał nietknięty w szufladzie, gdy zaczynałam kolejną powieść jeżycjadową. Miała się nazywać Brulion Bebe B. – i kiedy w trakcie pisania konspektu wpadł mi do głowy ten tytuł, wiedziałam już, że przynajmniej w ten sposób wykorzystam żółty zeszyt: będzie brulionem, będzie należał do introwertyczki Bebe Bitner, i w nim to będzie sobie ona flirtować pisemnie z Dambem, skoro w kontaktach osobistych jest tak trudna, zamknięta i nieśmiała.
Pomysł się powiódł i drogocenny zeszyt zaczął wieść wyimaginowane przeze mnie pożyteczne życie, podczas gdy w rzeczywistości nadal oczekiwał swego przeznaczenia, leżąc w szufladzie.
Wreszcie, kiedy Brulion Bebe B. już został oddany wydawcy, przyjęty i posłany do składu, nastała pora projektowania okładki. Wtedy to bez wahania wydostałam żółty klejnot z zamknięcia, delikatnie odgięłam zszywki i wydzieliłam z niego dwie środkowe kartki, na których dopiero odważyłam się, niejako w imieniu Bebe, narysować coś i napisać.
Zeszyt jednakże, choć bez tej podwójnej kartki, nadal stanowił poważne wyzwanie. Zbyt poważne jak na szałaputa. Powrócił więc do szuflady.
I nadal tam leży.
No, niech sobie jeszcze trochę poczeka.
A może raczej niech Emilia coś w nim napisze?
Coś wyjątkowego...
Ksiażkę Na Jowisza! Uzupełniam Jeżycjadę kupicie w popularnych księgarniach internetowych: