Doświadczony przez los Bartosz Czarnoleski znów zaczyna wszystko od początku. Przeprowadza się do Pogodnej, licząc na to, że w spokoju odbuduje swoje życie. Tu pochłania go klub jazzowy Blue Note, w którym poznaje Cygana i zaczyna z nim grać. I kiedy wszystko zdaje się układać, Bartosz znajduje zasztyletowane zwłoki przyjaciela. Kto stoi za morderstwem?
Zabójcza improwizacja. Niebieska nuta to trzeci tom serii muzycznych kryminałów Jana Antoniego Homy. Do lektury powieści zaprasza Wydawnictwo Oficynka. Ostatnio mogliście przeczytać pierwszy i drugi fragment, tymczasem już dziś prezentujemy ostatnią część:
Pogodna. Na pierwszy rzut oka miasto, jakich wiele. Chaotycznie rozsiane osiedla bloków. Bliżej centrum kamieniczki pokryte płachtami reklam. Kwietnik zadbany, ale trawnik to klepisko. Sklepy i sklepiki. Ściany z łakomymi szczękami bankomatów. I ludzie z torbami pełnymi zakupów, jakby szykowała się wojna, a co najmniej długi weekend.
Co robi samotny jeździec przybywający do miasteczka? Idzie do saloonu. Sądząc po okazałym szyldzie, centralnym punktem miejscowego rynku był pub Pogodna dla Bogaczy. Doceniłem finezyjną grę tytułem starego serialu i nazwą miejscowości oraz stanem ducha, a może i portfela mieszkańców. Powstrzymałem chęć rzucenia barmanowi miedziaka, ograniczając kowbojską fantazję do zamówienia piwa z beczki. Siadłem z boku kontuaru, aby nie rzucać się w oczy. Ale kto miał mnie widzieć, już zobaczył. Bywalcy podobnych barów znają ich każdy element w szczegółach. A kto mógł tu przebywać, jak nie stali klienci?
We wnęce po lewej stronie sali kilku mężczyzn grało w bilard. W przeciwnym rogu skupili
się fanatycy rzutek. Przy dość luźno porozrzucanych stolikach siedziało kilka par mieszanych, zajętych sobą, i jednopłciowych, zajętych piciem.
Prawą stronę baru wypełniała estrada. Choć tonęła w mroku, dostrzegłem stół mikserski, sprzęt nagłaśniający i mikrofony w ochronnych kapturkach. Weekendowe królestwo didżejów. Nie budziłem – przynajmniej pozornie, przynajmniej na razie – niczyjej ciekawości. Pijąc jeszcze nie przeze mnie nawarzone piwo, w spokoju rozważałem następny krok.
– Macie tu coś do jedzenia? – zagadnąłem barmana, niewysokiego krępego chłopaka w bluzie w paski.
– Coś mamy – odparł. I zamilkł.
Dowcipniś.
– A co?
– Pierogi, na przykład.
– Z mrożonki? – spytałem, jakby miało to jakieś znaczenie.
– Nie, z odzysku. Zbieramy to, czego klienci nie dojedzą.
To już było mniej śmieszne, ale mój głód dał za wygraną.
– Mogą być ruskie. I jeszcze kufelek.
Chłopak bez słowa zniknął na zapleczu. I gdy zastanawiałem się, jak mogą smakować ruskie pierogi z odzysku i kto z byłych lub aktualnych gości ich nie dojadł, przed knajpą rozległ się hałas, który w ułamku sekundy źle mi się skojarzył.
Gdy wyskoczyłem na ulicę, w pobliżu suzuki nie dostrzegłem nikogo, jednak w tylnym oknie auta ziała potężna dziura. Barman zjawił się kilka chwil po mnie.
– Coś im się nie spodobało… – przyglądał się roztrzaskanej szybie. – No tak! – orzekł domyślnie. – Po co ta tęcza?
– Tęcza?!
Faktycznie, na tylnej szybie Antosia przykleiła mi kiedyś tęczę. To było w trakcie wycieczki zaułkami Toskanii, gdy… Ech, po co wspominać.
– A co to, tęcza to symbol zakazany?!
– Człowieku, nie mów mi, że nie wiesz, o co chodzi!
Wiedziałem. Pewnie, że wiedziałem. Tęcza, ten odwieczny zdawałoby się symbol łączności świata bogów i ludzi, w naszym kraju się przewartościował.
– Witaj w Pogodnej. Chodź, zjesz te pierogi na koszt firmy. A szybę kumpel wstawi. Niedrogo. Dam ci namiar.
No dobra, jakoś przełknę te miejscowe ravioli, wypiję piwo, które – jednak – sam nawarzyłem i pojadę dalej. Gdzieś musi być mój Pacanów.
Bliżej wieczora przybywało klientów. Na estradzie zaczęli się szarogęsić dwaj młodzieńcy. O ile pierwszy wyglądał na metalowca, drugi był najwyraźniej hip hopowcem. Metalowy szybko i bez ceregieli uruchomił sprzęt, dając koledze ciężko brzmiący, rytmiczny podkład. Koleś w czapeczce pokazujący prawą dłonią diabelskie widełki zaczął wstrzeliwać się frazami typu: „Zakłamanie, ja powiadam, bajek wam nie opowiadam, w zarąbanym siedzę dole, wkurwia mnie, że ja pierdole…”.
Knajpa zaczęła podrygiwać do rytmu. Jaki by nie był poziom kapeli, miała wierne grono słuchaczy.
– Miejscowi? – spytałem barmana gwoli podtrzymania wątłej konwersacji.
– Nie, przyjezdni – odparł w swoim stylu.
– Ktoś im płaci za występ?
– Żartujesz? Kto miałby im płacić? Chłopaki się cieszą, że mogą się wypowiedzieć i jeszcze ktoś ich słucha. Zresztą to nie jedyna kapela u nas.
– Czyli jednak miejscowi.
Barman spojrzał na mnie spode łba.
Zaczynało mi się podobać. Są idee (tęcza), twórcy (kapele) i głód sztuki (słuchacze). Do tego niezłe pierogi z odzysku. No i całkiem sensowne piwo z beczki. Może jednak puścić w niepamięć epizod z szybą?
– Zamierzam zatrzymać się tu parę dni. Nie słyszałeś o niedrogim lokum?
Otaksował mnie wzrokiem.
– Dziś możesz się przespać na zapleczu. Żadne luksusy, ale nikt ci nie będzie przeszkadzał. I za darmo. Jutro pochodzisz po mieście i coś znajdziesz.
Był to jakiś punkt zaczepienia. Na lepszy liczyć nie mogłem. Przecież zdałem się na przypadek. Dość czyniłem w życiu dalekosiężnych planów, które zawiodły mnie do… Bez „do”. Po prostu zawiodły.
Następnego dnia, po odrzuceniu dwóch nazbyt czytelnych prób wciśnięcia mi starego truchła w opakowaniu okazji, za rozsądną cenę wynająłem kawalerkę. Trzy miesiące płatne z góry. Na to jeszcze było mnie stać. Po południu odebrałem auto z nową tylną szybę. Po chwili namysłu przylepiłem na nią świeżą tęczę. Na moje lub ich nieszczęście miałem tych naklejek całkiem sporo. Właściciel sklepu płytowego w Pienzie, odurzony urodą i wdziękiem mojej byłej wiarołomnej, podarował jej kiedyś cały plik. Pewnie bym o nich zapomniał, gdyby nie aktywność kolesi.
Kto aż tak bardzo nie lubi kolorów?
Imałem się różnych prac. Ścinałem trawę, nieudolnie manewrując kosiarką wśród krasnali, muchomorów i jelonków bambi. Pomagałem w przeprowadzce, wyprowadzałem psy i rozwoziłem pizzę własnym samochodem. Przeprowadziłem nawet rozmowę z właścicielem zakładu introligatorskiego, który oznajmił, że z braku zapotrzebowania na usługi zamyka interes, ale może mnie wynająć na dwa dni do likwidacji warsztatu. Pewne nadzieje pokładałem w parasolniku. Klimat Pogodnej był mniej słoneczny niż nazwa, statystycznie ponad połowa roku z deszczem. Jednak i on narzekał, że ludzie wolą teraz kupić nowy parasol niż naprawiać stary.
Nie uchylałem się przed żadnym wyzwaniem, nawet jeśli było to dostarczanie bielizny pościelowej do magla. Musiałem coś robić, potrzebowałem małego życia, bez przyszłości, bez wizji i bez czasu minionego.
Moje kontakty towarzyskie praktycznie nie istniały, nie licząc tych niezbędnych, z pracodawcami. Na pytania typu: „Kim jestem? Skąd przyjechałem? W jakim celu? Na jak długo?”, odpowiadałem monosylabami. Dwóch pierwszych nie miałem ochoty roztrząsać. Na pozostałe nie znałem odpowiedzi.
Chcecie dowiedzieć się więcej? Książkę kupić można w popularnych księgarniach internetowych: