Nakładem Officyny w świetnej serii Twarze kontrkultury ukazała się książka Jenny Diski Lata sześćdziesiąte. Polecamy ją uwadze czytelników.
Książka uważana za jedno z najważniejszych i najmądrzejszych w ostatnich latach spojrzeń na kontestację z perspektywy brytyjskiej, uzyskująca bardzo wysokie noty w najpoważniejszych pismach literackich po obu stronach Atlantyku. To osobiste, ale zdystansowane, realistyczne, bezpruderyjne i refleksyjne, choć pozbawione taniej nostalgiczności wspomnienia Jenny Diski z najważniejszej dla kontrkultury dekady, którą spędziła w Londynie, obracając się w kręgu „Swinging London”. Wedle jej własnych słów, żałowałam wtedy, że rozpadli się bitnicy, kupowałam ciuchy, chodziłam do kina, zrezygnowałam z wyścigu szczurów, ćpałam, czytałam, brałam udział w demonstracjach ulicznych, leżałam w wariatkowie, uprawiałam seks i uczyłam w szkole, wiodłam więc życie niemal typowe dla kogoś, kto dorastał w latach sześćdziesiątych. Diski wiele pisze również o różnicach w stosunku do kontestacji pomiędzy Anglią i USA, o modzie, narkotykach, komunach i rewolucji seksualnej: […] Seks był dla nas równie naturalny jak sen, i chyba z tego powodu zostałam kilkakrotnie zgwałcona przez facetów, którzy pakowali mi się do łóżka i nie rozumieli, kiedy mówiłam nie. Wiele miejsca poświęca też ówczesnemu systemowi kształcenia i niezwykle popularnej w latach sześćdziesiątych antypsychiatrii, gdyż poniekąd właśnie dzięki urzeczeniu nią została w końcu nauczycielką: Szalony bohater zostawał nauczycielem, szamanem, guru, mówił wszystkimi językami świata.
Diski niebanalnie i z humorem analizuje także w Latach sześćdziesiątych socjologiczne oraz filozoficzne podobieństwa i różnice między dekadą lat sześćdziesiątych a latami osiemdziesiątymi i konserwatywną współczesnością, zajmując się w tym kontekście między innymi problemem tożsamości i miejscem „ja” w obu systemach. Ale największą zaletą wspomnień Diski jest chyba ich chłodna, trzeźwa ocena kontestacji – mniej tu sentymentalizmu niż w większości stereotypowych memuarów z tamtych czasów, a więcej rzeczowości; zapewne dlatego jej wnioski są zarówno kontrowersyjne, jak i wyważone. Zdaniem autorki wiele ideałów z tamtych lat utorowało w końcu drogę własnym politycznym antytezom, a nowy prawicowy radykalizm, który ogarnął Wielką Brytanię i Stany Zjednoczone w latach osiemdziesiątych i wciąż ma się dobrze, nie tylko zresztą tam, wynika w prostej linii z błędów, popełnionych przez wyznawców kontrkultury, którym liberalizm mylił się często z libertarianizmem, a wolność z anarchią. Według autorki kontestacja przywiązywała większą wagę do złudzeń niż do autentycznej rewolucji – ale o Latach sześćdziesiątych można powiedzieć, że to obraz kontrkultury „bez złudzeń”.
Choć książka Diski mówi poważnie o poważnych problemach społecznych i ideologicznych i jako taka niewątpliwie nadaje się na przykład jako tekst źródłowy do analiz akademickich czy publicystycznych, jest ona od początku do końca przede wszystkim dziełem dobrej pisarki, czyli dobrą, mięsistą i wartościową poznawczo literaturą – a miejscami, zwłaszcza tam, gdzie autorka mówi o sobie i drwi z własnej ówczesnej naiwności intelektualnej, bywa autentycznie i nieodparcie śmieszna. Warto się o tym przekonać. Warto sięgnąć po Lata sześćdziesiąte Jenny Diski. Dziś publikujemy premierowe fragmenty tej książki:
Lata sześćdziesiąte, rzecz jasna, nie pokrywają się z dekadą odpowiadającą jej w kalendarzu. Rozpoczęły się około roku 1965, wraz z narodzinami kultury popularnej (nie zaś, wbrew temu, co pisał Philip Larkin, wraz z narodzinami The Beatles, ani też wraz ze swobodnym seksem, który uprawiano zanim jeszcze Stonesi włożyli pierwsze krótkie spodenki), a to za sprawą pokolenia, które nie bało się problemów ekonomicznych ani nie miało (w Wielkiej Brytanii) do czynienia z wojną – a skończyły się w połowie dekady następnej, gdy wszystkie perspektywy, jakie dotąd stały przed nami otworem, zaczęły się kurczyć i znikać za sprawą prawicowych polityków, nasza przyszłość zaś zaczęła rysować się w nieoczekiwanie ciemnych barwach. Rodrigo Fresàn w swojej powieści "Kensington Gardens" sugeruje, że ludzie lat sześćdziesiątych byli pierwszym pokoleniem, które w pełni rozumiało i starało się zrealizować imperatyw Piotrusia Pana – a więc nigdy nie dorosnąć. Wciąż powtarzaliśmy sobie samym i wszystkim naokoło, że jesteśmy młodzi, dziś jednak sądzę, że nie mieliśmy pojęcia, co to znaczy (możliwe, że nie wiem tego i teraz) – a to dlatego, że choć mgliście rozumieliśmy, iż kiedyś wreszcie dorośniemy, jednak nie mieściło nam się w głowie, że możemy przestać być młodzi. Może po prostu szczęśliwy zbieg okoliczności politycznych i gospodarczych zafundował nam najdłuższe wakacje w historii. Może nasze alternatywne sposoby myślenia i życia nie były niczym więcej niż rozciągniętą w czasie balangą. A może w końcu znudził nam się przygnębiający przypadkowy seks, wizyty w przychodniach wenerologicznych i awantury w komunach o to, kto ma zrobić pranie i zapłacić rachunek za gaz – i przyszło nam do głowy, że może jednak warto mieć zwykły mieszczański dom, rodzinę i stałą pracę. Kto jak nie nasze pokolenie zatruł naszą planetę toksycznymi gazami i zrobił dziurę w warstwie ozonowej, kto przewodniczył łupieżczej globalizacji, przeciw której nasze dzieci protestują teraz na ulicach? Tak czy owak jedno jest pewne: muzyka była wtedy naprawdę tak wspaniała, jak nam się wydawało.
***
Muzyka wiedziała, dokąd zmierzamy w naszych głowach, i podkładała nam ścieżkę dźwiękową. Bawiliśmy się przy niej. Ta muzyka może nawet była dla nas za dobra: upoważniała do tego, by siedzieć w domu, zasłuchać się i nic nie robić. Zmieniliśmy świat w tak znikomym stopniu właśnie dlatego, że – bez względu na to, co sobie powtarzaliśmy i jak mocno czuliśmy się ze sobą związani, siedząc razem – poszukiwania, które prowadziliśmy, dla każdego z nas były osobnym, indywidualnym doświadczeniem. Były to w istocie poszukiwania wewnętrzne, prywatne i ciche, coś zupełnie innego niż dzisiejsze rozrywki, choćby powszechnie uwielbiane karkołomne sporty ekstremalne. Wpływaliśmy jednak na świat w nie większym stopniu niż ktoś, kto skacze na bungee. Zwyczajny świat zastanawiał się, o co nam chodzi. Nie akceptował nas, bał się nas, nasyłał na nas gliny – stwarzało to pozór, że jednak coś robimy. Byliśmy jednak tak skoncentrowani na własnym wnętrzu, na naszym głębokim „ja”, że nie osiągnęliśmy właściwie nic. Gdy myślę o późnych latach sześćdziesiątych, nie przychodzą mi do głowy żadne nowe idee, żadne wybitne książki ani obrazy – najwyżej parę okładek płyt. A choć muzyka była znakomita i niejednokrotnie nagrywana w kłębach marihuanowego dymu, nagrania realizowali zwykle trzeźwi technicy, a dystrybuowały je wielonarodowe firmy.
***
Rozbieranie się było ważną częścią projektu znoszenia ograniczeń, które – jak nam się zdawało – krępowały starsze pokolenie. Skwapliwie rozbieraliśmy się przed sobą nawzajem i nic sobie z tego nie robiliśmy. Pisaliśmy o seksie i uprawialiśmy go z entuzjazmem, prywatnie i publicznie, w imię rewolucji seksualnej. Chodziło o zabawę, ponieważ bawienie się ciałami było zupełnie nowym sposobem bycia z rówieśnikami. Oczywiście byliśmy młodzi, rozbieranie się nie stanowiło więc wielkiego problemu, ponieważ na ogół stanowiliśmy widok miły dla oka. Zakrywanie się z powodów innych niż wzgląd na estetykę lub ochrona przed chłodem budziło w nas pogardę. Ubrania (z wyjątkiem tych pięknych, przezroczystych i zwiewnych, które mógł zerwać najlżejszy podmuch wiatru) przeszkadzały w wyzwoleniu ciał, były też zewnętrznym znakiem tego, że się ma zamknięty umysł. W roku 1973 – czyli w znaczącym momencie, gdy już było widać, jak niewiele się w istocie zmieniło – Isadorze Wing, bohaterce Strachu przed lataniem Eriki Jong, wreszcie udało się określić, czego tak usilnie, i najwyraźniej daremnie, poszukiwały lata sześćdziesiąte. Chodziło mianowicie o „seks w stylu «suwaku, otwórz się»”. Łączył w sobie, jak się zdaje, kilka rzeczy naraz, niekoniecznie do siebie pasujących: był szaleńczo romantyczny, był marzeniem nastolatki, która jeszcze nie do końca rozumie, o co chodzi w irytująco mglistych erotycznych scenach powieści i filmów:
"Seks bez rozpinania rozporka – bo gdy chciałam być z kimś, obie części suwaka rozchylały się jak płatki róży, a moja bielizna ulatywała od jednego tchnienia. Zaś przez splecione języki przepływał strumień, który przelać miał całą duszę w usta kochanka."
Idea komuny nie była zupełnie nowa, ale trudno było jej uniknąć. Model rodziny nuklearnej wydawał się nam już bardzo ograniczony, pozakładaliśmy więc komuny lub zamieszkaliśmy wspólnie w mieszkaniach, dzieląc się między sobą zmywaniem i kochankami – a po jakimś czasie zorientowaliśmy się, co to oznacza w zwykłym, codziennym życiu. Zazwyczaj oznaczało po prostu straszny bałagan i awantury – i o zmywanie, i o seks. Komunalne marzenie nieodmiennie kończyło się wylewem złości i gniewem, a napięcia wyniesione z dawnego trybu życia rozbijały ideę życia w grupie. Dzieci, miłość, pieniądze, praca, prywatność i własność – to były kluczowe, nieśmiertelne sprawy, których nie udało się nam poddać sensownej dyskusji. Mówiliśmy sobie, że właśnie tak żyje się w innych kulturach, nie wzięliśmy jednak pod uwagę tego, że brakuje nam doświadczenia właściwie w jakimkolwiek życiu. Przez cały czas, w każdym aspekcie naszego życia, zapominaliśmy o jednej rzeczy, która zarazem sprawiała, że mogliśmy robić to, co robiliśmy: że jesteśmy młodzi.
***
O ile w swoich osobnych kategoriach seks (potajemny i po ciemku), narkotyki (papierosy, alkohol), a nawet odrobina rock and rolla (znowu Cliff Richard) stanowiły rozrywki dość popularne w większości brytyjskich rodzin, o tyle ich bardziej niebezpieczny młodzieżowy pakiet pod hasłem „seks, dragi i rock and roll”, zawierający również radykalną politykę i alternatywne style życia, zawsze był sprawą mniejszości. Nie licząc spotkań w swojskim gronie na demonstracjach i festiwalach muzycznych, staraliśmy się więc specjalnie nie wychylać (powtarzając tylko nieśmiertelny żart, że kiedyś wpuścimy LSD do miejskich wodociągów), z nadzieją, że społeczeństwo nie zagnie parolu na nikogo z nas i nie uczyni zeń – tak jak się to stało z trzema redaktorami „Oz” – kolejnego Micka Jaggera („motyla złamanego kołem”, jak nazwał go „The Times” ), ani nie powiększymy bezimiennego tłumu młodych ludzi, którzy poszli na całe lata do więzienia za posiadanie choćby odrobiny haszyszu.
Wszyscy byli zatem nieco zdziwieni, gdy w 1968 roku zaczęły w Londynie wybuchać bomby: w domach różnych polityków, na progu butiku Biby, pod wozem transmisyjnym BBC relacjonującym konkurs Miss Świata i w wielu innych miejscach. Rozmaite grupy anarchistów od czasu do czasu odgrażały się wprawdzie, że zaczną siać zamęt, ale przecież byliśmy w Anglii, nikt więc – ani establishment, ani radykalna lewica, ani kontrkulturowcy – nie spodziewał się, że coś z tych zapowiedzi wyniknie. Niektórym detonacjom towarzyszyły komunikaty zapowiadające odwet uzbrojonych rewolucjonistów z klasy robotniczej, niekiedy podpisane przez „Gniewną Brygadę”. W końcu zatrzymano ośmiu studentów, a w domu, gdzie mieszkało czterech z nich, znaleziono także dziecięcą drukarenkę z ułożonym hasłem „Gniewna Brygada”. Ta i inne wątpliwie poszlaki wystarczyły, by czterech z nich osądzić i skazać na dziesięć lat więzienia. Gdy podejrzani siedzieli w areszcie, bomby wybuchały nadal, wydaje się więc pewne, że „Gniewna Brygada” była raczej marką rozpoznawczą niż określeniem tej akurat ośmioosobowej grupy, z której zresztą nikogo nie oskarżono o podkładanie bomb. Prasa cieszyła się jednak, że całe to przykre zamieszanie z latami sześćdziesiątymi wreszcie zostało posprzątane – choć nie trzeba było długo czekać, aż swoje naprawdę dotkliwe zamieszanie zaczęła w Anglii robić IRA. Gniewna Brygada to był najdalszy krok, jaki Wielka Brytania w latach sześćdziesiątych zrobiła w stronę poważnego oporu – choć nie był to bynajmniej opór tak zorganizowany, jak zapewniały zwycięskie siły prawa i porządku.
Wspaniały David Widgery, wieloletni członek Międzynarodowych Socjalistów, pisał później kwaśno o radykalnych ruchach z lat sześćdziesiątych:
"Wszyscy wtedy fascynowali się rewolucją październikową i rozmaitymi tendencjami opozycyjnymi istniejącymi w Związku Radzieckim lat dwudziestych, do tego dorzucali szczyptę Trockiego i młodego Marksa, doprawiając odrobiną Reicha. W najlepszym wypadku wyglądali jak zbiorowisko post-elektronicznych ludzi renesansu, poważnych do bólu, lecz odurzonych LSD i alkoholem, którzy zamiast podjąć otwartą walkę, szermowali hasłami teorii społecznej. "
Rozziew między podziemiem a radykalną lewicą był w istocie jeszcze większy. Podziemne czasopisma – „IT” („International Times”), „Oz” czy „Ink” – oczywiście pisały o walkach ulicznych, udostępniały też swoje łamy niektórym teoretykom lewicy, teksty te jednak tonęły zwykle w ponakładanych na siebie kolorach i jaskrawych grafikach, przez co bardzo trudno było je przeczytać, o ile nie było się akurat na haju. Redaktorzy z góry zakładali, że teoria marksizmu-leninizmu jest nudna, doprawiali ją więc psychodelią; w efekcie czytelnicy mogli nacieszyć oczy, nie musząc zarazem zmagać się z treścią artykułów. Credo kontrkultury nie miało wiele wspólnego ze ścisłą dyscypliną partyjnych towarzyszy.