Jesteśmy kowalami własnego losu. Fragment książki „Zawsze i na zawsze"

Data: 2019-11-26 13:45:14 | Ten artykuł przeczytasz w 17 min. Autor: Sławomir Krempa
udostępnij Tweet

Pamiętacie Do wszystkich chłopców, których kochałam? Czytaliście P.S. Wciąż Cię kocham? Wydawnictwo Kobiece poleca powieść Zawsze i na zawsze. To finał bestsellerowej serii, której ekranizacja okazała się hitem Netflixa i podbiła serca nastolatek!

Książki Jenny Han to mądre opowieści o tym, że słowa mają wielką moc, jakże inne od modnych obecnie powieści young adult czy new adult.

- przeczytajcie nasz artykuł na temat fenomenu serii książek Jenny Han

Ostatni rok nauki w liceum Lara Jean zaplanowała co do dnia. Jej idealny, romantyczny związek z Peterem rozwija się dokładnie tak, jak powinien. Wizja wspólnych studiów sprawia, że dziewczyna nie może się doczekać tego kroku w dorosłość. Wszystko jest perfekcyjne!

Do czasu.

Na Larę Jean i jej rodzinę spada lawina nieoczekiwanych wiadomości. Wszystko, co było zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach, trzeba wyrzucić do kosza.

Czy Lara Jean i Peter przetrwają kolejną burzę, która nadciąga nad ich związek? Czy rodzina Song poradzi sobie ze zmianami? I czy każda miłość musi być tak poplątana?

„Zawsze i na zawsze" to jedna z tych książek, których nie chcemy odkładać na półkę, nie doczytawszy jej do końca.

- recenzja książki „Zawsze i na zawsze"

 Dziś w naszym serwisie macie okazję przeczytać premierowy fragment nowej książki Jenny Han: 

Lubię obserwować Petera, kiedy nie wie, że na niego patrzę. Lubię podziwiać tę prostą linię szczęki, łuk kości policzkowej. W jego twarzy jest jakaś otwartość, niewinność – pewien rodzaj dobroci. Ta dobroć właśnie najmocniej chwyta mnie za serce.

Jest piątkowy wieczór w domu Gabe’a Rivery po meczu lacrosse. Nasza szkoła zwyciężyła, więc wszyscy są w doskonałych humorach, zwłaszcza Peter, który wykonał decydujące uderzenie. Gra na drugim końcu pokoju w pokera z kumplami z drużyny. Siedzi na odchylonym krześle, oparty plecami o ścianę. Włosy ma jeszcze wilgotne od prysznica po meczu. Ja zajmuję miejsce na kanapie z moimi przyjaciółmi, Lucasem Krapfem i Pammy Subkoff, którzy wertują najnowszy numer „Teen Vouge’a”, dyskutując, czy Pammy powinna sobie zrobić grzywkę czy nie.

– Jak myślisz, Laro Jean? – pyta Pammy, przeczesując palcami marchewkowe włosy.

Pammy jest nową znajomą – poznałam ją dlatego, że spotyka się z przyjacielem Petera, Darrellem. Ma buzię lalki, okrągłą jak tortownica i oprószoną, podobnie jak ramiona, piegami.

– Hmm, myślę, że grzywka to poważna decyzja, której nie należy podejmować pod wpływem impulsu. W zależności od tego, jak szybko rosną ci włosy, możesz ją potem odhodowywać rok albo i dłużej. Ale jeśli myślisz o niej poważnie, poczekaj do jesieni, bo ani się obejrzysz, będzie lato, a grzywka latem się lepi, przetłuszcza i daje w kość…

Moje spojrzenie dryfuje znów w kierunku Petera, ten podnosi wzrok, dostrzega, że na niego patrzę, i unosi brwi pytająco. Uśmiecham się tylko i kręcę głową.

– Więc nie ścinać grzywki?

Telefon wibruje w mojej torebce. To Peter.

Chcesz już iść?

Nie.

To czemu się we mnie wpatrujesz?

Bo miałam na to ochotę.

Lucas czyta mi przez ramię. Odpycham go, a on kręci głową i mówi:

– Naprawdę piszecie do siebie esemesy, kiedy dzieli was zaledwie parę metrów?

Pammy marszczy nos i rzuca:

– Jakie to urocze.

Właśnie mam im odpowiedzieć, kiedy podnoszę oczy i widzę, że Peter zmierza stanowczo w moją stronę.

– Pora zabrać moją dziewczynę do domu – mówi.

– Która godzina? – pytam. – Już tak późno?

Peter zgarnia mnie z kanapy i podaje mi kurtkę. Potem, ciągnąc mnie za rękę, prowadzi przez salon Gabe’a. Rzucam okiem przez ramię, macham i wołam:

– Pa, Lucas! Pa, Pammy! Tak między nami, uważam, że wyglądałabyś z grzywką świetnie! Czemu idziesz tak szybko? – pytam, kiedy Peter prowadzi mnie przez trawnik na ulicę, gdzie zaparkował samochód.

Zatrzymuje się przy wozie, przyciąga mnie do siebie i całuje, a wszystko to jednym płynnym ruchem.

– Nie mogę skoncentrować się na kartach, kiedy tak się na mnie gapisz, Covey.

– Przepraszam… – zaczynam, ale on znów mnie całuje, mocno przyciskając dłonie do moich pleców.

W samochodzie rzucam okiem na deskę rozdzielczą i widzę, że jest dopiero północ.

– Mam jeszcze godzinę, zanim będę musiała wrócić do domu. Co robimy? – pytam.

Ze wszystkich znanych mi osób jako jedyna mam ustaloną porę powrotów. Kiedy zegar wybija pierwszą w nocy, zamieniam się w dynię. Wszyscy już do tego przywykli: grzeczna dziewczyn(k)a Petera Kavinsky’ego, która musi być w domu na pierwszą. Nigdy nie przeszkadzała mi ta zasada. Bo przecież nie tracę znowu niczego aż tak fantastycznego – i co mówi stare powiedzenie? Po drugiej w nocy nie zdarza się nic dobrego. Chyba że akurat lubisz patrzeć, jak ludzie godzinami grają w picie na czas. Ja nie. Nie, zdecydowanie wolę siedzieć we flanelowej piżamie z kubkiem herbaty na dobranoc i książką. Dziękuję bardzo.

– Jedźmy do ciebie. Chcę wejść, przywitać się z twoim tatą i chwilę posiedzieć. Moglibyśmy dokończyć oglądanie Obcego.

Pracujemy z Peterem nad listą filmową, która składa się z moich wyborów (moje ulubione filmy, których Peter nie widział), jego wyborów (jego ulubione filmy, których ja nie widziałam) i filmów, których żadne z nas nie widziało. Obcy to wybór Petera, i to całkiem niezły. I chociaż dawno temu Peter twierdził, że nie lubi komedii romantycznych, bardzo podobała mu się Bezsenność w Seattle, co przyjęłam z ulgą, bo nie mam pojęcia, jak mogłabym być z kimś, kto nie lubi Bezsenności w Seattle.

– Nie wracajmy jeszcze – mówię. – Pojedźmy gdzieś. Peter zastanawia się przez chwilę, stukając palcami o kierownicę, a potem oznajmia:

– Wiem, gdzie możemy pojechać.

– Gdzie?

– Poczekaj, to zobaczysz – mówi i spuszcza szybę, a rześkie wieczorne powietrze wypełnia samochód.

Odchylam się w fotelu. Ulice są puste, światła w większości domów zgaszone.

– Niech zgadnę. Jedziemy do baru, bo masz ochotę na naleśniki z jagodami.

– Pudło.

– Hmm. Za późno na Starbucksa, Biscuit Soul Food też jest zamknięta.

– Ej, nie tylko jedzenie mi w głowie – protestuje, po czym dodaje: − Zostały w pudełku jakieś ciastka?

– Wszystkie poszły, ale być może zostało parę w domu, o ile Kitty ich nie zjadła.

Wystawiam rękę przez okno i pozwalam jej zwisać swobodnie. Nie zostało już wiele takich wieczorów, kiedy jest na tyle chłodno, że potrzeba kurtki.

Zerkam kątem oka na profil Petera. Czasem wciąż nie mogę uwierzyć, że jest mój. Najprzystojniejszy z przystojnych jest mój, tylko mój.

– Co? – pyta.

– Nic – odpowiadam.

Dziesięć minut później wjeżdżamy na kampus Uniwersytetu Wirginii, tyle że nikt nie nazywa go kampusem. Mówią na niego Teren. Peter parkuje przy krawężniku. Cicho tu jak na piątkowy wieczór w miasteczku studenckim, ale trwa teraz przerwa wiosenna, więc mnóstwo studentów wyjechało.

Przechodzimy przez trawnik, trzymając się za ręce, kiedy nagle ogarnia mnie panika. Zatrzymuję się w pół kroku i pytam:

– Ej, nie myślisz, że przychodzenie tu, zanim się jeszcze dostałam, może przynieść mi pecha?

Peter się śmieje.

– To nie ślub. Nie wychodzisz za UW.

– Łatwo ci mówić, ciebie już przyjęli.

W zeszłym roku Peter zobowiązał się ustnie względem drużyny lacrosse UW, a na jesieni złożył podanie we wcześniejszym terminie. Jak w przypadku większości sportowców miał zapewnione miejsce, o ile jego oceny nie ulegną pogorszeniu. Kiedy w styczniu otrzymał oficjalne potwierdzenie, jego mama urządziła dla niego przyjęcie, a ja upiekłam ciasto z żółtym lukrowym napisem: „Oddaję swój talent UW”.

Peter ciągnie mnie za rękę i mówi:

– Daj spokój, Covey. Jesteśmy kowalami własnego losu. Poza tym byliśmy tu już dwa miesiące temu w Miller Center.

Uspokajam się.

– A, tak.

Ruszamy dalej przez trawnik. Już wiem, dokąd idziemy. Do Rotundy, żeby posiedzieć sobie na schodach. Rotundę zaprojektował Thomas Jefferson, założyciel uczelni, wzorując ją na Panteonie wraz z białymi kolumnami i wielką kopułą sklepienia. Peter w stylu Rocky’ego wbiega na schody i siada z impetem. Ja siadam poniżej, odchylam się i opieram o jego nogi.

– Wiedziałeś – zaczynam – że jedną z rzeczy, które nadają UW wyjątkowy charakter, jest to, że w centrum szkoły, tu, wewnątrz Rotundy, znajduje się biblioteka, a nie kościół? To dlatego, że Jefferson wierzył w rozdział edukacji i Kościoła.

– Przeczytałaś o tym w informatorze? – żartuje sobie Peter, całując mnie w policzek.

– Dowiedziałam się tego podczas zeszłorocznego zwiedzania – odpowiadam sennie.

– Nie mówiłaś, że byłaś tu na wycieczce. Czemu się na nią wybrałaś, skoro jesteś stąd? Byłaś tu setki razy!

Ma rację, byłam tu setki razy – gdy dorastałam, przychodziłam tu z rodziną. Kiedy mama jeszcze żyła, przyjeżdżaliśmy tu na występy grupy muzycznej Hullabahoos, bo mama uwielbiała śpiew a cappella. Zrobiliśmy sobie rodzinne zdjęcie na trawniku. W słoneczne dni przychodziliśmy tu po kościele na piknik.

Odwracam się, żeby spojrzeć na Petera.

– Wzięłam udział w zwiedzaniu, bo chciałam się dowiedzieć wszystkiego na temat UW! Rzeczy, o których nie mogłam wiedzieć z samego faktu, że mieszkam w pobliżu. Na przykład wiedziałeś, w którym roku uniwersytet zaczął przyjmować kobiety?

Drapie się po karku.

– Hmm… Nie wiem. Kiedy założono szkołę? Na początku osiemnastego wieku? No to w 1920?

– Nie. W 1970. – Obracam się z powrotem i patrzę prosto przed siebie, na teren uniwersytetu. – Po stu pięćdziesięciu latach.

– Wow. Szaleństwo. Dobra, opowiedz coś jeszcze o UW – mówi zaintrygowany.

– UW to jedyna uczelnia w Stanach znajdująca się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO – zaczynam.

– Nieważne, nie opowiadaj mi już o UW – mówi Peter, a ja wymierzam mu strzał w kolano. – Opowiedz mi coś innego. Powiedz mi, na co czekasz najbardziej, kiedy myślisz o studiowaniu tu.

– Ty pierwszy. Na co cieszysz się najbardziej? Bez chwili wahania Peter odpiera:

– Proste. Streaking z tobą po tutejszych trawnikach.

– Na to cieszysz się najbardziej ze wszystkiego? Na bieganie nago? – I szybko dodaję: − Nawiasem mówiąc, w życiu się na to nie zgodzę.

Śmieje się.

– To tradycja UW. Myślałem, że interesują cię tutejsze zwyczaje.

– Peter!

– Żartuję. – Pochyla się i obejmuje moje ramiona, wtulając nos w mój kark, tak jak lubi. – Twoja kolej.

Pozwalam sobie przez chwilę pomarzyć. Jeśli się dostanę, to czego nie będę się mogła doczekać? Jest tyle rzeczy, że nie dałabym rady ich wymienić. Cieszę się na gofry jedzone co dzień z Peterem na śniadanie w stołówce. Na wspólne zjazdy na sankach ze wzgórza O-Hill, kiedy spadnie śnieg. Na pikniki, kiedy będzie ciepło. Na całonocne rozmowy, po których będziemy się budzili i nadal rozmawiali. Na późnonocne pranie i spontaniczne wycieczki. Na… wszystko. Wreszcie mówię:

– Nie chcę zapeszać.

– Daj spokój!

– Dobra, dobra… Chyba najbardziej cieszę się… że będę mogła przesiadywać, ile dusza zapragnie, w sali McGregora.

Ludzie nazywają ją salą Harry’ego Pottera z powodu dywanów, kandelabrów, skórzanych foteli i portretów na ścianach. Regały sięgają od podłogi po sam sufit, a wszystkie książki znajdują się za metalowymi kratami, chronione jak drogocenne przedmioty, którymi rzeczywiście są. To pokój z innej epoki. Traktuje się go z szacunkiem – niemal nabożeństwem. W któreś wakacje – musiałam mieć pięć albo sześć lat, bo Kitty jeszcze nie było na świecie – mama robiła kurs na UW i uczyła się w sali McGregora. Ja i Margot kolorowałyśmy albo czytałyśmy. Mama nazywała ten pokój magiczną biblioteką, bo nigdy się tam z Margot nie kłóciłyśmy. Obie siedziałyśmy cicho jak mysz pod miotłą – w taki podziw wprawiały nas te wszystkie książki i uczący się studenci.

Peter wygląda na zawiedzionego. Pewnie spodziewał się, że wymienię coś związanego z nim. Z nami. Ale z jakiegoś powodu chcę zachować te nadzieje wyłącznie dla siebie.

– Możesz chodzić ze mną do sali McGregora – mówię. – Ale musisz obiecać, że będziesz cicho.

– Laro Jean, tylko ty możesz cieszyć się na myśl o przesiadywaniu w bibliotece – stwierdza czule Peter.

Właściwie to gdyby oceniać po samych zdjęciach na Pintereście, jestem pewna, że mnóstwo osób cieszyłoby się na myśl o przesiadywaniu w tak pięknej bibliotece – ale nie osoby z otoczenia Petera. Uważa mnie za dziwadło. Nie zamierzam uświadamiać go, że wcale nie jestem aż taka dziwna, że tak naprawdę masa ludzi lubi siedzieć w domu, piec ciasteczka, robić scrapbooki i przesiadywać w bibliotece. Większość z nich zapewne jest po pięćdziesiątce, ale co z tego. Podoba mi się sposób, w jaki Peter na mnie patrzy: jakbym była leśną nimfą, na którą natrafił pewnego dnia i zabrał do domu, żeby ją przy sobie zatrzymać.

Peter wyciąga telefon z kieszeni bluzy.

– Wpół do pierwszej. Powinniśmy się wkrótce zbierać.

– Już? – Wzdycham.

Lubię tu siedzieć późnym wieczorem. Mam wtedy wrażenie, że całe to miejsce należy do nas.

W głębi duszy zawsze wiedziałam, że wybiorę UW. Nigdy nie myślałam, że pójdę gdzie indziej, nawet się nad tym nie zastanawiałam. Zamierzałam złożyć papiery we wcześniejszym terminie, jak Peter, ale pani Duvall, pedagog, odradziła mi to posunięcie. Powiedziała, że lepiej poczekać, by mogli zobaczyć moje oceny semestralne z ostatniej klasy. Zdaniem pani Duvall zawsze najlepiej składać podanie w szczytowej formie.

Ostatecznie więc złożyłam dokumenty do pięciu szkół. Z początku rozważałam tylko UW, najbardziej wymagający i zaledwie kwadrans od domu, Kolegium Wilhelma i Marii, drugą uczelnię, na którą ciężko się dostać, i drugą w kolejności moich wyborów (dwie godziny od domu), Uniwersytet w Richmond oraz Jamesa Madisona, oba zaledwie godzinę od domu, które zremisowały na trzecim miejscu. Wszystkie stanowe. Ale pani Duvall nalegała, żebym aplikowała na przynajmniej jeden pozastanowy, na wszelki wypadek, żeby mieć wybór – więc złożyłam papiery na Uniwersytet Północnej Karoliny w Chapel Hill. Bardzo trudno dostać się na uczelnię pozastanową, ale wybrałam tę, bo przypominała UW. Miała mocny program nauk humanistycznych i nie była zbyt daleko, leżała wystarczająco blisko, żeby w każdej chwili przyjechać do domu, gdyby zaszła taka potrzeba.

Ale gdybym miała wybór, i tak wybrałabym UW. Nigdy nie chciałam wyjeżdżać daleko od domu. Nie jestem taka jak moja starsza siostra. Wyjazd był jej marzeniem. Zawsze chciała podbić świat. A ja chciałam domu i dla mnie UW to dom, i właśnie dlatego jego miarą mierzyłam wszystkie pozostałe uczelnie. Kampus jak z bajki, wszystko jak z bajki. I oczywiście Peter.

Siedzimy jeszcze chwilę, opowiadam Peterowi kolejne ciekawostki na temat UW, a on się nabija, że tak wiele wiem o tej uczelni. Potem mnie odwozi. Dochodzi pierwsza, kiedy zajeżdżamy pod dom. Na dole nie palą się żadne światła, ale w pokoju taty się świeci. Nigdy nie kładzie się spać, dopóki nie wrócę. Właśnie mam wysiąść, kiedy Peter wyciąga rękę i mnie powstrzymuje.

– Pocałuj mnie na dobranoc – mówi. Śmieję się.

– Peter! Muszę iść.

Uparcie zamyka oczy i czeka, więc pochylam się i całuję go pospiesznie w usta.

– Proszę. Zadowolony?

– Nie.

Całuje mnie ponownie, jakbyśmy mieli mnóstwo czasu, i mówi:

– A co by było, gdybym wrócił, jak już wszyscy pójdą spać, spędził u ciebie noc i wyszedł bardzo wcześnie rano? Przed świtem?

– Nie możesz, więc się nie dowiemy – odpowiadam z uśmiechem.

– Ale co by było gdyby?

– Tata by mnie zabił.

– Wcale nie.

– Zabiłby ciebie.

– Wcale nie.

– Wcale nie – przytakuję. – Ale byłby mną zawiedziony. I zły na ciebie.

– Tylko gdyby nas nakrył – mówi Peter, ale bez przekonania.

On też nie podejmie takiego ryzyka. Zbyt mu zależy, żeby mieć u taty dobre notowania.

– Wiesz, na co cieszę się najbardziej? – Ciągnie mnie za warkocz, a potem dodaje: − Że nie będziemy musieli się żegnać wieczorem. Nie znoszę tego.

– Ja też – mówię.

– Nie mogę się doczekać, kiedy będziemy na studiach.

– Ja też – przyznaję, a potem całuję go jeszcze raz, po czym wyskakuję z auta i pędzę do domu.

Po drodze zerkam na księżyc, na wszystkie gwiazdy, które przykrywają niebo niczym koc, i wypowiadam życzenie: „Dobry Boże, pozwól mi, proszę, dostać się na UW”.

W naszym serwisie możecie już przeczytać kolejny fragment książki Zawsze i na zawsze. Nową powieść Jenny Han kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

REKLAMA

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Zawsze i na zawsze
Jenny Han12
Okładka książki - Zawsze i na zawsze

Finał bestsellerowej serii, która okazała się hitem Netflixa i podbiła serca nastolatek! Ostatni rok nauki w liceum Lara Jean zaplanowała co do...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Autor
Reklamy
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Aldona z Podlasia
Aldona Anna Skirgiełło
Aldona z Podlasia
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Rozbłyski ciemności
Andrzej Pupin ;
Rozbłyski ciemności
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje