Jak brat z bratem. Grabowscy

Data: 2014-07-14 12:02:00 | Ten artykuł przeczytasz w 6 min. Autor: Sławomir Krempa
udostępnij Tweet
News - Jak brat z bratem. Grabowscy

Książka Jak brat z bratem jest zapisem rozmowy dwóch znakomitych artystów z dziennikarką, Hanną Halek.

 

Zostali wychowani w jednym domu rodzinnym, w tym samym pokoleniu. Dzieli ich - tylko, czy aż - sześć lat różnicy? Reprezentują ten sam, czy też odmienne punkty widzenia? Jacy są - podobni, czy zupełnie różni?

 

Książka przybliża nam ich postaci poprzez wspomnienia z ich magicznego miejsca, Alwerni. Ludzie tam mieszkający i wydarzenia zostały zapisane w pamięci bohaterów. Wiele z nich znalazło potem odzwierciedlenie w ich działalności. Bez Alwerni pewne kreacje artystyczne po prostu by nie powstały. Zapraszamy do lektury książki Jak brat z bratem, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Zwierciadło pod patronatem serwisu Granice.pl. Zapraszamy też do przeczytania premierowego fragmentu publikacji: 

 

Hanna Halek: W młodości Panów Alwernia była wsią. Pięćset dusz w 1955 roku łącznie z niemowlętami. Bardzo trudno było odnaleźć się Wam później w mieście?

 

ANDRZEJ: Tak, tym bardziej że te pięćset dusz wtedy wydawało się nam naprawdę całkiem sporym zaludnieniem. Gdy spotkaliśmy się w dziesięć lub dwanaście osób, potrafiliśmy stworzyć z nas dwie drużyny piłkarskie i... jedną bramkę. Było też boisko do siatkówki, na które wieczorami starsi ludzie, nasi rodzice, ciocia schodzili się na rynek i grali. W takich miejscach jak Alwernia wszystko jest dużo wyraźniejsze niż w dużych miastach, w których, szczególnie teraz, świat się już rozmywa, a ludzie gonią nie wiadomo dokąd. To była inna, nadzwyczajna optyka. Bez telewizorów. Mogłem czerpać z tego, co widziałem. A widziałem panią Rychłowską, Rogalską, pana Stolarczyka, mojego ukochanego wuja Antoniego „Kolę” Bahra, wuja Franciszka Bahra, rodziców, których bałwochwalczo wielbiłem. Później nie było mi łatwo odnaleźć się w mieście, ale – co ważne – równie trudno było się z Alwerni wydostać. Droga do świata nie była taka prosta. Najpierw trzeba było przejść dwa kilometry w dół stromego wzgórza przez las do stacji Alwernia Regulice. Stamtąd pociągiem do Chrzanowa, gdzie chodziłem do liceum, przesiadka w Bolęcinie, potem w Trzebini, a stamtąd dopiero do Krakowa. Trzydzieści kilometrów pokonywało się w dwie godziny, ponieważ przez jakiś czas jechało się w przeciwnym kierunku. W liceum musiałem wstawać o piątej rano i zachrzaniać z góry po ciemku do stacji. W Chrzanowie czekałem godzinę na lekcje, bo z braku innego połączenia przyjeżdżałem za wcześnie, a po szkole kolejne dwie godziny na pociąg powrotny. W chrzanowskim liceum uczyliśmy się w baraku z falistej blachy, gdzie zimą było tak zimno, że wszyscy siedzieliśmy w kurtkach, a woda w szklankach zamarzała na naszych oczach. Przy żelaznej starej kozie było z kolei tak gorąco, że nie można było wytrzymać. Wszystko to było jednak dla mnie normalne. Tak było, po prostu. Długo nie wyobrażałem sobie innego świata.

 

MIKOŁAJ: To naprawdę nie było łatwe, proszę wierzyć. Po wyjeździe z Alwerni żyłem w Krakowie, w mieście, żyłem wokół ludzi i wśród ludzi, ludzi, którzy na mnie naciskali i pomiędzy którymi musiałem się nieustannie przeciskać. Mieszkałem najpierw w akademiku, potem w mieszkaniu służbowym teatru, wreszcie w bloku, takim trochę przyzwoitszym niż ten z serialu „Alternatywy 4”, ale był to zwykły komunistyczny blok. Tak naprawdę dopiero gdy po latach wybudowaliśmy z Iwoną dom w Rudnie, poczułem, jakbym wrócił do siebie. Ta przechodząca dróżką kura, o której już wspomniałem, okazała się dla mnie objawieniem. Pamiętam, że gdy zobaczyłem ją po raz pierwszy, stałem i gapiłem się, jak ona sobie szła, chyba z piętnaście minut. Czasem coś dziobnęła. Potem nic, nic się nie działo przed moimi oknami, następnie przeszła sąsiadka, szła długo, bo kulała. Później znów nic się nie działo. Potem samochód na górze przejechał. Nie wiem, ile ten upojny spektakl trwał, ale poczułem się spełniony. Tak, wtedy na powrót zobaczyłem, że istnieje coś indywidualnego, jedynego, odrębnego, tak jak w naszej Alwerni, bo lata w miastach, w cywilizacji, rwetesie były, owszem, piękne, ale często myślałem w panice, że jestem cząstką zupełnie niewyróżnioną. Patrząc na ludzką masę zdawało mi się, że będąc jej częścią, tylko w związku z nią jestem w ogóle. Kim więc ja jestem naprawdę? Wiem, że może nie zabrzmi to wyjątkowo mądrze (a co jest naprawdę mądre na tym świecie), ale tamten kwadrans w Rudnie z udziałem kury był dla mnie na pewno jakimś momentem zwrotnym, powrotem do samego siebie, tego jedynego. Kura patrzyła na mnie, ja na nią, razem patrzyliśmy na kulejącą sąsiadkę. To uświadomiło mi, że jestem na powrót indywidualny,  niekoniecznie dlatego, że w grupie moich kolegów reżyserów będę prężył swoją indywidualność i zrobię ten sam tytuł kompletnie inaczej niż oni, bardziej wnikliwie, bardziej osobiście, mądrzej (a może głupiej). Nie. W Rudnie dotarło do mnie, że moje istnienie poszczególne jest faktem samym w sobie, po prostu. A co mi dały miasta? Liczyłem na to, że być może ten natłok informacyjny, ten ścisk i nadmiar nauczą mnie czegoś nowego. Przecież tego potrzebowałem. Że z miliona bezużyteczności, jakie napotykam, jedna mała część zatrzyma się we mnie jako odkrycie samego siebie. Jako nadzwyczajność. Wciąż zadawałem sobie pytanie, czy ja w ogóle jestem w stanie coś indywidualnego, odmiennego wymyślić? Bo był to dla mnie warunek reżyserskiego istnienia. Własny, niepowtarzalny język wypowiedzi. Mam przekonanie, że jeżeli tworzę dwugodzinny spektakl i uda mi się kilka minut jego trwania zrobić tak, że mnie samego on zadziwi, to znaczy, że spektakl jest dobry. W udanym spektaklu tylko kilka minut istotnych, wbijających w fotel mówi o jego wielkości. A reszta? Jest właściwie plewą, trochę mielonką pracującą na minuty oczarowania.

 

ANDRZEJ: Mam podobne zdanie na ten temat. Myśląc o całym moim życiu w sztuce, po czterdziestu latach w tym zawodzie dochodzę do wniosku, że jeżeli zrobiłem dwa spektakle dobrze, jest to już coś wspaniałego, jeśli jedną rolę zagrałem świetnie, to genialnie. Reszta jest, za przeproszeniem, o dupę potłuc. Choć oczywiście wszystko, o czym mówię, zatopione było we wspaniałym życiu, pełnym przygód, zwrotów akcji, przeprowadzek, podróży.

 

Fragment rozdziału II

REKLAMA

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Reklamy
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Katar duszy
Joanna Bartoń
Katar duszy
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Klubowe dziewczyny 2
Ewa Hansen ;
Klubowe dziewczyny 2
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje