Mieszkaliśmy w kamienicy przy Żurawiej 28, gdy wybuchło Powstanie Warszawskie.
Tego dnia z mamą drylowałyśmy wiśnie, a tata jak zwykle z kanapką w kieszeni poszedł do pracy. Nigdy już z niej nie wrócił.
Ten letni sierpniowy dzień stał się początkiem apokalipsy, która przetoczyła się nad naszymi głowami. My, zwykli cywile, zapłaciliśmy za nią najwyższą cenę. Nikt nas nie pytał o zdanie. Nikt nas nie uprzedził. Niespodziewanie znaleźliśmy się w wirze historii, który pochłonął setki tysięcy niewinnych, bezbronnych ludzi.
I choć przetrwałam, doświadczając piekła obozu Auschwitz, nie miałam do kogo i do czego wracać.
Moje życie zakończyło się 1 sierpnia 1944 roku.
Do lektury Z Powstania do Auschwitz – nowej książki Niny Majewskiej-Brown – zaprasza Wydawnictwo Bellona. Dziś na naszych łamach publikujemy premierowy fragment książki Z powstania do Auschwitz:
Maria
– Niech Zula postawi to na podłodze. Nie, nie tutaj! – protestuję głośno, bo gosposia, którą dostaliśmy w spadku po poprzednich właścicielach mieszkania, nie nawykła do przejmowania się porządkiem i jak zwykle władowała się z wiklinowym koszem, pełnym zapiaszczonych kartofli, na mój dopiero co kupiony jasny dywan.
– To niby gdzie?
– Tyle razy mówiłam, że od takich rzeczy są wycieraczki.
– Skaranie boskie z panią – biadoli, jak to ma w zwyczaju, gdy nie podobają jej się moje polecenia. – Świętej pamięci, świeć, Panie, nad jej duszą, panna Koralowska nigdy na mnie nie narzekała.
– Ależ moja droga. – Silę się na spokój. – Ja nie narzekam, tylko proszę, żebyś stosowała się do nowych wytycznych.
– A że niby stare były złe? – Bierze się pod boki, pochyla jak przekupka na straganie i przekrzywiwszy głowę w lewo, zaczyna dobrze znaną tyradę: – Jakiem przyszła tu ze wsi, od mamusi, a było to w 1932 roku, to żem powiedziała, że nie będę…
– Dobrze, już dobrze. – Jestem coraz bardziej zniecierpliwiona. – Wiem, mówiła to Zula już kilka razy, ale musi Zula zrozumieć, że ja przy czwórce dzieci i wiecznie zapracowanym mężu muszę prowadzić inne życie niż wspomniana starsza pani. I jeśli nie będę dbać o porządek, to ani ja, ani Zula się w tym wszystkim za chwilę nie połapiemy.
– Było dobrze. – Wzrusza ramionami.
– Ale może być jeszcze lepiej.
Nie zwracam już na nią większej uwagi i odkładam trzymany w ręku słomkowy kapelusz na półkę nad paltami, przy czym odruchowo zerkam do lustra i poprawiam niesforne kosmyki, które korzystając z okazji, rozbiegły się na wszystkie strony.
Właśnie wróciłam ze spaceru z małym Jasiem. Na placu Trzech Krzyży umówiłam się z siostrą, by omówić dostawę mięsa od przyjaciół w Aninie. Ma je dla nas przemycić jej mąż Wacław, a my drżymy, zastanawiając się, czy powinien się tak narażać. Róża jednak upiera się, że dieta dzieci jest tak beznadziejnie uboga, że kawał solidnego mięsa będzie na wagę złota i nie ma co się oglądać.
Nie sposób się z nią nie zgodzić. Niemcy racjonowaniem żywności i skromnymi porcjami wydzielanymi na kartki najchętniej by nas zagłodzili i jeśli człowiek czegoś nie skombinuje na boku, trudno przeżyć. Z niedożywienia i braku witamin szerzą się choroby z gruźlicą na czele.
– Ja to nawet myślałam, żeby od państwa odejść.
– Wydawało mi się, że ten temat również wyczerpałyśmy, ale skoro Zuli nie odpowiada praca u nas, to…
– A niby gdzie miałabym pójść?
Dąsa się jeszcze bardziej, zupełnie jakbym miała udział w jej rodzinnym nieszczęściu, i ostentacyjnie odwraca bokiem. A przecież w żadnym razie nie ponoszę odpowiedzialności za to, że jej rodzice z dwójką młodszych dzieci, po tym jak sprzedali niewielki majątek, który z trudem pokrył koszt biletów na transatlantyk, wyruszyli szukać szczęścia w odległej, obiecującej lepsze życie Ameryce. Z dzisiejszej perspektywy trzeba przyznać, że mieli rację, bo z pewnością wojna nie dotknie ich w takim stopniu jak nas.
I choć jej również proponowali wyjazd, to zakochana do szaleństwa Zula nie chciała opuścić narzeczonego, za którym dosłownie poczłapała, z małym zawiniątkiem na plecach, do stolicy, która w ich młodzieńczych oczach miała zagwarantować dobrą pracę w fabryce, mieszkanie i życie na jako takim poziomie. Ale już w pierwszych dniach pobytu w Warszawie okazało się, że przede wszystkim zapewnia życie rozrywkowe, zapełniając je kamratami spod ciemnej gwiazdy, i narzeczony ochoczo rzucił się w jego wir, który tak go pochłonął, że stracił zainteresowanie naiwną dziewczyną.
I Bóg raczy wiedzieć, co by się z nią stało i jak by skończyła, gdyby nie przypadkowe spotkanie z panną Koralowską. Hrabina po kilku dniach obserwacji i zagadywania wreszcie ulitowała się nad żebrzącą, zrozpaczoną dziewczyną i ofiarowała jej posadę służącej oraz zakwaterowanie w niewielkim pokoiku tuż za kuchnią. Wkrótce okazało się, że panie pasują do siebie jak ulał, a w zasadzie Zuli pasuje to, że jej nowa pracodawczyni nie jest szczególnie wymagająca i traktuje utrzymanie porządku w mieszkaniu z przymrużeniem oka. Zwykła powtarzać, że życie nie powinno sprowadzać się do tańcowania na szmacie z miotłą w ręku, choć to przecież nie ona pląsałaby ze ścierką.
Z rezultatem tej życiowej filozofii boleśnie się zderzyliśmy, kupując lokum po staruszce. Wszystko domagało się gruntownego remontu, napraw i czyszczenia, ale powierzchnia mieszkania i lokalizacja przy prestiżowej Żurawiej* w centrum miasta przeważyły nad potencjalnymi wydatkami, dając mi przy okazji możliwość wykazania się fantazją i gustem przy projektowaniu wnętrza.
Obawiałam się tylko, czy uda nam się pozbyć smrodu stęchłego tytoniowego dymu, którym przez lata konserwowała każdy centymetr mieszkania jego była właścicielka. Nieznośny fetor wbił się w obicia mebli, ściany, futryny, osiadł nawet na zakurzonym, powyginanym artretycznie ze starości fikusie, który najwyraźniej regularnie podsuszany, gubił co rusz kolejne liście, by wreszcie upodobnić się bardziej do szkieletu niż ozdobnej rośliny.
Projektując nasze nowe, przytulne gniazdko, wzorowałam się oczywiście na najlepszych zagranicznych magazynach, głównie pochodzących z eleganckiej, nowoczesnej Francji i staromodnej, tradycyjnej Anglii. Swobodnie łącząc style, sprawiłam, że nasze mieszkanko stało się wyjątkowo urocze.
Wysokie, duże pokoje, sufity z fikuśnymi kasetonami i zdobnymi listwami, złote karnisze z ciężkimi, gęsto drapowanymi kremowymi welurowymi zasłonami dodały szyku i stały się inspiracją, by całe mieszkanie utonęło w bielach, beżach i połyskliwej kości słoniowej, przetykanych naturalnym odcieniem drewna. Pozwoliłam sobie nawet na spełnienie marzenia i odrobinę nonszalancji. Mimo protestów męża i jego utyskiwania na koszty sprowadziłam prosto z Paryża stary, brzuchaty
zegar Boulle, rozparty na zabawnych złotych nóżkach i zwieńczony dmącym w trąbkę aniołem. W kilka pracowitych tygodni, drenujących portfel męża, uwiliśmy z Heniem wygodne gniazdko dla czwórki naszych dzieci: niemal dorosłych Zosi i Anieli oraz małych synów Jasia i Stasia.
To, co nas cieszy i napawa dumą, dla Zuli stało się przekleństwem.
Szybko się okazało, że nieprzyzwyczajona do sumiennej pracy gosposia nie radzi sobie z czyszczeniem, pucowaniem i polerowaniem nowych powierzchni, a moje polecenia coraz łatwiej wytrącają ją z równowagi. W dodatku, nie zważając na materiały, delikatność obić i połysk mebli, wszystko najchętniej czyściłaby sodą oczyszczoną albo domowej roboty pastą na bazie drobnego popiołu.
Mogłabym się jej pozbyć, ale żal mi tej skądinąd z gruntu dobrej dziewczyny. Tłumaczę sobie, że po prostu nikt jej nie wychował w poszanowaniu ładu i porządku ani nie przyuczył do wykonywania zawodu. A ponieważ lokum przy Żurawiej Zula od lat traktuje jak swój dom, bez protestów ze strony poprzedniej właścicielki, zwyczajnie wprowadziła w nim standardy, w jakich sama dorastała.
Przy okazji remontu chciałam odświeżyć jej całkiem sporą jak na kamienicę służbówkę, ale Zula kategorycznie odmówiła, zgodziła się jedynie, niechętnie i po długich namowach, na odmalowanie ścian, i to w osobiście przez siebie wybranym, okropnym różowym kolorze. Gdy sporadycznie zdarza mi się zajrzeć do jej pokoiku, mam wrażenie, jakbym wchodziła w wielkie damskie reformy, w dodatku niezbyt świeże, bo gosposia nie toleruje wietrzenia – przekonuje, że przez otwarte okna tylko wpadają zarazki i człowiek może się co najwyżej rozchorować. Gdy tak o tym myślę, to nie mogę wyjść z podziwu, że jako ludzie tak bardzo się od siebie różnimy. Ale to dobrze, przynajmniej jest ciekawie.
Ostatni raz przeglądam się w lustrze, wydymając przy tym usta, tak że wargi robią się jeszcze pełniejsze, i nim pomyślę, że może powinnam jednak użyć szminki w nieco ciemniejszym kolorze, do mych uszu dociera perlisty śmiech córek, któremu towarzyszy dobrze znany Tadeuszowy baryton. Jestem zmęczona wyprawą po Śródmieściu i z tym większą przyjemnością posłucham młodych.
– Nie wierzę! – woła roześmiana Zosia, a ja oczami wyobraźni widzę, jak onieśmielona własną radością po chwili zasłania usta dłonią, skromnie spuszcza oczy i milknie na dłuższą chwilę.
Jestem bardzo ciekawa, co też wprawiło ich w taką wesołość. Bez wahania skradam się ostrożnie i staję w uchylonych drzwiach salonu, przy okazji dostrzegając szarą plamę niewiadomego pochodzenia tuż obok klamki. Znowu Zula jej nie doczyściła!
Chcę młodych przyłapać w tym radosnym nastroju. Spojrzeć na roześmiane twarze, choć przez chwilę beztroskie i szczęśliwe. Najwyraźniej puszysty dywan skutecznie tłumi odgłos kroków, bo towarzystwo wydaje się zaskoczone moim nagłym pojawieniem się.
– Klnę się… – Rozbawiony Tadeusz milknie w pół słowa, purpurowieje i zrywa się z krzesła. Wyprężony jak struna strzela cholewami i z udawaną galanterią podchodzi, by się przywitać. Kurtuazyjnie całuje moją dłoń, a migotliwe, łobuzerskie chochliki pobłyskują w jego brązowych oczach.
– Dzień dobry. A co wy tacy zadowoleni? – Cofam dłoń i uśmiecham się do chłopaka.
– Witamy szanowną panią. – Energicznie zgina się w ukłonie niczym cyrkowiec po udanym występie.
– Tadek, nie wygłupiaj się.
Usiłuję go wyminąć, by opaść na stojący pod oknem skórzany fotel, dumę Henia, który z lubością pali w nim cygaro, popijając armaniak i czytając gazetę. To znaczy kiedyś stojący pod oknem, bo teraz mebel jest wciśnięty między masywną biblioteczkę a ścianę; po incydencie z ubiegłego roku przesunęliśmy go w ten kąt, żeby w razie ostrzału szkło okienne nikogo nie zraniło.
– Ależ…
– Lepiej powiedz, co was tak rozbawiło – nalegam z ciekawością, masując dłońmi skronie, bo czuję nadchodzący ból głowy. W tych smutnych wojennych czasach jest tak niewiele powodów do śmiechu, że nie odpuszczę okazji, by poprawić sobie nastrój.
– Ee, nic, tak sobie tylko opowiadamy. – Tadeusz wymiguje się od odpowiedzi i pospiesznie zmienia temat: – A co nowego u pani?
– Właśnie wróciłam ze spaceru.
– Wspaniale!
– Ty mi tu nie zmieniaj tematu, słyszałam, jak się śmialiście.
– Mamuś, tylko się nie denerwuj. – Aniela spogląda na mnie z niepokojem, zupełnie jakbym przyłapała ją na psocie.
– Ale mnie uspokoiłaś! – Strwożone serce przyspiesza, usiłując wyrwać się z klatki żeber, i sprawia, że z niepokoju czuję mrowienie na karku, a w głowie coraz bardziej mi pulsuje. Co się stało? – dopytuję niecierpliwie.
– Na szczęście nic, ale Tadeusz właśnie opowiadał, jak…
– Cicho! – Chłopak rzuca jej ostrzegawcze spojrzenie, usiłując powstrzymać przyjaciółkę, która ma fatalny zwyczaj mówienia, co jej ślina na język przyniesie, bez wcześniejszego zastanowienia się nad konsekwencjami, co szczególnie w czasie okupacji może okazać się niezwykle niebezpieczne.
– Teraz to już musicie mi powiedzieć, bo chyba nie chcesz, żebym wspomniała twojej matce... – Spoglądam surowo na Tadka i z rozmysłem biorę głęboki wdech, by jednym tchem wyrzucić z siebie uzasadnioną pretensję: – Żebym wspomniała twojej matce – powtarzam dobitnie, ciskając iskry z oczu że wyprawiasz na mieście nie wiadomo co i z kim. Z pewnością nie będzie zachwycona, a zważywszy na jej słabe serce…
– Nie, nie ma takiej potrzeby. – Chłopak natychmiast poważnieje i macha rękoma, jakby oganiał się od namolnej muchy. – Lepiej mamy nie denerwować.
– Też jestem tego zdania.
Niby od niechcenia wodzę palcem po gęstym splocie koronkowej serwetki, który układa się w finezyjny bukiet róż. Zrobiłam ją na szydełku w ostatnie przedwojenne wakacje, gdy nic nie zapowiadało nieszczęścia, teraz stała się drogim sercu reliktem dawnego, spokojnego życia. Z premedytacją każę Zuli prać i krochmalić ją co tydzień, bo przywodzi przemiłe wspomnienia i daje nadzieję, że jeszcze będzie normalnie. Że wojna wreszcie się skończy i będziemy mogli wrócić do naszego nudnego życia.
Choć oczywiście nigdy już nie będzie tak samo.
Bo przecież nie sposób zapomnieć o tych, którzy zginęli, zniknęli albo wyemigrowali. O mojej przyjaciółce Alinie, która wracając do domu, przypadkowo znalazła się nie w tym miejscu i nie w tym czasie, trafiła w środek łapanki i ślad po niej zaginął.
Jestem pełna obaw i podejrzeń, że znalazła się w jednym z tych piekielnych miejsc, o których tyle się słyszy. Rzecz jasna, nikt oficjalnie niczego nie ogłosił, ale mało to się mówi o tych całych niemieckich obozach? Majdanek, Auschwitz, Dachau? Nowe, przeklęte nazwy, które sieją strach i budzą przerażenie. Ponoć prowadzi tam droga tylko w jedną stronę i nie znam nikogo, kto wydostałby się ze szponów tego koszmaru. Ale mimo że w rzeczywistości rzadko kto spotkał byłego więźnia i wysłuchał jego relacji, plotki rozprzestrzeniają się po całym kraju, niosąc ze sobą aurę grozy.
– Bo… – Do Anieli dociera, że niepotrzebnie się odezwała, i teraz, jak to ma w zwyczaju, najchętniej uciekłaby z płaczem i trzasnąwszy drzwiami, zaszyła się pod pierzyną w swoim pokoju.
Jednak obecność chłopaka, który jak ostatnimi dniami z wielkim zdziwieniem zauważyłam, zawrócił jej w głowie, budząc w niej pierwsze młodzieńcze zauroczenie, osadza ją w miejscu.
– Bo co? – Jestem coraz bardziej zniecierpliwiona. – Mam nadzieję, że nie zrobiliście niczego głupiego. Prawda? – W zasadzie powinnam powiedzieć „niebezpiecznego”, ale podświadomie odsuwam od siebie możliwość, że coś złego mogłoby się przydarzyć dzieciom.
– Nie ma co panikować. My tylko, to znaczy ja – Tadek porozumiewawczo spogląda na Zośkę – napisałem wczoraj na murze „tylko świnie siedzą w kinie”.
– O Boże! Mam nadzieję, że nikt cię nie zauważył! – Z przerażenia wybałuszam oczy, bo nie spodziewałam się, że moje dziecko za sprawą przesympatycznego i zdawałoby się, rozsądnego sąsiada może otrzeć się o takie niebezpieczeństwo.
– No, nie do końca. Niestety, nie zauważyłem zbliżającego się niemieckiego patrolu, ale chociaż zaczęli strzelać, udało mi się uciec. – Wzrusza nonszalancko ramionami, czym doprowadza mnie do szału. – W sumie nic się nie stało, ale nie powiem, strach dodał mi skrzydeł i jeszcze nigdy w życiu tak szybko nie zwiewałem.
Aniela spogląda na niego z nieskrywanym uwielbieniem i podziwem.
– Do jasnej ciasnej! – Zaczynam panikować. – Tyle razy prosiłam, żebyście się w nic nie angażowali!
– Mamo, my niczego…
– Błagałam, tłumaczyłam, ale to jak rzucać grochem o ścianę. Dlaczego nie słuchacie?! Czy wy w ogóle zdajecie sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie wam grozi? Czasami zachowujecie się jak dzieci!
– Bo ktoś, proszę pani, musi to robić. Najprościej byłoby siedzieć z założonymi rękami, ale wtedy… – Tadeusz poważnieje, szykując się do długiej patriotycznej mowy, którą już kilkakrotnie wygłaszał podczas kolacyjnych spotkań przy naszym stole, zażarcie dyskutując z Henrykiem, jednak tym razem przerywam mu w pół słowa.
– Przestań! Nie chcę nawet tego słuchać!
– Właśnie! – rzuca entuzjastycznie starsza córka, buńczucznie unosząc podbródek. – Tadeusz ma rację. Mamo, ty…
– Ja to wszystko rozumiem, tylko dlaczego akurat wy musicie mieszać się w takie sprawy? – pieklę się. – To niebezpieczne!
– A dlaczego nie? – Aniela piskliwie wtóruje siostrze. Młodsi od nas się angażują i próbują coś robić.
– Tak, mamo, nie można zdawać się na to, że inni będą się dla nas poświęcać. – Zosia przychodzi siostrze w sukurs. – Niby w czym jesteśmy lepsi? – Gwałtownie zrywa się z krzesła, tak że niemal je wywraca, i wbija we mnie wściekły wzrok, jednocześnie oskarżycielsko wyrzucając przed siebie dłoń z wyciągniętym przeraźliwie chudym palcem.
– W niczym! – krzyczę bezradnie. – Tylko innych nie znam, a was tak! W dodatku was kocham i nie zniosłabym, gdyby coś złego któremuś z was się przytrafiło! Wystarczy, że ojciec się naraża.
– Ja opiekuję się…
– Tadeusz, z całym szacunkiem, ale o czym ty, chłopcze, mówisz? Jakie „opiekuję”? Wobec Niemców jesteśmy wszyscy tak samo bezradni i zdani na ich łaskę!
Gdyby nie to, że Tadeusz jest najstarszym synem mojej przyjaciółki z lat szkolnych, Magdy, która mieszka na naszej ulicy pod czwórką i którą bardzo sobie cenię, zabroniłabym im się spotykać! Staję się coraz bardziej podejrzliwa i niespokojna. Obawiam się, że jeśli młodzi nadal będą się spotykać na pogaduszkach, skończy się to nieszczęściem i moje wychuchane córki z młodzieńczą naiwnością oddadzą się sprawom, o których nie mają zielonego pojęcia.
Dobrze, polemizuję sama z sobą, Tadeusza też nikt nie uczył walczyć, strzelać, robić benzynowe koktajle, ale to chłopak! Młody mężczyzna, który ma we krwi smykałkę do wojaczki. Rywalizacji! A przecież nie sposób zaprzeczyć, że wojna to swoista rywalizacja między nami i nimi, wrogami, choć o wysoką, najwyższą stawkę!
Ale młoda dziewczyna? Dorastająca, bezradna, prostoduszna? Co ona może o tym wszystkim wiedzieć?! Nic! Zupełnie nic! Jeszcze, nie daj Boże, ktoś niegodziwy ją wykorzysta! W dodatku najwyraźniej przestałam być autorytetem dla moich panien. Na nic zdają się matczyne perswazje. Wystarczy, że Tadeusz napnie mięśnie, mrugnie okiem, uśmiechnie się, przy okazji rzuci górnolotnym słowem, i jak bezmyślne kozy pociągnie je za sobą w szary obłok wojennego pyłu.
Książkę Z Powstania do Auschwitz kupicie w popularnych księgarniach internetowych: