Trudno być gangsterem. Zwłaszcza kiedy jest się świeżo po zawale…
Bosy, szef podwarszawskiego gangu, wraca do zdrowia, ale musi jeszcze odzyskać dawną pozycję w przestępczym światku. Czasem jednak łatwiej zapanować nad chłopakami „z miasta” niż nad własną rodziną. Wszak mafijna ferajna to także żony, kochanki, córki, synowie… Oddzielenie „pracy” od życia prywatnego okazuje się niemożliwe, a wojna, którą rozpętuje Bosy, zbiera krwawe żniwo.
Do lektury książki Cała ferajna Roberta Miękusa i Janusza Petelskiego zaprasza Wydawnictwo Lira. Dziś na naszych łamach znajdziecie premierowy fragment powieści:
Krawiec kontrolowanym poślizgiem zaparkował swój lśniący, czarny samochód przed salonem sprzedaży Mercedesa na Radzymińskiej, na wprost centrum handlowego M1. Wysiadł, ostentacyjnie zostawił otwarte okna. To sygnał, kto tu rządzi: fura nie do ruszenia. Przeszedł przez parking, zawiesił oko na zgrabnym coupe s204, stojącym za wielką szybą wystawową, oklejoną cyframi tworzącymi napis „2007” — podkreślający, że można tu nabyć model zaledwie miesiąc temu, w maju, zaprezentowany w Stuttgarcie. Po chwili, wprowadzony przez długonogą sekretarkę, wszedł do gabinetu właściciela salonu. Dealer wstał zza biurka i przywitał go z udawaną serdecznością.
— Dzień dobry, panie Franku! Niech pan siada. Zosia robi kawę?
— Kawę robi, a loda też? — zażartował Krawiec, rozsiadając się wygodnie. Dealer, jak wypadało, zaśmiał się krótko z dowcipu, potem sięgnął do dużej szafy, stojącej za jego biurkiem.
— Od dzisiaj stawka wzrosła, prezesie — poinformował uprzejmie Krawiec, przekonany, że facet, jak zawsze, wyjmie kopertę z kasą.
Dealer wyjął butelkę brandy.
— Po maluchu? — zaproponował.
Krawiec wzruszył ramionami.
— Może być i po litrze, a stawka nie jest do negocjacji. — O płatnościach będzie za chwilę, jak Zosia… O, właśnie.
Sekretarka wniosła dwie kawy, postawiła na biurku i wyszła, odprowadzana spojrzeniem Krawca. Dealer nalał po kieliszku brandy. Gdy Krawiec się do niego odwrócił, wzniósł szkło w geście toastu. Wypił jednym haustem. Krawiec swojego nawet nie ruszył. Podsunął go mężczyźnie.
— Walnij, prezes, drugiego, bo coś ci oczka z nerwów latają — zaproponował z pełną ironii troską.
Dealer po chwili wahania chwycił kieliszek i wlał zawartość prosto do gardła. Odetchnął głęboko, poprawił się w fotelu, przysunął sobie filiżankę z kawą. Krawiec obserwował go, uśmiechając się szyderczo.
Czarne bmw serii 7 z trudem pokonywało rozkopaną ulicę Kościuszki w Markach. W środku siedziało dwóch napakowanych, w pewien sposób identycznych. W jaskrawych dresach z białymi paskami na nogawkach, ostrzyżonych na łyso, ze złotymi łańcuchami na szyjach i bransoletkami na rękach. Prowadził Pasztet, obok siedział Pompka. Kumplowali się od lat, jeszcze od podstawówki. Pasztet był poważniejszy, rzadko się uśmiechał — kiedy szedł chodnikiem, ludzie odruchowo schodzili mu z drogi. Pompka — odwrotnie: zawsze uśmiech od ucha do ucha i żarciki, którymi komentował prawie każdą sytuację. Robił niezwykle mylące wrażenie bardzo sympatycznego chłopaka. Ciągle kogoś myliło…
Samochód wjechał na teren hurtowni nabiału, opony złapały przyczepność na wybetonowanym placu. Pasztet zakręcił z fasonem, cofnął w pobliże schodków na rampę. Wysiedli. Pasztet, wskazując samochód, uprzejmie zapytał jednego z robotników, który właśnie podjechał wózkiem widłowym:
— Nie będzie tu przeszkadzał?
— Nie, nie. Już skończyliśmy robotę.
— Bo wie pan, nie chciałbym, żeby mi go ktoś zarysował widlakiem.
Facet machnął ręką, że wszystko będzie OK. Pasztet z zadowoleniem kiwnął głową, Pompka posłał robotnikowi pełen sympatii uśmiech i poszedł za kumplem do wnętrza magazynu. Poruszali się w jednakowy sposób. Przez nadmiernie rozbudowane bicepsy ich ramiona nie przylegały do tułowi. Gdy szli, przypominali małpy.
Przeszklony kantor znajdował się w jednym z narożników wielkiej hali. Z daleka widać było zawalone segregatorami, fakturami i innymi papierowymi śmieciami biurko. Hurtownik, ze względu na prowadzony asortyment zwany Jajcarzem, widząc nadchodzących chłopaków, gestem odprawił swoich pracowników. Minęli się z nimi w drzwiach.
— Siema, Jajcarz.
— Co jest? — Hurtownik sprawiał wrażenie zdziwionego.
Pompka roześmiał się krótko, jak z dobrego dowcipu.
— Z ciebie to naprawdę jajcarz! Pierwszy jest! Kalendarza nie masz?
Jajcarz pokręcił głową.
— Za późno.
Pasztet spojrzał na Pompkę, Pompka na Paszteta, potem obydwaj popatrzyli na Jajcarza, jakby się z choinki urwał.
— Co „za późno”? Odbiło ci?
— Byli już u mnie od Fantoma.
Pasztet obszedł biurko, stanął przy Jajcarzu, przybliżył swoją twarz do jego twarzy i powiedział cicho, dobitnie:
— Kasa na stół. Już. A za to, że podskakujesz, pięćdziesiąt procent podatku.
Jajcarz nie cofnął głowy ani o milimetr.
— Frajera szukasz? Myślisz, że nie wiem, co jest grane?
Stojący po drugiej stronie biurka Pompka wyprowadził nagły prosty na głowę Jajcarza, ale Pasztet złapał go za rękę, zanim cios dosięgnął celu.
— Czekaj, Pompka. Kolega powie mi, co jest grane, bo ja mam kiepski słuch.
Jajcarz był pewny swego.
— Teraz kasę zbierają ci od Fantoma — wytłumaczył spokojnie. — Nie moja wina, że Bosy na wykończeniu i że was wyjebali z gry. Wiesz, jak jest. Dam wam kasę, to jutro spalą mi budę. Tydzień, dwa — i sami będziecie dla Fantoma robić, jak was przedtem nie pośle do piachu.
Dealer spojrzał na Krawca przyjaźnie.
— Panie Franku, ile my się lat znamy, no ile?
Krawiec beznamiętnie wzruszył ramionami.
— A będzie z piętnaście, nie?
Dealer z zapałem kiwnął głową.
— No! Dawałem kasę, wy pomagaliście rozkręcić biznes, było klawo. Ale czas leci. Pan wie, kto u mnie bryki kupuje? Ja mam teraz na jeden telefon lepszą ochronę, niż pan by przez tydzień zbierał.
Krawiec uniósł brwi. Naprawdę nieznacznie, delikatnie, jak na niego — wręcz subtelnie. Niemniej — gdyby dealer nie był tak zasłuchany we własne tokowanie, musiałby to zauważyć. Nie zauważył.
— Drzwi się u mnie nie zamykają od różnych ważniaków, a każdy chętnie za dobrą brykę z dobrym upustem jakąś przysługę zrobi. — Dealer przerwał na chwilę, znów poprawił się w fotelu: wyraźnie zmierzał do puenty. — Dawałem wam się przy mnie pożywić, bo mam sentyment do pańskiego ojca za to, że jak komuna pierdolnęła, umiał się ustawić, a przy nim niejeden stanął na nogi. Ale ja już za wysoko wlazłem, sam nie wiem, kiedy. Jakby tu obcy przylazł po podatek, to bym powiedział wprost, że jest na mnie za krótki, a panu mówię tylko, że nam już nie po drodze. Czyli „co złego to nie ja” — i musicie znaleźć nowego frajera.
Krawiec kiwnął głową.
— Zawsze twierdziłem, że masz pan łeb na karku.
Dealer przyjął to za dobrą monetę, odprężył się, chciał z tej okazji łyknąć koniaku. Zauważył, że ma już pusty kieliszek. Z uśmiechem sięgnął po butelkę.
— Okazuje się… — Dealer skamieniał, a dzwoniąca komórka nie pozwoliła Krawcowi dokończyć zdania. Wyciągnął aparat z kieszeni, spojrzał, kto dzwoni, odebrał.
— Mów, co jest, tylko krótko i z sensem.
Słuchał chwilę. Dealer zastygł z palcami na nakrętce butelki. Krawiec najpierw był zaskoczony, potem wściekły, w końcu zdziwiony.
— Zaraza jakaś czy co?… Poczekaj tam na mnie, zaraz będę.
Wyłączył komórkę, wstał, spojrzał na znieruchomiałego dealera patrzącego zza blatu biurka z niepewnością podwórzowego kundla spodziewającego się kopniaka.
— Okazuje się… że nie pogadamy, bo czasu mało. A i gadać chyba nie ma o czym. — Krawiec odwrócił się i wyszedł. Dealer wypuścił powietrze z płuc, odkręcił zakrętkę, która wypadła mu z drżących palców i toczyła się po biurku, aż spadła na dywan. Pociągnął łyk prosto z gwinta.
Książkę Cała ferajna kupić można w popularnych księgarniach internetowych: