Sekretne życie pszczół - najsłynniejsza książka Sue Monk Kidd, autorki bestsellerowych Czarnych skrzydeł, uznanych przez jurorów za najlepszą książkę roku 2014 w plebiscycie serwisu Granice.pl. Pachnąca miodem, ciepła, wzruszająca i przerażająca zarazem opowieść o konfliktach na tle rasowym i kobiecej przyjaźni ponad podziałami bierze udział w plebiscycie "Najlepsza książka na wiosnę 2015". Można na nią głosować na www.ksiazkanawiosne.pl
Lily jest biała, ma 14 lat, oschłego, agresywnego ojca i olbrzymie poczucie winy. Przed dziesięcioma laty przez przypadek zastrzeliła swoją matkę. Spokój pomagają jej odzyskać noszące imiona letnich miesięcy, czarnoskóre mieszkanki pewnej pasieki w Tiburon, gdzie Lily trafia, jadąc śladami mamy. Ale nawet ten niezwykły azyl, gdzie pszczoły wiodą swoje sekretne życie, nie chroni przed światem zewnętrznym. Najważniejsza jest wiara w siebie...
Zekranizowana z sukcesem niezwykła książka Sekretne życie pszczół, przetłumaczona na 36 języków, sprzedana w samych Stanach Zjednoczonych w nakładzie ponad 6 milionów egzemplarzy, opowiada o przerażającej codzienności stanów południowych Ameryki połowy lat sześćdziesiątych XX wieku, kiedy niewolnicy odzyskali już wolność, ale tylko na papierze. Warto po nią sięgnąć. Dziś publikujemy kolejny fragment powieści:
Moje pierwsze i jedyne wspomnienie matki pochodziło z dnia, w którym zmarła. Próbowałam długo odtworzyć w pamięci jakiś wcześniejszy obrazek, okruch czegokolwiek: jak kładzie mnie do łóżka, jak czyta mi książeczkę o Wujku Wigglym albo wiesza moją bieliznę na piecyku w lodowato zimne poranki. W ostateczności nawet, jak zrywa witkę z krzaka forsycji i smaga mnie nią po łydkach.
Zginęła trzeciego grudnia 1954 roku. Piec grzał tak mocno, że matka ściągnęła sweter i stojąc w samej bluzce, mocowała się ze świeżo pomalowanym oknem, które przykleiło się do framugi.
- Cóż, wygląda na to, że się tutaj żywcem upieczemy - mruknęła w końcu, dając za wygraną.
Miała czarne włosy, okalające gęstymi lokami twarz, której obraz w mojej pamięci zawsze trochę się rozmywał, mimo że cała reszta odznaczała się wyborną ostrością.
Wyciągnęłam ku niej dłonie, a ona podniosła mnie, mówiąc, że jestem na to o wiele za duża. Kiedy to zrobiła, owionął mnie jej zapach.
Ten zapach pozostał we mnie na zawsze i był wyraźny jak cynamon. Chodziłam później regularnie do drogerii w Sylvanie i wąchałam wszystkie buteleczki z perfumami, które tam mieli, starając się go zidentyfikować.
— Patrzcie, kogo tu widzimy — mówiła, udając zaskoczoną, pani od perfum za każdym razem, kiedy się tam zjawiałam. Tak jakbym nie odwiedziła jej tydzień wcześniej i nie sprawdziła całego rzędu buteleczek: Shalimar, Chanel No. 5 oraz White Shoulders.
— Ma pani coś nowego? — pytałam.
Nigdy nie miała.
Prawdziwym szokiem było więc dla mnie, kiedy odkryłam ten zapach u swojej nauczycielki z piątej klasy, która oznajmiła, że to zwyczajny odżywczy krem Pond’s.
Tamtego popołudnia, gdy zginęła moja matka, na podłodze przy niedającym się otworzyć oknie leżała walizka. Matka zaglądała do wnękowej szafy, wyjmowała z niej różne rzeczy i wrzucała do walizki, nawet ich nie składając.
Zapuściłam się tam w ślad za nią i myszkowałam pod rąbkami sukienek i nogawkami spodni, w mroku, gdzie leżały koty kurzu i małe martwe ćmy i czuć było stęchły zapach brzoskwiń, który przywarł do butów T. Raya. Wsadziłam dłonie w białe pantofelki na wysokich obcasach i zaczęłam klaskać ich podeszwami.
Kiedy ktoś wchodził po schodach, podłoga w szafie wibrowała i dzięki temu się zorientowałam, że zbliża się T. Ray. Nad głową słyszałam ściągającą rzeczy z wieszaków matkę, szelest ubrań i szczękanie drutów.
— Pośpiesz się — powiedziała.
Słysząc, jak T. Ray wchodzi do pokoju głośno tupiąc, westchnęła. Powietrze uszło z niej tak, jakby ktoś ścisnął nagle jej płuca. To ostatnia rzecz, jaką pamiętam bardzo wyraźnie — jej oddech, który spłynął ku mnie niczym mały spadochron i zniknął bez śladu między stertami butów.
Nie pamiętam, co mówili — wyłącznie furię w ich słowach, to, jak powietrze spuchło od razów. Później przypominało mi to ptaki uwięzione w zamkniętym pokoju, obijające się o okna i ściany, zderzające ze sobą. Cofałam się krok po kroku w głąb szafy, wtykając palce do ust, czując w nich smak stóp i butów.
Wywleczona na zewnątrz, nie wiedziałam w pierwszym momencie, kto mnie wyciągnął — dopiero po chwili zorientowałam się, że obejmuje mnie matka, i poczułam jej zapach.
- Nie martw się — powiedziała, gładząc mnie po wło-sach, lecz w tej samej sekundzie T. Ray wyrwał mnie z jej ramion i wyniósł na korytarz.
- Idź do siebie! — rozkazał.
- Nie chcę! — krzyknęłam, próbując przecisnąć się z powrotem do pokoju, tam gdzie była matka.
— Idź do siebie, do jasnej cholery! — ryknął i pchnął mnie tak mocno, że odbiłam się od ściany i wylądowałam na czworakach przy samych drzwiach. Podnosząc głowę, ujrzałam, że matka biegnie przez pokój.
— ZOSTAW JĄ W SPOKOJU! — wołała, podbiegając do niego.
Leżąc skulona na podłodze, miałam wrażenie, że widzę wszystko przez porysowaną szybę. T. Ray złapał matkę za ramiona i głowa zaczęła jej latać na wszystkie strony. Zobaczyłam, że pobielały mu wargi.
A potem — i w tym momencie cały obraz zaczyna mi się zacierać przed oczyma — matka wyrwała mu się, podbiegła z powrotem do szafy i zaczęła szukać czegoś wysoko na półce.
Widząc, jak zaciska w dłoni pistolet, podbiegłam do niej, potykając się i wywracając, pragnąc ją ocalić, pragnąc ocalić nas wszystkich.
Od tej chwili czas nałożył się na siebie. W głowie zostało mi tylko kilka wyraźnych, lecz oderwanych fragmentów. Pistolet lśniący niczym zabawka w jej dłoni, T. Ray, który wyrywa go matce i wymachuje nim na wszystkie strony. Pistolet leżący na podłodze. Ja, która pochylam się, żeby go podnieść. Eksplodujący wokół nas hałas.
Tyle wiem. Matka była wszystkim, czego pragnęłam. I odebrałam ją sobie.