Autor bestsellerowej Chaty wydaje Rozdroża - następną powieść ku pokrzepieniu serc.
Wiiliam Paul Young powraca z nową prowokującą opowieścią o uzdrowieniu i nadziei w relacjach wzajemnego egoizmu, nadziei i zaufania. Wydana w USA 13 listopada 2012 roku w ponad milionowym pierwszym nakładzie, ma szansę na osiągnięcie statusu bestsellera i zyskanie tylu czytelników, co swoja poprzedniczka.
Wzruszająca historia zaczyna się od biznesmena, Anthony'ego Stewarta, który własną praca doszedł do obecnej pozycji. To samotny mężczyzna po czterdziestce, znany jako negocjator trudnych i dużych transakcji. Uzależnienie od wygranej, o którym świadczy jego rosnący portfel inwestycyjny, było jego celem bez względu na koszty. Pracownicy drżeli przed nim, a on był zachwycony, wyrywając resztki godności ludzi wokół siebie.
Jednak jego dusza, ukryta za samolubną ambicją i strachem, skutecznie zagłuszała wewnętrzny ból, spowodowany przez utraconą miłość i poczucie osamotnienia. Do czasu, gdy lekarze wykrywają u niego nowotwór. Guz mózgu sprawia, że zapada w śpiączkę i trafia do szpitala na OIOM. „Budzi się” w surrealistycznym świecie, w którym przeżywa ponownie swoje wzloty i upadki. Anthony jest nieświadomy swojego prawdziwego stanu i kieruje się prosto ku źródłu światła.
Young w mocnych słowach przedstawia zagubienie i niedowierzanie Anthonego. Odmienna od codziennej sytuacja, w jakiej się znalazł, wystawia jego wierzenia na próbę i pozostawia mu wybór - może zdecydować się na zmianę samego siebie lub pozostać takim, jakim był.
W surrealistycznym świecie spotyka Irlandczyka, Jacka, "obcego", który pociesza, i babcię, która gotuje z sekretnych receptur rodzinnych. Babcia uczy również o śmierci, przebaczeniu i tym, co się znajduje pomiędzy czasem i wyborem. Tak, jak w przedstawionym w Chacie opisie chrześcijańskiej Trójcy, tak i tutaj Bóg, Jezus oraz Duch Święty mają wzbudzać kontrowersje. Obraz ten wynika z duchowości autora, który uważa się za wierzącego, ale nie religijnego. Young w wywiadzie dla Publishers Weekly przyznaje że jego powieść rodzi nowe pytania i mówi, że prawdopodobnie znajdą się czytelnicy, którym książka ta może się nie spodobać. Chociaż dopiero trzeci rozdział książki naprawdę mocno przykuwa uwagę czytelnika, pierwsze dwa są potrzebne, aby zrozumieć resztę opowieści. Potem tempo narasta i stawia Anthony’ego wobec fundamentalnego wyboru, który Jezus miał na myśli, kiedy powiedział: ...wybierz jedną osobę aby ją fizycznie uzdrowić ... tylko jedną ... a kiedy zrobisz to, wraz z Twoim wyborem, Twoja podróż się skończy. Wyjątkowa podróż uzdrowienia, którą przechodzi Anthony, jest tajemnicą owiniętą fascynującą fantazją. Young, jak wcześniej, po mistrzowsku oddaje poczucie powszechnego cierpienia i bólu, ucząc, że wybory są tam, gdzie potrafimy je zobaczyć.
Zapraszamy do lektury premierowego fragmentu książki:
1
Zbiera się na burzę
Najbardziej godnym pożałowania jest ten spośród ludzi, kto swe marzenia zamienia na srebro i złoto.
Chalil Gibran
Czasami zima w Portland w stanie Oregon jest łobuzem, który pluje deszczem i wali na oślep śniegiem, gwałtem wydziera dni wiośnie, powołując się na jakieś archaiczne prawo, żeby pozostać królową pór roku – w ostatecznym rozrachunku to daremna próba kolejnego pretendenta. Tego roku było jednak inaczej. Zima po prostu odeszła jak zbita kobieta, ze spuszczoną głową, w złachmanionym stroju w kolorze brudnej bieli i brązów, z biadoleniem albo obietnicą powrotu. Różnica pomiędzy jej obecnością a nieobecnością była ledwo zauważalna.
Dla Anthony’ego Spencera nie miało to znaczenia. Zima była utrapieniem, a wiosna niewiele lepsza. Gdyby miał taką władzę, usunąłby obie pory z kalendarza, wraz z wilgotną i deszczową częścią jesieni. Pięciomiesięczny rok byłby odpowiedni, zdecydowanie lepszy od przedłużających się okresów niepewności. U progu wiosny zawsze się zastanawiał, dlaczego wciąż tkwi na północnym zachodzie, i co roku zadawał sobie to samo pytanie. Może niezmienność, choć niespełniająca oczekiwań, ma swoje dobre strony. Myśl o rzeczywistej zmianie była zniechęcająca. Im bardziej zakorzeniał się w swoich nawykach i poczuciu bezpieczeństwa, tym mniej był skłonny wierzyć, że cokolwiek innego jest warte wysiłku, jeśli nawet możliwe. Znany, ustalony porządek, choć czasami nieprzyjemny, przynajmniej jest przewidywalny.
Rozsiadł się wygodniej w fotelu i spojrzał znad zasłanego papierami biurka na ekran komputera. Dzięki stuknięciom w klawisze mógł obserwować obrazy z kamer monitoringu, przesyłane z jego nieruchomości: z mieszkania w budynku sąsiadującym z tym, w którym siedział, z głównego biura, strategicznie usytuowanego w centrum Portland w połowie wysokości średniego biurowca, z letniego domu na wybrzeżu, i z rezydencji w West Hills. Patrzył, niespokojnie postukując palcem wskazującym prawej dłoni w kolano. Wokół panowała cisza i spokój, jakby świat wstrzymał oddech. Jest tyle sposobów, żeby być samemu.
Choć ci, którzy spotykali się z nim w interesach albo na gruncie towarzyskim, mieliby inne zdanie, Tony nie należał do pogodnych osób. Był zdeterminowany i zawsze wypatrywał korzystnych okazji. Często wymagało to otwartości i bycia towarzyskim, szerokich uśmiechów, kontaktu wzrokowego i mocnych uścisków dłoni, nie z prawdziwej sympatii, ale dlatego, że każda osoba mogła posiadać cenne informacje potrzebne do osiągnięcia sukcesu. Zadawał liczne pytania, rozsiewając aurę szczerego zainteresowania, inni zaś pozostawali z przeświadczeniem o własnej ważności, lecz również z uporczywym wrażeniem pustki. Znany z filantropijnych gestów, rozumiał wartość współczucia jako środka uświęcającego znacznie ważniejsze cele. Gdy okazuje się troskę, o wiele łatwiej można manipulować ludźmi. Po kilku niezdecydowanych próbach doszedł do wniosku, że przyjaźń jest złą inwestycją. Przynosi zbyt małe zyski. Rzeczywiste przejmowanie się losem innych jest kłopotliwym luksusem, na który nie miał czasu ani energii.
Postanowił za to odnosić sukcesy na polu zarządzania nieruchomościami i ich rozwoju; podejmował więc różnorodne przedsięwzięcia handlowe i powiększał portfel papierów wartościowych, budził szacunek, a także lęk jako twardy negocjator i niedościgniony mistrz w zawieraniu umów. Dla Tony’ego szczęście było głupim i przemijającym sentymentem, ulotną mgiełką, w porównaniu z upajającym zapachem potencjalnych transakcji i uzależniającym smakiem zwycięstwa. Jak Scrooge z dawnych czasów, rozkoszował się odzieraniem z resztek godności otaczających go ludzi, zwłaszcza pracowników, którzy ze strachu, jeśli nie z szacunku, wypruwali z siebie żyły. Z pewnością tacy jak oni nie są godni ani miłości, ani współczucia.
Kiedy się uśmiechał, mógł uchodzić za przystojnego faceta. Geny obdarzyły go wysokim wzrostem, ponad sześć stóp, i gęstymi włosami, które nawet teraz, po czterdziestce, trzymały się mocno, choć dystyngowana siwizna przyprószyła mu skronie. Wyglądał jak Anglosas, ale szczypta czegoś ciemniejszego i delikatniejszego zmiękczała mu rysy, szczególnie wyraźnie w takich nieczęstych chwilach, kiedy jakaś fantazja czy nieopanowany śmiech wyrywał go z ram typowego dlań sztywnego zachowania.
Pod wieloma względami uchodził za zamożnego, odnoszącego sukcesy faceta do wzięcia. Będąc po trosze kobieciarzem, ćwiczył na tyle, żeby nie wypaść z gry, i nosił tylko lekko obwisły brzuszek, który można było odpowiednio wciągnąć. Kobiety w jego życiu pojawiały się i znikały, im mądrzejsze, tym prędzej, i każda miłostka wnosiła coraz mniej do jego bagażu doświadczeń.
Był dwukrotnie żonaty z tą samą kobietą. Pierwsze małżeństwo, zawarte, gdy oboje mieli po dwadzieścia kilka lat, zaowocowało synem i córką, która, już dorosła i gniewna, mieszkała niedaleko matki na drugim końcu kraju. Ich syn to zupełnie inna historia. Małżeństwo zakończyło się rozwodem z powodu różnic nie do pogodzenia, podręcznikowego przykładu wyrachowanej obojętności i bezdusznego braku uwagi. W ciągu kilku krótkich lat Tony zdołał rozbić godność Loree i jej poczucie własnej wartości na trudne do rozpoznania kawałeczki.
Problem polegał na tym, że wycofała się z wdziękiem, dlatego nie mógł tego uznać za prawdziwe zwycięstwo. Z tego powodu przez następne dwa lata zabiegał o jej względy, nie szczędził kosztów na wspaniałą ceremonię powtórnych zaślubin, a dwa tygodnie później podsunął jej dokumenty rozwodowe. Plotka mówiła, że zostały przygotowane jeszcze przed złożeniem podpisów na ponownym akcie małżeństwa. Tym razem przyszła do niego z całą furią kobiety wzgardzonej, on zaś zmiażdżył ją finansowo, prawnie i psychicznie. Z pewnością taki wynik mógł zostać uznany za wygraną. Była to gra bezlitosna, ale tylko dla niego.
Ceną, jaką w konsekwencji zapłacił, była utrata córki. Gdy wypił za dużo szkockiej, w jej cieniach unosiło się widmo tej porażki, prześladujący go duch, który szybko przepadał w natłoku pracy i w dążeniu do kolejnych zwycięstw. Ich syn był pierwszym znaczącym powodem nadużywania szkockiej, dostępnego bez recepty lekarstwa, które wygładzało poszarpane skraje pamięci i żalu, a także uśmierzało bolesne migreny, które się stały jego okazjonalnym towarzyszem.
W sferze biznesu Anthony Spencer był szanowany, a także budził lęk jako twardy negocjator i mistrz manipulacji. Niczym Scrooge z dawnych czasów, rozkoszował się odzieraniem z resztek godności otaczających go ludzi, szczególnie pracowników, którzy ze strachu, jeśli nie z szacunku, wypruwali z siebie żyły. Z pewnością ktoś taki jak on nie jest wart ani miłości, ani współczucia.
Jeśli wolność jest procesem przyrostowym, podobnie jest z wdzieraniem się zła. Drobne odstępstwa od prawdy i pomniejsze usprawiedliwienia z czasem tworzą gmach, którego zbudowanie nigdy nie było zaplanowane. Ta prawda odnosi się w takim samym stopniu do każdego Hitlera czy Stalina, jak do zwykłego człowieka. Wnętrze domu duszy jest wspaniałe, ale kruche; każda zdrada, każde kłamstwo zakorzenione w jego murach i fundamentach przesuwa konstrukcję w niewyobrażalnych kierunkach.
Tajemnica każdej ludzkiej duszy, nawet duszy Anthony’ego Spencera, jest niezgłębiona. Tony narodził się w eksplozji życia, rozszerzający się wewnętrzny wszechświat łączył swoje własne układy słoneczne i galaktyki z niewyobrażalną symetrią i elegancją. Tutaj nawet chaos odegrał swoją rolę i porządek wyłonił się jako efekt uboczny. Materia weszła do tańca komponowanego przez rywalizujące siły grawitacyjne, które obracały tancerzami kosmicznego walca, rozpraszały ich w bezustannej wymianie brania i dawania przestrzeni, czasu i muzyki. W pewnym momencie ból z powodu poniesionej straty naruszył tę delikatną strukturę i wszechświat jął się zapadać. Deterioracja falowała na powierzchni, wyrażając się w samoobronnym strachu, egoistycznej ambicji i twardnieniu wszystkiego, co delikatne. To, co było żywą istotą, sercem ciała, przemieniło się w kamień; mała twarda skała zamieszkała w skorupie cielesnej powłoki. Kiedyś forma była wyrazem wewnętrznego cudu i wspaniałości. Teraz musiała szukać drogi bez żadnego wsparcia, fasada w poszukiwaniu serca, umierająca gwiazda wygłodniała w swojej własnej pustce.
Zarówno ból, jak i strata, czy wreszcie osamotnienie to srodzy tyrani, ale wszystko to razem powoduje niewyobrażalne spustoszenia. Uzbroiły egzystencję Tony’ego, wyposażając go w zdolność do chowania noży w słowach, do wznoszenia murów chroniących wnętrze przed podejściem z dowolnej strony, zamykając go w złudnym poczuciu bezpieczeństwa, podczas gdy w rzeczywistości był odizolowany i samotny. W życiu Tony’ego istniało teraz niewiele prawdziwej muzyki, ledwie słyszalne tony kreatywności. Ścieżkę dźwiękową jego egzystencji trudno byłoby uznać nawet za muzykę z puszki – przewidywalne melodyjki odtwarzane w windach, towarzyszące jego przewidywalnym zachowaniom.
Ludzie, którzy rozpoznawali go na ulicach, kiwali głową na powitanie, przy czym ci bardziej wnikliwi wypluwali swoją pogardę na chodnik, gdy tylko ich minął. Ale wielu dawało się nabrać; łaszący się pochlebcy czekali na jego następne wytyczne, rozpaczliwie pragnąc strzępka aprobaty albo dostrzegalnych względów. Rzekomy sukces pociąga za sobą innych, niesionych potrzebą zapewnienia sobie znaczenia, tożsamości i planu. Postrzeganie jest rzeczywistością, nawet jeśli to, co się postrzega, jest kłamstwem.
Tony miał duży dom na rozległym terenie w północnej części West Hills, i o ile nie wydawał przyjęcia dla takich czy innych korzyści, ogrzewał tylko niewielką jego część. Choć rzadko tam przebywał, zachował go jako pomnik zwycięstwa nad żoną. Loree dostała nieruchomość na mocy pierwszej ugody rozwodowej, ale musiała ją sprzedać, żeby pokryć rosnące koszty drugiego rozwodu. Tony przez osoby trzecie za grosze kupił rezydencję, a zaraz potem urządził przyjęcie niespodziankę: eksmisję z udziałem policji, która wyprowadziła oszołomioną byłą żonę z terenu posesji w dniu podpisania aktu sprzedaży.
Pochylił się, włączył komputer, sięgnął po szkocką i obrócił fotel, żeby spojrzeć na listę nazwisk wypisanych na białej tablicy. Wstał, zmazał cztery nazwiska, dodał jedno, i z powrotem padł na fotel, a jego galopujące palce znów wystukiwały rytm na blacie biurka. Dzisiaj był w paskudniejszym nastroju niż zwykle. Zobowiązania biznesowe zmusiły go do udziału w konferencji w Bostonie, dla niego mało interesującej, a potem drobny kryzys w dziale kadr sprawił, że wrócił do Portland dzień wcześniej niż planował. Choć zirytowany, że musiał się zająć sprawą, którą z łatwością powinni załatwić podwładni, był wdzięczny za pretekst, umożliwiający mu rezygnację z trudnych do wytrzymania seminariów i powrót do równie trudnej do wytrzymania rutyny, o tyle tylko lepszej, że miał nad nią większą kontrolę.
Ale coś się zmieniło. Coś, co się zaczęło jako sugestia zarysu niepokoju, nabrało siły świadomego głosu. Od kilku tygodni prześladowało go dokuczliwe wrażenie, że jest śledzony. Z początku to bagatelizował, zwalając winę na stres i przepracowanie. A jednak raz posiana myśl znalazła żyzną glebę, i nasienie, łatwe do usunięcia po gruntownym wzięciu pod rozwagę, wypuściło korzenie, które szybko wyraziły się nerwową hiperczujnością, wysysając jeszcze więcej energii z już i tak bezustannie czujnego umysłu.
Zaczął zwracać uwagę na szczegóły w drobnych wydarzeniach. Każdy z nich pojedynczo mógłby wzbudzić co najwyżej umiarkowane zdziwienie, ale łącznie stały się ostrzegawczym chórem w jego świadomości. Czarny SUV czasami jechał za nim do siedziby firmy; pracownik stacji paliw zapomniał mu zwrócić kartę kredytową i zrobił to dopiero po kilku minutach; firma ochroniarska powiadomiła go o trzech przerwach w dostawie prądu – tylko w jego domu, u sąsiadów światła nie zgasły, a każda przerwa trwała dokładnie dwadzieścia dwie minuty o tej samej porze przez trzy dni z rzędu. Tony zaczął zwracać większą uwagę na drobne incydenty, a nawet na to, jak patrzą na niego inni – barista w Stumptown Coffee, ochroniarz przy wejściu na parterze, pracownicy przy biurkach. Zauważył, że gdy odwraca się w ich stronę, szybko spuszczają wzrok i zmieniają mowę ciała, żeby pokazać, że są zajęci i nic innego ich nie interesuje.
Reakcje tych zupełnie różnych osób łączyło denerwujące podobieństwo, jakby działali w zmowie, jakby dzielili sekret, do którego on nie został dopuszczony. Im bardziej się przyglądał, tym więcej zauważał, i z tego powodu tym bardziej się przyglądał. Zawsze miał lekką paranoję, ale teraz urosło to do ciągłego doszukiwania się spisków, wskutek czego był nieustannie wzburzony i zdenerwowany.
Tony urządził sobie prywatne mieszkanko – gabinet z sypialnią, kuchnią i łazienką – i nikt, nawet jego prawnik nie znał tej lokalizacji. Z owej zacisznej kryjówki nad rzeką, niedaleko Macadam Avenue, korzystał wtedy, gdy po prostu chciał zniknąć na kilka godzin albo spędzić noc tam, gdzie nikt go nie znajdzie.
Był właścicielem całego budynku, w którym mieściła się jego kryjówka, ale przed laty przeniósł tytuł własności na firmę fasadową. Potem odnowił część piwnicy, wyposażając ją w najnowocześniejsze urządzenia służące do obserwacji i ochrony. Poza bezpośrednimi wykonawcami, wynajętymi przez pośredników, nikt nie widział tych pomieszczeń. Nawet plany budynku nie ujawniały ich istnienia, dzięki łapówkom i dobrze ulokowanym dotacjom dla lokalnych władz. Po wprowadzeniu właściwego kodu do czegoś, co wyglądało jak klawiatura zardzewiałej telefonicznej skrzynki przyłączowej w głębi nieużywanego kantorka dozorcy, ściana się przesuwała, odsłaniając stalowe drzwi przeciwpożarowe z nowoczesną kamerą i numeryczną klawiaturą.
Lokum było prawie całkowicie samowystarczalne, podłączone do zasilania i Internetu niezależnie od reszty kompleksu. Ponadto, gdyby program monitorujący wykrył jakąś próbę wytropienia tego miejsca, nastąpiłoby wyłączenie systemu do czasu zresetowania przez wprowadzenie nowego, automatycznie generowanego kodu. Można było tego dokonać tylko w dwóch miejscach: w jego biurze w centrum i wewnątrz samej kryjówki. Z nawyku, zanim wszedł, wyłączał komórkę, wyjmował kartę SIM i baterię. W razie potrzeby mógł włączyć telefon stacjonarny z zastrzeżonym numerem.
Nie było to mieszkanie na pokaz. Nie brakowało tam dzieł sztuki, ale wnętrze cechowała niemal spartańska prostota. Wiedząc, że nikt inny nigdy nie zobaczy tych pokoi, zapełnił je rzeczami, które miały dla niego osobiste znaczenie. Pod ścianami stały regały pełne książek, z których wielu nawet nie otworzył, ale je zachował, bo należały do jego ojca. Inne, szczególnie te należące do klasyki, matka czytała jemu i jego bratu. Najbardziej znanymi wśród nich były dzieła C.S. Lewisa i George’a MacDonalda, ulubione powieści jego dzieciństwa. Honorowe miejsce zajmowało wczesne wydanie „Portretu Doriana Graya” Oscara Wilde’a, które trzymał tylko dla siebie. Na jednej półce stało mnóstwo książek biznesowych, wiele razy czytanych i poznaczonych zakładkami, arsenał mentorów. Tu i ówdzie na ścianach wisiały grafiki Eschera i akwarele Doolittle, a w kącie stał stary gramofon. Tony miał kolekcję płyt winylowych, których zgrzytanie było krzepiącym przypomnieniem dawno minionych czasów.
Tutaj przechowywał również niezwykle ważne przedmioty i dokumenty: akty notarialne, tytuły własności, i przede wszystkim swój oficjalny testament. Przeglądał go często i zmieniał, dodając albo odejmując spadkobierców – których ścieżki często przypadkiem przecinały ścieżkę jego życia – zależnie od tego, czy ich poczynania go rozzłościły, czy sprawiły mu przyjemność. Wyobrażał sobie wpływ spadku albo jego braku na tych, którzy będą zainteresowani jego majątkiem, gdy on dołączy do szeregów „drogich zmarłych”.
Jego osobisty adwokat, nie ten, który był prawnikiem firmy, miał klucz do skrytki depozytowej w głównym oddziale banku Wells Fargo w centrum. Mógł uzyskać do niej dostęp tylko z aktem zgonu Tony’ego w ręku. W środku znajdowały się informacje dotyczące lokalizacji prywatnego apartamentu, a także instrukcje, jak tam wejść i gdzie znaleźć kody, żeby otworzyć ukryty w podłodze sejf. Gdyby ktoś spróbował się dobrać do skrytki bez poświadczonego aktu zgonu, bank był zobowiązany natychmiast powiadomić właściciela. Tony uprzedził prawnika, że gdyby coś takiego wpadło mu do głowy, ich umowa zostanie rozwiązana ze skutkiem natychmiastowym, co pociągnie za sobą wstrzymanie pokaźnych honorariów wypłacanych pierwszego roboczego dnia każdego miesiąca.
Tony trzymał starszą wersję testamentu w sejfie w głównym biurze, na pokaz. Kilku jego wspólników i kolegów mogło korzystać z sejfu, i miał skrytą nadzieję, że jeden czy drugi ulegnie ciekawości. Wyobrażał sobie ich początkowe zadowolenie z poznania treści jego ostatniej woli, a potem kubeł zimnej wody, gdy zostanie odczytany prawdziwy testament.
Było powszechnie wiadomo, że Tony jest właścicielem i zarządcą nieruchomości sąsiadującej z blokiem, w którym mieściła się jego kryjówka. Była to podobna budowla ze sklepami na parterze i mieszkaniami na piętrach. Budynki miały wspólny podziemny parking ze strategicznie rozmieszczonymi kamerami, które, jak mogło się wydawać, pokrywały cały teren, ale w rzeczywistości omijały korytarz umożliwiający niezauważone przejście. Tony mógł szybko, nie zwracając niczyjej uwagi, przekraść się do swojej kryjówki.
W celu usprawiedliwienia regularnych wizyt w tej części miasta, nabył apartament z dwiema sypialniami na pierwszym piętrze budynku obok tego z tajnym lokum. Kompletnie i bogato urządzone mieszkanie stanowiło idealny parawan i nocował w nim częściej niż w rezydencji w West Hills albo w domu letniskowym na wybrzeżu, niedaleko Depoe Bay.
Zmierzył, ile czasu potrzeba na przejście przez parking i wiedział, że w niespełna trzy minuty może się odizolować w swoim wyjątkowym azylu. Kontakt ze światem zewnętrznym umożliwiały mu podłączone do cyfrowego rejestratora kamery wideo, monitorujące jego nieruchomości i biuro w centrum. Drogi elektroniczny sprzęt służył bardziej samoobronie niż czemukolwiek innemu. Celowo nie umieścił kamer w sypialnych czy łazienkach, wiedząc, że od czasu do czasu inni będą z nich korzystać za jego zgodą. Może często zachowywał się obrzydliwie, ale na pewno nie był podglądaczem.
Każdy, kto rozpoznawał jego samochód wjeżdżający do poziemnego garażu, po prostu zakładał, zazwyczaj poprawnie, że Tony przyjechał spędzić noc w swoim mieszkaniu. Stał się niejako elementem tutejszego krajobrazu, częścią szumu tła codziennej aktywności – jego obecność albo nieobecność nie wysyłała sygnału, nie przyciągała uwagi, i właśnie na tym mu zależało. A jednak, w obecnym podwyższonym stanie zaniepokojenia, Tony zachowywał większą ostrożność niż zwykle. Zdecydowany namierzyć tych, którzy go śledzą, zmienił swoje przyzwyczajenia, jakkolwiek nie na tyle, żeby wzbudzić czyjeś podejrzenia.
Nie potrafił zrozumieć, dlaczego ktoś w ogóle miałby go śledzić, albo jakie mógł mieć motywy i zamiary. Spalił za sobą mosty, prawdę mówiąc większość mostów, i podejrzewał, że właśnie w tym się kryje odpowiedź. Przypuszczał, że z pewnością chodzi o pieniądze. Czyż wszystko nie obraca się wokół pieniędzy? Może to jego była? Może wspólnicy przygotowują zamach stanu, żeby odebrać mu stanowisko, a może konkurencja? Tony przez długie dni i godziny mozolił się nad finansami wszystkich transakcji, dawnych i aktualnych, nad każdą fuzją i zakupem, szukając wzoru, który odbiegałby od normalności, ale niczego nie znalazł. Następnie przeszedł do analizowania operacji licznych holdingów, szukając... czego? Czegoś niezwykłego, jakiejś sugestii czy wskazówki, która pomogłaby zrozumieć, co się dzieje. Znalazł kilka nieprawidłowości, ale kiedy delikatnie poruszył ich kwestię ze wspólnikami, zostały albo szybko poprawione, albo wyjaśnione w sposób zgodny z procedurami, które sam ustanowił.
Nawet w trudnej sytuacji gospodarczej interesy szły dobrze. To on przekonał wspólników do zachowania mocnej bazy środków płynnych, dzięki czemu mogli dokonywać gruntownie przemyślanych zakupów nieruchomości i inwestować w przedsiębiorstwa o wartości wyższej niż likwidacyjna, niezależni od banków, które w trosce o własne interesy niechętnie udzielały kredytów. Został bohaterem firmy, ale nie zapewniło mu to większego spokoju. Chwile wytchnienia były krótkotrwałe, a każdy sukces podnosił poprzeczkę oczekiwań dotyczących wyników działania. Był to wyczerpujący sposób życia, on jednak odrzucał inne opcje, uznając je za wyraz braku odpowiedzialności i lenistwa.
Coraz mniej czasu spędzał w głównym biurze firmy, co nie znaczy, że ktoś tam za nim tęsknił. Nasilenie paranoi sprawiło, że stał się jeszcze bardziej drażliwy, i najmniejsze niedociągnięcie wyprowadzało go z równowagi. Nawet wspólnicy nie kryli zadowolenia, że pracuje poza biurem, a kiedy gasły światła w jego gabinecie, wszyscy oddychali z ulgą i naprawdę pracowali ciężej, bardziej kreatywnie, i w większym skupieniu. Taka jest odwrotność skutków zarządzania w skali mikro, gdy personel podlega nadmiernej i zbyt skrupulatnej kontroli, co było strategią wprawiającą Tony’ego w nadzwyczajną dumę.
Ale to tutaj, podczas tej chwilowej ulgi, ujawniały się jego obawy, że jest celem, obiektem niechcianej, nieproszonej uwagi kogoś albo czegoś. Co gorsza, bóle głowy powróciły ze zdwojoną siłą. Ataki migreny zwykle były poprzedzane porażeniem wzroku, po czym następowały trudności w mówieniu, gdy usilnie się starał dokończyć rozpoczęte zdanie. Wszystko to ostrzegało, że nieuchronnie zbliża się chwila, gdy niewidzialny szpikulec wniknie przez czaszkę w miejsce gdzieś za prawym okiem. Cierpiąc na światłowstręt i nadmierną wrażliwość na dźwięki, najpierw powiadamiał o tym swojego osobistego asystenta, a potem zaszywał się w mrocznych zakamarkach mieszkania. Nafaszerowany środkami przeciwbólowymi, spał spowity przez biały szum do czasu, aż ból dawał o sobie znać tylko wtedy, gdy się śmiał albo potrząsał głową. Tony zdołał sobie wmówić, że szkocka pomaga w rekonwalescencji, ale zawsze szukał każdego pretekstu, żeby nalać sobie kolejną szklaneczkę.
Dlaczego teraz? Po miesiącach bez jednej migreny, ataki zdarzały się prawie co tydzień. Zaczął uważać na to, co je; martwił się, że może ktoś podrzuca mu truciznę do jedzenia czy picia. Był coraz bardziej straszliwie zmęczony i nawet po wzmocnionym lekami śnie czuł się wyczerpany. W końcu umówił się z lekarzem na badania, na które się nie stawił, ponieważ musiał wziąć udział w niezapowiedzianym spotkaniu w sprawie ważnego zakupu. Przesunął termin wizyty u lekarza o dwa tygodnie.
Kiedy niepewność rzutuje na rutynę, człowiek zaczyna myśleć o swoim życiu jako o całości; o tym, kto ma znaczenie i dlaczego. Ogólnie rzecz biorąc, Tony nie był niezadowolony ze swojego życia. Powodziło mu się lepiej niż wielu innym, co nie jest powszechne wśród tych, którzy spędzili dzieciństwo w rodzinach zastępczych – był dzieckiem, które zawiódł system i które przestało nad tym płakać. Popełniał błędy i krzywdził ludzi, lecz kto tego nie robi? Był sam, ale przeważnie mu to odpowiadało. Miał dom w West Hills, domek na plaży nad Depoe Bay, mieszkanie nad Willamette River, pewne inwestycje i swobodę robienia prawie wszystkiego, co chciał. Był sam, ale przeważnie to mu odpowiadało... Osiągnął wszystkie postawione sobie cele, przynajmniej te realistyczne, i teraz, po czterdziestce, przetrwał jakoś ze złowieszczym wrażeniem pustki i jątrzących się żalów. Szybko je upchnął w tym niewidzialnym skarbcu, który tworzą istoty ludzkie, żeby się chronić przed samymi sobą. Jasne, był sam, ale przeważnie...
Po przylocie z Bostonu Tony pojechał prosto do siedziby firmy i wszczął wyjątkowo gwałtowną kłótnię ze swoimi dwoma wspólnikami. Wtedy wpadł na pomysł stworzenia listy tych, którym ufa. Nie ludzi, o których mówił, że im ufa, ale tych, których naprawdę darzył zaufaniem. Tych, z którymi dzieliłby się sekretami i marzeniami, którym odsłoniłby swoje słabe punkty. Z tego powodu odizolował się w swoim tajnym gabinecie, rozwinął tablicę, wyjął szkocką, po czym rozpoczął proces zapisywania i wymazywania nazwisk. Lista, nigdy nie długa, początkowo zawierała partnerów w interesach, a także kilka innych osób, które dla niego pracowały, z którymi spotykał się poza pracą, które poznał w prywatnych klubach i podczas podroży. Ale po godzinie namysłu lista skróciła się do sześciu nazwisk. Usiadł i pokręcił głową. Przedsięwzięcie okazało się kompletnie bezcelowe. Jedyni ludzie, którym naprawdę ufał, już nie żyli, choć miał pewne wątpliwości co do ostatniego.
Początek listy zajmowali rodzice, a przede wszystkim matka. Zdawał sobie sprawę, że czas i trauma wyidealizowały wspomnienia, że ich negatywne cechy zostały wyparte przez tęsknotę za nimi. Pieczołowicie przechowywał ich zdjęcie, ostatnie, zanim nastoletni imprezowicz stracił kontrolę nad pojazdem i obrócił chwałę w gruzy.
Otworzył sejf i wyjął fotografię. Chroniła ją laminowana okładka, ale i tak spróbował wygładzić zagniecenia, jakby przez tę pieszczotę mógł jakoś dać im znać. Ojciec poprosił jakiegoś nieznajomego, żeby zrobił im zdjęcie przed już nieistniejącą lodziarnią Farrell’s. Tony był wówczas tyczkowatym jedenastolatkiem, a przed nim stał jego siedmioletni braciszek Jacob. Wszyscy z czegoś się śmiali, rysy matki rozświetlała radość chwili, wypisana wielkimi literami na jej pięknej twarzy, ojciec szczerzył zęby w krzywym szerokim uśmiechu, najlepszym, na jaki mógł się zdobyć. To wystarczyło, uśmiech jego ojca. Pamiętał go wyraźnie. Mecha-
nik, nieskory do wylewnego okazywania emocji, nieczęsto pozwalał sobie na uśmiech, który z tego powodu jakby nabierał większego znaczenia.
Tony próbował sobie przypomnieć, z czego się wtedy śmiali, i godzinami patrzył na zdjęcie, jakby mogło wyjawić mu tajemnicę, ale choć bardzo się starał, odpowiedź zawsze leżała tuż poza jego zasięgiem, kusząc go, i doprowadzając do szału.
Kolejne miejsce na jego liście zajmowała Matka Teresa, a zaraz za nią Mahatma Gandhi i Martin Luther King, jr. Wszyscy wspaniali, wszyscy wyidealizowani, bardzo ludzcy, wrażliwi, cudowni i martwi. Wyciągnął niewielki notes, zapisał nazwiska, wydarł kartkę i bawił się nią, trzymając pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym. Dlaczego napisał nazwiska tych ludzi? Niemal bezmyślnie sporządził tę ostatnią listę; może stanowiła odbicie źródła, bardzo głębokiego i może nawet prawdziwego, może nawet wyrażała tęsknotę. Nie cierpiał tego słowa, ale gdzieś w głębi duszy je kochał. Z pozoru wydawało się synonimem słabości, ale sugerowało niezłomną wytrwałość, dłuższą niż większość innych spraw, które się pojawiły i odeszły z jego życia. Te trzy kultowe osoby reprezentowały, wraz z ostatnim nazwiskiem na liście, coś większego niż on sam, aluzję pieśni nigdy nie zaśpiewanej, lecz wciąż przyzywającej, zapowiedź kogoś, kim mógł być, zaproszenie, poczucie przynależności, czułą tęsknotę.
Obecność ostaniego imienia była najtrudniejsza, a jednak najłatwiejsza do zrozumienia: Jezus. Jezus, dar Betlejem dla świata, cieśla, który jakoby był Bogiem chodzącym wśród ludzi, który być może nie umarł, jak głoszą religijne pogłoski. Tony wiedział, dlaczego Jezus jest na liście. Imię wiodło do najsilniejszych wspomnień o matce. Matka uwielbiała tego stolarza i wszystko, co się z nim wiązało. Jasne, tata też kochał Jezusa, ale nie tak jak mama. Ostatni podarunek od niej leżał w sejfie ukrytym w podłodze w jego tajnym lokum, i była to najcenniejsza rzecz, jaką posiadał.