Ewangelia według gangstera to przejmujące świadectwo autentycznego nawrócenia. John Pridmore [ur. 1964 r.] był gangsterem z londyńskiego East Endu. Jego marynarkę krojono tak, aby pod jej połami mógł chować maczetę, a w kieszeniach kastety. Wiódł życie bogate i pyszne, nie odmawiając sobie niczego i niemal przed niczym się nie cofając. Aż pewnej nocy to Bóg go cofnął z wybrukowanej grzechami drogi wiodącej do piekła, by z zaułków półświatka wyprowadzić na ścieżkę nadziei i wiary.
Każdego dnia powtarzamy: „Odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”, by wciąż się przekonywać, że najtrudniej wybaczyć sobie. Najtrudniej zmienić samego siebie, najtrudniej własne życie przemienić w Dobrą Nowinę. Nie da się tego dokonać bez aktu przywodzącego na myśl modlitwę św. Augustyna: „O, Panie, czemu zwlekasz? [...] Jak długo, jak długo jeszcze? […] Dlaczego nie w tej chwili? Dlaczego nie teraz już kres tego, co we mnie wstrętne?”.
Historia Johna Pridmore’a uczy, że w świetle Bożej łaski ten akt staje się możliwy „tu i teraz” nawet dla umysłu wypaczonego mrokiem, dla serca zgorzkniałego i zatwardziałego. Posłuchajmy go – już nie budzącego respekt przestępcy, ale żarliwego ewangelizatora, który dokonał głębokiej przemiany wewnętrznej w sposób równie zdumiewający, co prosty: „Przeszłość pozostawiam Bożemu miłosierdziu, przyszłość – Bożej opatrzności, teraźniejszość – Bożej miłości”. Ewangelię według gangstera poleca Wydawnictwo Promic, a my zapraszamy do lektury, zachęcamy do udziału w konkursie poświęconym właśnie tej publikacji. Dziś publikujemy także premierowy fragment Ewangelii według gangstera:
Któregoś popołudnia pojechałem do Kilburn, do kumpla, żeby pograć z nim w backgammona, ale nie zastałem go w mieszkaniu. Postanowiłem zaczekać w samochodzie pod blokiem. Tak się jakoś złożyło, że zacząłem rozmyślać o odbytej rozmowie z Garym i o jego radzie, żebym pozostawił przeszłość Bogu. Jakoś nie mogłem przestać o tym myśleć. Rozmyślałem, sącząc z puszki mocne piwo Special Brew i paląc skręta. W pewnej chwili dostrzegłem zbliżającego się policjanta. Wyrzuciłem skręta przez okno, a puszkę schowałem pod siedzenie. Policjant polecił mi wysiąść z samochodu i dmuchnąć w alkomat. Posłusznie wykonałem polecenie i okazało się, że zawartość alkoholu w mojej krwi minimalnie mieściła się w limicie dopuszczalnym dla kierowców. Funkcjonariusz poradził mi, żebym już więcej nie pił i najlepiej pojechał prosto do domu. Miałem już dosyć. Poszedłem za jego radą.
Wróciwszy do mieszkania i usiadłem, znowu sam. Zacząłem myśleć o tym, jak kompletnie popaprane było moje życie. Byłem zdołowany, czułem w sobie pustkę. Działo się to o mniej więcej dwudziestej pierwszej. Niespodziewanie usłyszałem coś, co mogę opisać jedynie jako głos. Wymieniał mi najgorsze czyny, jakie popełniłem w życiu. To musi iść z telewizora – pomyślałem i przełączyłem kanał. Głos kontynuował wyliczankę. Wyłączyłem odbiornik. Co się dzieje? – zastanawiałem się. Czy właśnie na dobre wariuję?
Nagle uświadomiłem sobie, że ów głos był czymś, co słyszą wszyscy ludzie, kiedy czasami zrobią coś dobrego, a innym razem – coś złego. To był głos Pana Boga, czyli mojego sumienia. Z trudem oddychałem. Czułem się, jakbym konał, ogarnął mnie potworny strach. Idę do piekła! – pomyślałem. Padłem na kolana, do oczu napłynęły mi łzy.
– Daj mi jeszcze jedną szansę! – krzyknąłem z płaczem.
I nagle poczułem się, jak gdyby na moich ramionach spoczęły jakieś potężne dłonie i mnie uniosły. Oblała mnie fala niezwykłego ciepła, a strach w jednej chwili zniknął. W owej poruszającej chwili zrozumiałem – nie tylko wierzyłem, ale po prostu wiedziałem – że Bóg istnieje naprawdę.
Ogarnęło mnie przemożne pragnienie wyjścia z mieszkania i podzielenia się z kimś tym moim niecodziennym doświadczeniem. Zamknąłem za sobą drzwi, rzuciłem okiem na zegarek i ze zdumieniem przekonałem się, że zrobiła się pierwsza w nocy. Niemożliwe: minęły aż cztery godziny! A później zrobiłem coś, czego nie robiłem jeszcze nigdy w życiu: zacząłem się modlić. Boże, do tej chwili tylko brałem od Ciebie różne rzeczy. Teraz chcę dawać. Przepełniło mnie niezwykłe uczucie miłości, inaczej nie potrafię tego opisać. Istna ekstaza, najwspanialsza, jaką w życiu czułem. Trwała może niecałą minutę. Niemniej pozwoliła mi uprzytomnić sobie, po raz pierwszy w życiu, że Bóg mnie kocha. Aż do tamtej pory zawsze uważałem się za człowieka bezwartościowego, kogoś, czyje życie lub śmierć nie miały najmniejszego znaczenia.
Nie przychodził mi do głowy nikt, kto mógłby zrozumieć to wszystko. Nikt, komu mógłbym o tym opowiedzieć. I nagle uświadomiłem sobie, że mógłbym to wyznać chyba tylko mamie. Mama i ojczym byli jedynymi znanymi mi osobami, o których wiedziałem, że wierzą w Boga. Ruszyłem więc bez zwłoki do domu matki, która wtedy mieszkała w odległości pół godziny jazdy od mojego mieszkania. Przywykła do moich niespodziewanych wizyt o najróżniejszych porach – zazwyczaj odwiedzałem ją pijany, z bukietem kwiatów w dłoni.