Kiedy Tekla Tracz wchodzi po trapie liniowca pasażerskiego złamana bólem z powodu pozostawionej na pastwę losu w Ameryce córeczki Kasi, nikt nie jest w stanie przewidzieć, że to dramatyczne dla niej wydarzenie zdeterminuje losy kilku pokoleń kobiet.
Niechciane Iwony Żytkowiak to rozciągnięta w czasie opowieść o kobietach z rodziny Traczów, rozpoczynająca się w pierwszych latach XX wieku. Tekla, Barbara, Monika i Waleria – choć popełniają błędy poprzednich pokoleń i płacą za to wysoką cenę, to jednak wciąż szukają w sobie siły do walki z przeciwnościami losu. Do lektury zaprasza Wydawnictwo Replika. Dziś na naszych łamach prezentujemy premierowy fragment książki:
15 listopada 2020, ranek
Julka
Julia patrzy na swoje córki. Śpią. Ręka Hanki jest bezwładnie przerzucona przez małe ciałko Rozalii. Leżą jedna za drugą. Na łyżeczki. Głupie to określenie, ale ostatnio wciąż gdzieś się na nie natyka. Kto wymyślił takie skojarzenie? Łyżeczki! Te leżą martwo we flokowanej kasecie. Równo jedna w jedną, nie stykając się ze sobą zupełnie. Obce sobie i chłodne. Nieświadome swego istnienia.
Pokój spowija jeszcze mrok, ale poprzez szpary między framugą a niedosuniętymi roletami przesącza się mikre światło dniejącego ranka. Cienka wiązka załamuje się na wiszących na ścianie obrazach przedstawiających jakieś sielskie krajobrazy, na oprawionych w proste ramki zdjęciach, kładzie się na przestrzał łóżka, po ledwie widocznych sylwetkach zakrytych po same uszy. Wygląda to tak, jakby ktoś rozpruwał mrok ostrym nożem i zdradzał tajemnicze wnętrze pokoju. Miarowy świst oddechu starszej córki co rusz przecina ciszę. Trudno jest oprzeć się wrażeniu, że jest to oddech ciężki, taki, jaki mają starzy ludzie, doświadczeni przez życie, którym wciąż w owym życiu jest pod górkę i nawet kiedy przychodziła noc i czas snu, to okazywało się, że trafiał im się jakiś sen koszmarny, w którym znów trzeba się zmagać z trudami, boksować z nieugiętym wrogiem, walczyć, uciekać, uwalniać się z pęt, mieć ową straszną świadomość, że to ostatni krok, po którym już tylko koniec, przegrana, śmierć. Dopóki paraliżujący strach nie przerwie mar i nie nastąpi łaskawe wybudzenie. Ale przecież Hanka nie była stara? Co to za wiek? I cóż za bagaż doświadczeń? Dwadzieścia lat! Czas beztroski! Niekończąca się kanikuła! Myślałby kto, że mogło być inaczej! A było. Ileż to razy Hanka się zrywała, z trudem łapiąc oddech, mnąc w rękach starganą pościel. Umęczona, z zaschniętymi na twarzy łzami, ale szczęśliwa, że to tylko sen. Kolejny fatalny sen! I znów obiecywała sobie solennie, że skorzysta z pomocy jakiegoś psychologa czy innego terapeuty, który pozwoli jej się uwolnić od nocnych majaków. Zeskanuje jej mózg, zajrzy w każdy zakamarek, podda go solidnej analizie, wskaże przyczyny, namierzy wzorce, które odpowiadają za Hanine życie. Za jej relacje z ludźmi i ze światem. Żeby Hanka wreszcie, poznawszy wszelkie mechanizmy, poukładała te swoje klocki. Kiedy jednak wspomnienie koszmarów zacierało się, rezygnowała. Sen mara! Jakoś to będzie! Było, minęło! Do następnego razu! I odkładała wizyty u terapeutów na zaś, odechciewało się jej naprawiania siebie. Tak jak odechciewa się nagle łyka zimnego piwa w gorący dzień, chociaż natrętnie chodziło po głowie i zdawało się absolutnie warunkować dalsze istnienie. A tu nagle potrzeba traciła nieodzowność, natychmiastową wymagalność.
Hanka tak żarliwie przeganiała z głowy myśl o jakiejkolwiek terapii, bo pewnie znów musiałaby komuś spowiadać się ze swojego życia, grzebać w przeszłości, opowiadać o lalce Mery, o tym, jak schowała ją w kotłowni, znów musiałaby wracać do tego dnia, kiedy jej dziecięcy świat najpierw zachwiał się w posadach, a potem runął. Znów musiałaby siedzieć w gabinecie pełnym plakatów z wizerunkami uśmiechniętych ludzi, obwieszonym mądrościami na temat sztuki dobrego życia: „Uśmiechnij się, nie jesteś właścicielem wszystkich problemów tego świata” albo „Pogódź się ze swoją przeszłością, żeby nie niszczyć teraźniejszości”, albo „Czas leczy prawie wszystko, więc go sobie daj”. Niedobrze jej się robiło na samą myśl! Jak wtedy w szkole, przed maturą, gdy nadgorliwa pedagożka zapraszała ją do swojego gabinetu na poddaszu, a potem częstowała herbatką i męczyła, za wszelką cenę starając się udawać troskliwą kumpelę:
– Hanka, wpadnij do mnie na długiej przerwie! Tak na parę minut! Na takie fyśty franty!
Nie miała na tyle odwagi, by odmówić, więc stawała w drzwiach gabinetu, za każdym razem mając nadzieję, że może rzeczywiście tym razem Dąbrowska zawołała ją po jakąś pierdołę. Ale ta nie! Zapraszającym gestem wabiła ją do środka, wskazując miękki fotel, i zaraz sama sadowiła się naprzeciwko z tym swoim nieschodzącym z ust uśmiechem. Padały serie pytań jak z karabinu! Najpierw starannie namierzała cel, żeby nie tak z miejsca w punkt, ale na początek nieco lżejszy kaliber. A to o stopnie, a to o jakieś książki, pogodę – zwykłe dyrdymały.
– Być może hmm… hyy… niepotrzebnie cię niepokoję, ale twoja wychowawczyni, hmm… hyy… pani profesor Fijas zgłasza mi swoje obawy… hmm… hyy… Nic strasznego… znaczy ty niczego nie zrobiłaś, ale obserwujemy cię od dawna… – Dąbrowska się jąkała, pultała, ćmokała, pochrząkiwała. – Odnoszę… znaczy wszyscy odnosimy wrażenie, że coś się z tobą dzieje… znaczy nie tyle z tobą, co wokół ciebie… a właściwie że… jakby to rzec… nic się wokół ciebie nie dzieje… Chodzi o to, że człowiek… hyy… hmm… zwłaszcza taki młody… znaczy taki jak ty… potrzebuje towarzystwa… Wiadomo… macie swoje życie, sprawy… . Może zacznę inaczej…
Hanka czuła narastające rozdrażnienie. Doskonale znała te terapeutyczne pogadanki. Wiedziała, co zaraz nastąpi. I następowało. Dąbrowska wreszcie wypluwała z siebie na wydechu:
– Hanno! Czy wszystko w porządku? Może chcesz o tym porozmawiać? Niedługo matura, to ogromne obciążenie dla umysłu, może warto by zrzucić trochę niepotrzebnego balastu… I się zaczynało! Jąkanie przechodziło w płynną serię. Kanonada strzałów z karabinu maszynowego. Jedno pytanie za drugim. Drążenie, wyłuskiwanie, dłutowanie. Coraz głębiej precyzyjniej, coraz intymniej, a nauczycielka kręciła się niespokojnie, wwiercając pożądliwy wzrok w usta Hanki , aby niczego nie przeoczyć, nawet nieświadomego grymasu. Pochylona do przodu, uśmiechała się z niezmienną dobrodusznością, od której Hankę mdliło.
Ale pedagożka chciała już, teraz, w tej sekundzie usłyszeć od Hanki opowieść, która wreszcie da jej odpowiedź na rozliczne niewiadome pojawiające się w jej głowie. A te kłębiły się w niej i zwielokrotniały, ilekroć widziała uczennicę na szkolnym korytarzu. Zawsze samą. Co najmniej dwa-trzy metry od grupy. Samą przy oknie wychodzącym na szkolny dziedziniec, samą w szatni pełnej rozkrzyczanych, roześmianych dzieciaków. Samą w ławce na każdej lekcji. Bo akurat tak się składa, że w klasie jest nieparzysta liczba uczniów i Hanna jest zawsze pojedyncza! Samą wchodzącą do szkoły i wychodzącą z niej. Samą kroczącą brukowaną drogą, przecinającą stary park między szkołą a internatem. Samą o każdej porze roku. Powakacyjnej, wiosennej. Każdej. Dąbrowska za cel postawiła sobie rozwikłanie tej zagadki. Doszukiwała się w samotności dziewczyny rodzinnej tragedii, sensacji. Czegoś, co pozwoli jej zrozumieć Hankę, a potem wyprowadzić ją z tej izolacji i wrócić społeczeństwu jako radosną nastolatkę.
I kręcąc młynek kciukami, śląc coraz nachalniejsze spojrzenia, Dąbrowska wgapiała się w Hankę i wszystko w niej popędzało dziewczynę: „no już”, „no już”, „mów, mów”, „odpowiadaj”, „opowiadaj”, „karm mnie swoim życiem”. Ciągnęła uczennicę za język, podchodziła jak do jeża. Raz z jednej, raz z drugiej strony. Insynuowała, indagowała, łasiła się, głodna jej życia, spragniona domniemanych dramatów.
Hanka jednak nie miała ochoty na drążenie rodzinnych spraw, spieranie z siebie brudów przeszłości, opowiadanie o matce, ojcu, babce. Odpowiadania na głupie pytania wścibskiej Dąbrowskiej. Przyznawania się do własnej słabości, do wiecznej tęsknoty, do zazdrości, jaką budziły w niej koleżanki, które wysyłały swoim matkom uśmiechnięte buźki, pożyczały od nich matowe szminki i bronzery, pokazywały zdjęcia z plaż, na których wylegiwały się, racząc się bezmyślnymi banialukami o próżnych celebrytkach, najnowszych trendach czy śmiesznymi filmikami. Matek, które dziewczyny luzacko nazywały Gośkami, Irenkami czy Maryśkami. Takich matek kumpelek. Zresztą na dobrą sprawę Hanka jakoś sobie to wszystko poukładała. Po tamtej rozmowie z matką, kiedy to spotkały się na szpitalnym dziedzińcu.
– Jestem… – zaczęła Julka, wyciągając w powitalnym geście dłoń w kierunku Hanki.
– Wiem, kim… – Tu Hanka się zawahała, nie wiedząc, jak ma ją nazwać: „pani” czy może „ty”? No bo przecież nie „mamo”.
Stały tak naprzeciw siebie. Nieco dalej Monika ściskała w ramionach nieznaną ciotkę z Ameryki, kątem oka zerkając w ich kierunku, gotowa interweniować, gdyby miało dojść do incydentu. Ale przecież wiadomo było, że nie dojdzie.
– Nie musisz nic mówić. Nie teraz – zaczęła Hanka, uprzedzając Julkę. Wzruszyła przy tym ramionami, jakby nie chodziło o kilkanaście lat. Jakby nie chodziło o fakt porzucenia jej. Jakby nie chodziło o tamten moment, o tamtą rozmowę, po tamtej okropnej historii z lalką, kiedy Monika oznajmiła jej, że nie jest jej matką, i wtenczas jej świat runął w otchłań. Jakby nie chodziło o tysiące pytań, które lęgły się w jej głowie, kiedy dorastała ze świadomością swojej pokręconej tożsamości, i na żadne z nich nie potrafiła znaleźć logicznej odpowiedzi. Pamięta, że po kilku latach, gdy była już bardzo świadoma otaczającej ją rzeczywistości, siadła naprzeciwko babki i zażądała:
– Opowiedz mi o wszystkim!
I Waleria opowiedziała. To była smutna historia, jakby opowiadała fabułę którejś ze swoich książek. Pokazywała jej zdjęcia i tłumaczyła, że czasem człowiek robi coś i potem bardzo tego żałuje, ale trudno jest porozplątywać splątane nici, tak jak trudno jest rozplątać ludzkie zawiłości.
– Nikt nie każe wybaczać… – zakończyła. – Możesz jednak spróbować. Będzie ci łatwiej.
Od tamtej pory Hanka zaznała ukojenia. Czy było jej łatwiej? Czy wybaczyła? Czy zapomniała? Z czasem przestało tak bardzo boleć…
*
Julka chce podejść do córek, poprawić kołdrę, powtykać ją szczelnie jak konopne pakuły, zwłaszcza przy karku, tam uczucie chłodu jest najbardziej nieprzyjemne, jak onucą otulić nogi, potrzymać rękę na czole, przysłuchać się oddechom. Często tak właśnie stawała nad małą Rozalią. Różyczka. Nazywała ją Różyczką. Rózią. Wsłuchiwała się w jej oddech, wciągała w nozdrza zapach. Zaklinała przyszłość, szamaniła. Jakąż wielką tkliwość budziła w niej, w Julii! Rozalia jest dla niej całym światem, choć to nie zmieniało faktu, że ta malutka istotka wywoływała wspomnienia tamtego dnia, gdy pierwszy raz została matką. Pojawienie się Rozalki wciąż prowokowało bolesną konfrontację z przeszłością. Nigdy nie udało jej się wyrugować z pamięci tamtego dnia. Wciąż powracały jej własne słowa: „Proszę ją zabrać! Nie będę jej karmić!” i wyraz twarzy położnej.
Pełen niezrozumienia i pogardy.
Z jakąż pieczołowitością wyrzucała je z siebie przez te wszystkie lata, wypychała ze świadomości, wszelkimi sposobami usiłowała uciec od przeszłości! Zeskrobać żyletką, wymazać jak gumką myszką, aż zniknie najmniejszy ślad, aż ukaże się czysta kartka, jak wtedy gdy wymazywała z zeszytu od polskiego dwóję, by matka nie zobaczyła. Dwója znaczyła tyle co brak kieszonkowego, a to dopiero była dla Julki dotkliwa kara. Lubiła pieniądze. Może nie tyle były jej potrzebne, by trwonić na byle co, ale dawały satysfakcję i poczucie pewności. Ciułała grosz do grosza. Jakby przeczuwała, że kiedyś staną się niezbędne.
Były chwile, kiedy prawie jej się to udało. Szczególnie tam, w Ameryce. Nauczyła się żyć teraźniejszością. I właśnie tego potrzebowała. Szaleństwa pracy, nauki, gnania do przodu, bez oglądania się za siebie.
Ale kiedy pojawiła się Różyczka, przeszłość coraz natarczywiej wracała, niosąc za sobą ciężar win, które Julia na próżno usiłowała w sobie zagłuszyć.
Rzucała się w wir życia. Na oślep, bez opamiętania. Desperacko, by nie dopuścić głosów przeszłości. Wszystko jednak na nic. Na nic desperacja, na nic darcie szat, kajanie się, czołobicie. Czasu nie cofnie. Różyczka się pojawiła, a wraz nią głosy przeszłości, których nic nie zdołało zagłuszyć. I Julia już nawet nie potrafiła sobie wyobrazić innego scenariusza. Przecież życie to nie szachownica, że nie można powtórzyć partii.
Dawno temu nie przewidziała, że jej gambit okaże się klęską. Ryzykowała, poświęciła wiele i już w trakcie tej rozgrywki miała świadomość przegranej, ale toczyła tę grę do końca, szaleńczo, nieodpowiedzialnie. Kaskaderka! Młoda była! Głupia była! Każdy ma prawo do błędu! Pewnie, że tak. Ale mało kto wybiera tak jak ona. Ze złego i gorszego – gorsze.
Julka czuje, jak ciasny węzeł zaciska się na jej szyi, jak wielka gula dławi ją w gardle. Jakieś obrazy wyświetlają się w jej głowie. Niespójne.
*
Ale teraz stoi tutaj. W pokoju babki Walerii. Patrzy na swoje córki. Rozalia i Hanna. Hanka. Kim jest dla niej ta dorosła kobieta, którą straciła z oczu. Wyciąga rękę, by jej dotknąć, by się upewnić, że to naprawdę ona, ale szybko cofa dłoń, boi się, że jej dotyk mógłby obudzić starszą córkę. Może wystraszyłaby się albo krzyknęła w złości, przecież nie zna ciepła jej ręki, zapachu, nigdy nie zarejestrowała płaszczyzn dłoni, miękkości opuszków, lekkiego kłucia wypiłowanych paznokci. A może najbardziej się lęka, że Hanka może ją nakryć na tym przypatrywania się, na tym niedokończonym geście.
*
W pokoju unosi się woń dziecka. Słodkawa, mdła, mleczno-oliwkowa. Gdzieś spomiędzy niej przebija się jej zapach. Zapach babki Walerii. Odwieczny aromat Kobako. Z nutą cytrusów, kurzu i dawnej elegancji. Matka nie znosiła tego zapachu. „Zmień już te perfumy na coś bardziej nowoczesnego i oryginalnego, bo pachniesz jak Radomska z kiosku Ruchu”.
Ale Julka chyba lubiła to, jak pachniała babka. I teraz o tym myśli. Ten zapach wiąże się z czasem, kiedy wszystko było jasne i proste. Tak jej się wydawało. To był czas, kiedy była za mała i zbyt naiwna, by interpretować zdarzenia, przypisywać im jakiekolwiek konotacje. Uwięziła go w sobie i ciągnął się za nią wszędzie, towarzyszył jej nawet tam, gdzie babki nie było. Gdzie nie miało prawa jej być, bo przecież Julka niechętnie dopuszczała ją do swojego życia. Nikogo nie dopuszczała. Nikomu nie pozwala, by układał jej klocki, przestawiał, decydował, co na górze, co na dole, co ważne i nieważne, kto za kim w szeregu.
Wciąga mocniej powietrze, skrzydełka nosa nieprzyjemnie się zaciskają, ograniczając przepływ powietrza. Jeszcze raz i jeszcze raz, aż kręci jej się w głowie. Jakby chciała wyizolować woń babki. Jakby sądziła, że nuty perfum uchowały się pomiędzy warstwami farby, skryły w wysuszonych, błyszczących źdźbłach słomianki, którą Waleria obiła ścianę za wersalką, żeby tkanina się nie przetarła. Może i chciałaby pamiętać, że babka pachniała na przykład plackiem drożdżowym albo walerianą jak prawdziwa babcia. Taka w długiej spódnicy, w ciepłym serdaku wyrobionym z owczej wełny, taka z dziecięcych bajek. Ciepła i miękka jak ciasto. Taka z Dnia Babci, kiedy to wszystkie babki obsiadały małe przedszkolne ławki jak nośne kury i tylko czekały, by zagarnąć pod swoje rozłożyste skrzydła wnuczęta, wynudzone prezentacją tańców, piosenek, i wysiadywać je, aż obrosną w pióra. Ale ona pachniała tym swoim Kobako, które pasowało do ziemistego, trącącego starością zapachu przykurzonych książek z biblioteki, w której pracowała. Pachniała przeszłością. Tym dobrym czasem przeszłym, kiedy jeszcze nic nie wskazywało na to, że Julka za wszelką cenę będzie chciała wyrzucić go z pamięci. Czasem, kiedy nie było Hanki.
A teraz leżą. Jedna za drugą. Na łyżeczki. Głupie to określenie, ale ostatnio wciąż gdzieś się na nie natyka. Kto wymyślił takie skojarzenie? Łyżeczki! Te leżą martwo we flokowanej kasecie. Równo jedna w jedną, nie stykając się ze sobą zupełnie. Obce sobie i chłodne. Nieświadome swego istnienia.
*
Julka wciąż tkwi nieruchomo w drzwiach. Jakby przywarła do nich, przykleiła się jak język do lodu, wtopiła w metalowy próg albo jakby ktoś rzucił na nią zaklęcie, jak w tych baśniach czytywanych przez Walerię, gdy Julka była mała. O złych dziewuchach zamienionych w kamień. Babka zawsze wówczas podnosiła wzrok znad książki i mówiła:
– Widzisz, Julka, co to się może przydarzyć niegrzecznym dziewczynkom? Ale ty taka nie będziesz. Nie będziesz taka, prawda?
I patrzyła na Julkę tymi swoimi chmurnym oczami bez wyrazu, czy potwierdza, czy obieca babce, że nie zawiedzie oczekiwań jej, matki, świata. Ale Julka ani nie potwierdzała, ani nie zaprzeczała. Milczała i czekała, kiedy babka zostawi ją samą i Julka będzie mogła myśleć o niebieskich migdałach.
Był czas, że nie lubiła ani wizyt babki, ani tego czytania głupich bajek. Nie wierzyła w żadne słowo tam napisane. Nie bała się ani wiedźm, ani ich kar. Dyrdymały dla smarkaczy.
Teraz myśli, że ten czas, kiedy Waleria była przy niej, to był dobry czas. Czasem żałuje, że matka nie zostawiała jej z babką częściej. Myśli, że i jednej, i drugiej dobrze by to zrobiło.
*
Widok córek rozczula ją. Hanka i Rozalia. Dwie córki. Krew z krwi, kość z kości. Julia czuje naraz ogromny żal do siebie. Że odpuściła sobie tę Hankę. Że tak pozbyła się jej ze swojego życia. Jakby to była wysłużona zabawka, szmaciana lalka, zepsuta pozytywka, która nie gra, nie kręci się, a tylko rzępoli żałośnie, drażni uszy i oczy. Nie nadaje się nawet na dno szuflady, nie zasłużyła na żadną szansę. Przez te lata robiła wszystko, by wymieść ją ze swej pamięci. Kiepsko jej to wychodziło. Wracała do niej w najprzeróżniejszych sytuacjach, mąciła jej spokój, jak wtedy, gdy z Lolą jechały do Coney Island, tkwiła w niej jak wrośnięta w ciało drzazga, czasem jątrząca, pulsująca bólem.
Nawet gdy udało jej się pozbierać, zostawała w niej wyrwa.
Hanka wzdycha ciężko przez sen, jakby usłyszała myśli matki. Coś mamrocze i zagarnia bliżej siebie drobne ciałko siostry.
Czy ty mi kiedyś wybaczysz? Julka chciałaby już teraz usłyszeć odpowiedź na to pytanie, ale ono więźnie jej w gardle, zastyga na ustach. Palcem obwodzi zarys warg, jakby sprawdzała, czy na pewno nie wymsknęło się z niej żadne słowo. Przypomina jej się rozmowa z córką. Dojmujący chłód i obojętność.
Julka patrzy na córkę, której nie zna. Tyle lat! Tyle straconych lat! Tysiące zdarzeń, epizodów i w żadnym nie uczestniczyła. No, może poza kilkoma. Wtedy, gdy z brzuchem jak balon i rozrywającym bólem, który zdawał się nie odpuszczać, wylądowała w przyciemnionej szpitalnej sali. Matka chciała ją wywieźć gdzie indziej, gdzieś na zadupie, byle dalej od ich miasta, byle dalej od ludzi, najlepiej gdyby to było jakieś Pernambuco gdzieś na końcu świata, gdzie nie ma Boga ani ludzi, a już na pewno tych ciekawskich wszędobylskich, żądnych chorych sensacji. Bo komu jak komu, ale Monice, jeśli nie najgorszego, to na pewno szczęścia nie życzyli. Patrzeć nie mogli na to jej niekończące pasmo sukcesów. I praca, i pieniądze, i facet, i wszystko! To choć córka jej się nie udała. Bo co z tego, że ładna jak malowanie, skoro diabła warta! Latawica i dziwka! Bachora sobie sprawiła! Bachora, którego ojciec to człowiek widmo. Zresztą może nie jeden, bo to kto wie, ilu z nią spało, pewnie sama nie wie. Ot, sensacyjka! Ludziom się podobało. Małomiasteczkowe piekiełko. Pełne domysłów, zmyśleń i insynuacji. Kurwidołek głodny cudzego życia. Niezaspokojony w swojej pazerności. Wreszcie mogli się potaplać w cudzym nieszczęściu jak w dobroczynnym źródle. Ot, trafiło się tej Rylskiej! Tej bizneswoman! Emancypantce! Córce starej bibliotekarki, która to nikogo do swojego życia nie dopuszczała. Święta prawda! Niedaleko pada jabłko od jabłoni. A teraz ma za swoje. Ta Monika Rylska! Dama! Amerykańska bizneswoman! Niech pokutuje! Za matkę, za wszystkie poskrywane tajemnice, za chytrość opowieści o sobie, o innych, za izolowanie się od społeczeństwa, które jak świat światem chętniej żyło i zajmowało się życiem innych, społeczeństwa, które widziało źdźbło w oku brata swego, a belki w swoim nie dostrzegało.
Ale plan Moniki spełzł na niczym. Dziecko już pchało się na świat. Nie było czasu na matczyne fanaberie. Julka wylądowała jak najbliżej. A potem nic już nie mogło zatrzymać biegu rzeczy. Poród. Kwilenie dziecka jak miauczenie kota.
*
Julka patrzy na kontury twarzy. Te same linie nosa, rysunek warg, kreska brwi. Identyczny profil. Czoło nieco wypukłe, zwężające się ku górze. Podobno takie czoło cechuje elitę intelektualną, ale jednocześnie ludzi pozostających w cieniu, którym brak determinacji w walce o swoje, którzy świadomie wybierają życie w cieniu. Z pewnością nie po niej. Ona ma płaskie czoło, blisko siebie osadzone oczy, wyraźną linię brwi, nieco kwadratową twarz, a te cechy z kolei miały jakoby predestynować ją do bycia szefową. Chyba po jej matce ma taką władczość w wyglądzie. Na pewno nie po niej, po Walerii. Babka miała taką twarz, że trudno byłoby ją wyłowić z galerii innych. Była zwyczajna. Bez wyrazu. Matowa. Mijało się ją na ulicy jak betonowy słup. Byleby się nie natknąć. Za to Monika od zawsze budzi respekt. Jest wyjątkowa.
Córki leżą jedna przy drugiej. Na łyżeczki. Głupie to określenie, ale ostatnio wciąż gdzieś się na nie natyka. Kto wymyślił takie skojarzenie? Łyżeczki! Te leżą martwo we flokowanej kasecie. Równo jedna w jedną, nie stykając się ze sobą zupełnie. Obce sobie i chłodne. Nieświadome swego istnienia.
Jej córki. Hanka i Rozalia. Krzywizny ciał. O jednakowych wygięciach. Zupełnie jakby je zeskalowano. Jeden do iluś. Tak! Julka jak przez mgłę przypomina sobie Hankę po urodzeniu. Zdjęcie? W jej osobistych zasobach może znajdzie się jedno, góra dwa. Nie robiła zdjęć. Nie chciała ich. Stanowiłyby dowód istnienia, a przecież miało nie być żadnego dokumentowania. Jakby sprawy nie było.
Może matka albo babka miały poskrywane gdzieś jakieś fotografie. Julka pamięta taki jeden album. Wpadł w jej ręce przy jakiejś okazji. Zupełnie nie umie sobie przypomnieć jakiej. Ale pewnie było to w czasie krótkiej nerwowej wizyty u babki Walerii. Wpadła jak po ogień i jak przed ogniem natychmiast uciekła. Teraz majaczy jej w pamięci. Album. Taki z oderwaną okładką, na której przyklejone były popękane muszelki, z chropowatym od przyschniętego kleju grzbietem i porozrywanymi, pomiętymi koszulkami. Leżał na półkach z książkami. Z tym sponiewieranym grzbietem – jak niektóre książki z biblioteczki Walerii. Wysłużone, wymęczone, zużyte jak ich właścicielka. Leżał nierzucający się w oczy, wkomponowany w całokształt, gdyby nie ten sfatygowany grzbiet, bez tytułu i nazwiska. Było w nim zaledwie kilka zdjęć. Przypadkowych. Na kilku były osoby, które ledwie majaczyły jej w pamięci. Niektóre prześwietlone, zamazane. Kiedyś kupiła ten album na wycieczce do Sopotu. Nie pamięta dlaczego. Może dlatego, że wydał jej się bardziej logiczny niż marynarska czapka czy pokojowy termometr z kotwicą. Wszyscy kupowali pamiątki, to ona też. I kiedyś, gdy zdjęcia walały się gdzieś pośród papierów, wetknięte w książki zamiast zakładek, postanowiła je uporządkować. Przypomina sobie o tym albumie. Czas odcisnął na nim ślad. Ale nie ma innego. Nie jest sentymentalna. O nie! Nie jest ckliwa. Nie wzrusza się łatwo. Żadnej małostkowości. Żadnego ocierania łez na melodramatach. Jest jak Monika. Twarda i nieprzejednana. Jak stal albo diament, którego nic nie jest w stanie zarysować. I jest taka jak Waleria. Nieczytelna.
*
Powoli przymyka drzwi, uważając, by nie zaskrzypiały, ale jeszcze rozwiera je, jeszcze patrzy, jakby się bała, że gdy szczęknie zamek, wszystko zniknie. Zapadnie się w mroku. Gładzi dłonią kostropatą nierówność framugi.
– Nie budź ich. Jeszcze wcześnie.
Julka czuje dłoń matki na ramieniu. Wzdryga się odruchowo, jakby strącała z ciała natrętną muchę. Odwraca głowę. Monika stoi za nią. Cała w czerni. Nie zatrzymuje się jednak dłużej, znika za kuchennymi drzwiami mieszkania Walerii.
Dzwoni telefon. Natrętny dzwonek zmusza Julkę, by oddaliła się od śpiących córek. Wychodzi na korytarz.
– Tak, tato. Już jestem. Przyjechałyśmy wczoraj. Hanka też jest. Mama? Też. Jest w kuchni. Dać ci ją? Nie? Dobrze.
15 listopada 2020, ranek
Monika
Papieros kurczy się i marszczy jak urodzinowa trąbka z kolorowego pozłotka, w jaką dmuchali zgromadzeni w salonie wokół designerskiego szklanego stołu, na którym stał oblany kajmakowym kremem dacquoise, z błyszczącą tortową racą wypluwającą w górę fontannę iskier. Pokój rozbrzmiewał kakofonią piszczących dźwięków z tandetnych urodzinowych trąbek i fałszującym tubalnym głosem Gerarda Rylskiego, który jako jedyny zdawał się ubawiony przedstawieniem przygotowanym przez żonę. Skoro żona tak chciała, to i on wszedł w rolę, został komediantem. „Sto lat, sto lat…” – zawodził i wyciągając ramiona niczym dyrygent, zapraszającym gestem nakłaniał do wtórowania mu.
Monika na niebotycznie wysokich szpilkach, w kostiumie obciskającym wciąż nienagannie utrzymane ciało, z nożem, którego srebrzysta gładź odbijała promienie słoneczne, rozsyłając je po całym salonie, niecierpliwie czekała, aż zgasną złoto-srebrne iskierki i będzie mogła wreszcie pokroić tort, wręczając każdemu słodki klin, chociaż najchętniej zostawiłaby go w stanie niewzruszonym. Był wymyślny i piękny. Dzieło sztuki. Aż żal rozbabrać wszystko. Pochylona nad stołem, maczała nóż w ciepłej wodzie i ostrożnie, w skupieniu najpierw znaczyła ostrzem promienie na okręgu, a następnie zatapiała nóż w miękkim cieście i obdzielała każdego kolejno, chociaż Julka, odgrywając swoją rolę w tej rodzinnej grotesce, z komediancką przesadą domagała się, że to jej należy się ten pierwszy kawałek po rozdziewiczeniu tortu.
– Mamo! Dla ciebie! – wręczyła Walerii talerzyk ze świątecznej zastawy. Elegancka porcelana, niewymuszona forma. Biel i czerń. Szyk i finezja. Jak wszystko, co znajdowało się w otoczeniu Moniki.
Nóż ponownie niknął w miękkim wnętrzu specjału, Monika wycinała kolejny klin.
– Tylko nie szalej z tym, Julio! – Podała córce kawałek. – Jest późno! Pamiętaj, że nie zdążysz tego przerobić, wszystko, co od tej pory zjesz, zamieni się w kolejną komórkę tłuszczową. A tu chyba z pięćset kalorii!
Sama grzebała widelczykiem w swojej porcji, wydłubując z bezy ciemne kulki borówek, które dokładnie oskrobywała z kremowej masy i cukru.
Julka spiorunowała matkę spojrzeniem. Po chwili ostentacyjnie oblizała łyżeczkę i odkroiła spory kawałek, wbijając szpic w sam środek napisu „Julia”. Pociągnęła niżej, kalecząc wymyślnie wykaligrafowaną czekoladą siedemnastkę, niszcząc tym samym z rozmysłem misterną dekorację. Okruchy bezy, dragantowe różyczki, czekoladowe perełki osypały się na szklaną połać stołu.
Nie umknęło to uwadze matki. Uśmiechnęła się z kiepsko skrywaną ironią i rzuciła sarkastycznie:
– Jeszcze kiedyś zatęsknisz do tej siedemnastki!
Julia prychnęła wzgardliwie i zanurzyła zęby w kawałku, mrucząc z teatralną rozkoszą.
– Wszyscy tęsknimy do takich beztroskich lat. Piętnaście, szesnaście, siedemnaście lat! Ech! To najpiękniejszy czas! Sama się przekonasz… kiedyś… Będziesz musiała dostać niejednego kopniaka od życia, żeby zrozumieć, co mówię, Ale na razie ciesz się, dziecko. W niebie nie będzie ci lepiej. Masz ile dusza zapragnie, a nawet więcej. Twoje koleżanki połowy tego nie mają. Ale… pamiętaj, do wszystkiego trzeba dochodzić samemu, na nikogo się nie oglądać. – Monika nie patrzyła na Julkę. Wyrzucała z siebie stek komunałów, bezcelowych frazesów. Myślami była zupełnie gdzie indziej. Jak zawsze.
– Nieprawda, mamo? – ostatnie zdanie skierowała do Walerii.
Ta jednak zdawała się wcale niepewna owej kategorycznej prawdy. Mało! Ona sama za nic nie chciałaby mieć znów piętnastu czy szesnastu lat! Za nic! Nie chciałaby być dzieckiem. Chciałaby, aby tamten okres, całe jej dzieciństwo, nigdy nie istniał, żeby zagubił się w czasie, zatarł bezpowrotnie.
*
Dym pieści gardło, przetacza się w głąb płuc, wypełnia je do granic. Monika zatrzymuje go wewnątrz ciała, a następnie unosi lekko głowę, przymyka oczy i wypuszcza wielką mgławą chmurę, pokasłując nieznacznie. Patrzy w górę, jak siwy obłok rozcieńcza się i po chwili nie ma po nim śladu. Zaciąga się ponownie. Głęboko. Zawsze lubiła sprawdzać, jak długo dym się w niej zatrzymuje. Badała pojemność płuc. Jak nurek, ryzykując, by jeszcze minutę pozostać pod wodą. Do tego niebezpiecznego momentu, kiedy zakręciło jej się w głowie, a potem przed oczami pojawiały się mroczki i o mały włos nie mdlała. Wtedy wypuszczała chmarę dymu nosem. Znajdowała w tej czynności bezsensowne upodobanie.
Gerard mówił, że ohydnie wygląda z tymi idącymi z nosa smugami, wulgarnie i trywialnie, całkiem jak prosta baba z tartaku, a nie dama, za jaką chciała uchodzić. „Jeszcze tylko brakuje ci żółtych paluchów i żebyś śmierdziała fajkami na odległość!” – dorzucał z przesadnym obrzydzeniem. Wymachiwał przy tym rękami, jakby rozgarniał hałdy błota, a nie rozpraszał siwe obłoczki. Nie przejmowała się ani jego tonem pełnym emfazy, ani śmiesznym, udawanym napadem kaszlu. Że niby od tego dymu, bo mu szkodzi. Z jeszcze bardziej przesadną ostentacją zaciągała się głęboko, aż papieros marszczył się i skręcał, a na cienkich gilzach pojawiały się brązowawe żyłki. Kiedyś mu to nie przeszkadzało. Żartował: „Jak ty pięknie śmierdzisz papierosami”. Sam rzadko po nie sięgał.
Monika lubiła palić. Czasem żałowała, że nie jest facetem, bo wówczas mogłaby sobie pozwolić na palenie fajki lub cygar. Jak mężczyźni z gangsterskich filmów. Pili whisky o szlachetnym, treściwym smaku i palili ciemne, drogie cygara. Leniwie. Zmysłowo. Takie rytualne pykanie, delektowanie się, wsączanie w siebie wyrafinowanego zapachu, podczas którego można oddawać się kontemplacji świata, obserwacji nieba, refleksjom o sobie. Zapomnieć o stresie, codziennym życiu, nieustającym pędzie.
Ale po pierwsze ona, Monika, nie znała się na cygarach. Trudno ją sobie wyobrazić z ciemnym cohibe w ustach, a poza tym na fanaberie to trzeba mieć czas, należeć do ludzi, którzy nie mierzą go w sekundach i potrafią się zatrzymywać. A ona żyła w nieustającym ruchu, z zegarkiem wbudowanym w głowie, odmierzającym nerwowo minuty. I nie stać jej było na marnotrawienie sekund. Upływ czasu ją nakręcał, był jej motorem. Szanowała go. Nie szastała nim na lewo i prawo. Nie szafowała. Nigdy i dla nikogo.
*
Stoi przy oknie. Jedną ręką przytrzymuje firankę, która pchana przez wiatr, nachalnie smaga jej twarz, gotowa natknąć się na ognik papierosa. Przed domem gromadzi się grupka ciekawskich bab, bez skrupułów pokazujących sobie okna Walerii. Kobiety co chwilę wyrzucają ramiona w górę, odwracając przy tym głowy w kierunku okien, zupełnie jakby ćwiczyły nowoczesny układ taneczny, opowiadający jakąś historię, w której łączą się elementy tragiczne i komiczne. Wyrzut ramion, skręt tułowia, głowa do góry i nagły gest wyrażający oniemienie i strach, potem wielkie oczy i „ochy, achy” zastygłe na ustach. Sekwencja ruchów powtarza się po tym, jak jedna z nich zakrywa usta ręką, bacząc, by żadne słowo nie dostało się do niepożądanych uszu, a potem pochyla się i raczy pozostałe kolejną sensacyjną dykteryjką. Oczywiście dykteryjka tyczy się Walerii Lenkiewicz. „A wie pani, droga pani, że tę Lenkiewiczową wczoraj karetka zabrała?” i „szuszu-szu, szuszu-szu”…
Po tej stronie kamienicy znajdują się tylko jej okna. Tej starej dziwaczki, co to nigdy nie przystanie, nie zagai, nie poopowiada, co tam u niej, jak leci, czy coś dolega, a może coś się wydarzyło, jakaś kłoda pod nogami albo daj Bóg nieszczęście się trafiło i trzeba się poużalać na zły los. Tej bibliotekarki zamkniętej w sobie hermetycznie jak puszka sardynek, tej samej, co to wciąż nieodgadniona jak sfinks, nie pokarmi nikogo swoim życiem, nie da uszczknąć, choćby skubnąć jak gorącego chleba, którego zapach przyciąga i nęci i człowiek nie może wytrzymać, by nie zatopić w nim zębów.
Jest to niewielki poniemiecki dom. Kiedyś na dole na kilkudziesięciu metrach kwadratowych mieściła się biblioteka miejska, którą potem przeniesiono do nowiutkiego budynku domu kultury w całkiem innej części miasta. Nowa biblioteka w nowej części miasta. Ani Waleria nie chciała tam iść, ani Walerii tam nie chciano. Nie pasowała do gibkich regałów, do przeszklonych stanowisk, do skatalogowanych w internetowych systemach zbiorów. Przeszła na zasłużoną emeryturę. Los się do niej uśmiechnął, za psi pieniądz miasto zbyło jej zamieszkiwaną przez lata górną część budynku. Bogiem a prawdą taniej wynosiło zbycie mieszkania Walerii niż zapewnienie jej nowego lokum.
Pomieszczenia po bibliotece wyremontowano i oddano na biura rachunkowe. Lokale biurowe sytuowały się naprzeciw siebie, każdy miał osobne wejście od ulicy i okazałe okna wystawowe, na których – po jednej stronie widniał napis „Biuro rachunkowe FINES”, a po drugiej „Biuro rachunkowe SUKCES”. Przez wielkie witryny widać było nowoczesne wnętrza w loftowym stylu, z wszechobecnym betonem, drewnem i szkłem.
Monika wzdrygała się na myśl, że o mały włos to jej firma mieściłaby się tuż pod mieszkaniem matki. Swego czasu roił się w głowie Moniki pomysł, by wykupić parter domu, ale na szczęście przegnała go jako absurdalną myśl.
*
– Przyjechałaś? – odzywa się Monika i w zasadzie nie wiadomo, czy to jest pytanie czy stwierdzenie. Zamyka okno. Stoi plecami do córki, ale widzi jej odbicie w szybie, na tle kuchni. Kontroluje ją kątem oka. Widzi jej nieruchomą sylwetkę, spiętą i sztywną jak woskowa figura. Widzi, jak patrzy na nią. Widzi ją, chociaż obraz odbijający się na szkle jest płynny i rozmywa się niczym trącona ręką tafla wody.
– Wczoraj – odpowiada krótko Julka. Myśli jednak, że głupie to pytanie, bo przecież widać, że przyjechała. Przecież jest tutaj, w mieszkaniu babki. Ale odpuszcza sobie złośliwości. Wie, że jakoś trzeba zainicjować rozmowę. Nie rozmawiały ze sobą szmat czasu.
– Miałaś klucz? – Kolejne zdawkowe pytanie.
– Tak. Przecież od zawsze go mam – mówi Julka. A dlaczego miałaby nie mieć, przecież nikt go jej nie odebrał, nikt nigdy nie kazał jej zwrócić klucza. Dopóki nie wyjechała, korzystała z niego. Rzadko, bo rzadko. Waleria zawsze była w domu. A potem, jak wyjechała, Julka dopięła go do metalowego breloka i traktowała jak talizman. Dmuchała i chuchała na niego, by odpędzić złe moce.
Chociaż obie kobiety wydają się spokojne i opanowane, pod tą fasadą kryją się wielkie emocje. Obie są spięte i zakłopotane. Julka odchrząkuje nerwowo.
– Potem przyjechała ona – mówi. Czuje, że słowa z trudem przechodzą jej przez gardło, każde zdaje się sprawiać ból jak przełykanie chrupkiej skórki świeżego pieczywa przy silnej anginie albo jakby naraz niestrawna ość stanęła jej w gardle. Łapie się na tym, że mówi o Hance bezosobowo i jest jej głupio wobec siebie, bo przecież poprzedniego wieczora, patrząc na córki, bardzo mocno doświadczyła poczucia bezpowrotnie utraconego macierzyństwa. Straty tak wielu lat, które przetoczyły się przez jej życie bez niej. Bez Hanki.
Julka patrzy na plecy matki. Stoi wyprostowana jak świeca, ramiona się unoszą, głowa lekko odrzucona do tyłu. Za oknem wiatr smaga ogołocone z liści gałęzie. Szyby drżą i pobrzękują jak ciche dzwonki. Zawieszone nisko chmury mają stalowy kolor. Są ciężkie, zwiastują deszcz.
Monika zerka na zegarek. Jest już późno. Powinna być w firmie. Nie wie, co ją skłoniło do tego, by tu zajechać. Jakiś nieznany impuls. Jest zupełnie nieprzygotowana do tej rozmowy. Milczy.
– Kto cię powiadomił? – pyta po chwili, nie odwracając się od okna. Patrzy na ulicę. Pod oknem wciąż stoi grupka kobiet. Jedne odchodzą, drugie przystają. Zmienia się układ. Monika niektóre pamięta, ale nie potrafi przypomnieć sobie nazwisk. Nigdy nie przychodziły do domu Walerii. Ona zresztą również nie odwiedzała nikogo, chociaż z początku jedna czy druga oferowała herbatę i ploteczki. Nie skorzystała, wymijając się czymkolwiek, i zaraz szła w swoją stronę.
– Ojciec?
Julka czuje się jak na surrealistycznym przesłuchaniu. Przychodzi jej do głowy absurdalna myśl, że może to wcale nie jest Monika, ale jakaś postać bez twarzy, która zjawia się tu po to, by zebrać materiał dowodowy i przekazać komuś wyżej. Komuś, kto dokona analizy, rozważy wszystkie kwestie, a następnie wyda werdykt. Brakuje tylko surowego snopu światła rzucanego z biurkowej lampki i kłębiących się nad głowami obłoków gęstego dymu, w którym grzęźnie strach.
Myśli też, że ta rozmowa jest dziwna i wpisuje się w surrealistyczny obraz, jest absurdalna jak wycięty fragment sceny, wklejony w zupełnie inny obraz, którego bohaterki naraz nie wiedzą, o co chodzi i jakie kwestie mają wygłaszać. Myśli, że w zasadzie najlepiej byłoby milczeć.
Monika znów otwiera okno. Zimny powiew wiruje po kuchni i robi się nieprzyjemnie. Wciąż walczy z rozzuchwaloną firaną. Jej ruchy zdradzają zniecierpliwienie, choć przecież może odsunąć całkiem na bok kłopotliwy szal i podpiąć go razem z welurową zasłoną śmiesznym staromodnym sznurkiem z chwostem. A może ta bezsensowna czynność pozwala jej znieść uczucie zakłopotania.
W pomieszczeniu znów zalega cisza. Ciężka i lepka. Julka chciałaby stąd uciec, ale wie, że tego nie zrobi. Jest tutaj. I one też.
Na Wiatracznej.
*
Mieszkanie jest stare. Nie żeby było zniszczone. Co to, to nie! Waleria należała do tego typu kobiet, które nawet w najcięższej chorobie, nawet gdyby miały padać na pysk ze zmęczenia, nawet gdyby waliło się i paliło, musiały mieć mieszkanie wydmuchnięte. Wycacane i wychuchane. Sprzątanie to było to, co Waleria lubiła najbardziej. Nie wymagało myślenia, mogła jak automat wykonywać pewne czynności, koncentrować się na smugach na szybach, na przykurzonych filiżankach z bawarskiej porcelany – które obok sterty książek i wysłużonej kanapy stanowiły mężowski wkład do małżeństwa, na pastowaniu wyługowanej do białości podłogi. „Do korzeni się doskrobiesz”, żartował mąż Walerii zaraz po ślubie, obserwując, jak żona na kolanach, z zawiniętą na supeł z przodu spódnicą, potrząsając głową za każdym ruchem, kiedy wyciągała ramiona, przyciskała mocno ryżową szczotę do desek i odgarniając opadające na czoło kosmyki, tarła zapamiętale. Bo co jak co, ale szorowanie podłóg Waleria miała opanowane do perfekcji. Ileż to razy taką szczotą za karę szorowała w domu dziecka podłogi. W dłonie nieraz wrażały się ostre drzazgi, czasem któraś wbiła się pod skórę, robił się bolesny zastrzał, ropa podchodziła pod ranę, palec puchł jak balon i dopiero szare mydło i wkładanie ręki do wrzątku przynosiły ukojenie. Waleria z pokorą przyjmowała niezasłużoną karę. Wolała urabiać się po łokcie, niż wyznać, że to nie ona popełniła niesubordynację. Życia by nie miała w domu dziecka, gdyby odsuwając od siebie podejrzenie, wskazała prawdziwego sprawcę. „To ona paliła papierosy” albo: „To ona wsunęła zużytego kondoma pod drzwi kierownika z wypisanym koślawym pismem: «Ty popierdolony chamie!»”. Do dziś pozostały jej na opuszkach palców zabliźnione ścieżki ran, które mieszały się z łukami, pętlami linii papilarnych. Swoją drogą ciekawe, czy takie poniszczone palce nadal mogłyby służyć jako materiał dowodowy. Gdyby na przykład kogoś zabiła.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Niechciane. Powieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych: