Trzej koledzy - Szufla, Pawian i Karoten - w czasie ferii nudzą się przy trzepaku, narzekając na bezśnieżną zimę. Od przechodzącego przez podwórko zbieracza złomu dostają szamański bębenek i wtedy okazuje się, że jeden z nich ma niezwykłe umiejętności posługiwania się tym instrumentem. Transowy rytm bębenka przenosi chłopców do skutej lodem, śnieżnej i mroźnej krainy, gdzie będą musieli sobie radzić z surową przyrodą, przystosować się do sposobu życia i zwyczajów nieprzyjaźnie nastawionego do obcych miejscowego plemienia, nauczyć się porozumiewać z istotami, których wcześniej sobie nawet nie wyobrażali, oraz podjąć trud wydostania się z tego świata, co jednak może nastąpić dopiero po złożeniu ofiary legendarnej górze - Samotnicy. Aby przekonać się o tym, czy uda im się powrócić do naszego świata, warto sięgnąć po niezwykłą powieść Piotra Patykiewicza Samotnica, która ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Bis. Książka bierze udział w plebiscycie Najlepsza książka na wiosnę - można na nią głosować na stronie konkursowej. Na tych, którzy wspierać będą swoich faworytow, czekają zestawy nagród książkowych. Tymczasem publikujemy premierowy fragment powieści:
"Jeszcze zanim zamajaczyła ściana, domyślili się jej obecności, ponieważ mrok przed nimi zgęstniał, zamarły podmuchy, a twarze orzeźwił skalny chłód. W miarę jak podchodzili bliżej, lita czerń nabierała kształtu; dostrzegali coraz więcej szczegółów – zarys jaśniejszych spojeń między kamieniami muru, kosmate plamy porostów, które wegetowały tutaj pomimo braku słońca, grubą warstwę mułu na dole. Odczuli ulgę na myśl o tym, że ten rozległy Hades ma jednak swoje granice; to niosło nadzieję, że uda się także odnaleźć drogę powrotną do utraconego świata pod gołym niebem.
Gdy zatrzymali się parę kroków przed ścianą, Pawian zadarł głowę i słabe światło kwiatu sięgnęło wyżej.
Zdrętwieli z trwogi. Jedynie obawa przed tym, że pogubią się w ciemnościach, powstrzymała ich od natychmiastowej ucieczki.
– Makabreska!… – wystękał Szufla przez zaciśnięte gardło.
Kilka metrów nad ziemią, nieco powyżej grubej smugi, którą pozostawiła na murze woda, ciągnął się długi szereg wnęk wydrążonych w regularnych odstępach. W każdej z nich siedziała naga białoskóra postać z brodą opartą na podciągniętych kolanach. W półmroku chłopcy widzieli bose stopy, dłonie o sinych paznokciach splecione na wychudzonych goleniach, łyse czaszki, blade lica, zaciśnięte powieki. Falujące cienie wywołane mimowolnymi podrygami Pawiana nadawały ciałom pozory ruchu, co tylko potęgowało grozę.
– Wleźliśmy na cmentarz, naruszyliśmy spokój umarłych! – biadał Karoten zdyszanym szeptem. – Zabierajmy się stąd, szybko!
Pawian pierwszy otrząsnął się z przygnębiającego wrażenia, jakie wywierała ta ukryta głęboko pod ziemią krypta. Powoli skierował światło w prawo, potem w lewo; galeria kamiennych dziupli rozciągała się w obie strony, stopniowo ginąc w mroku.
– Są żywi – stwierdził stanowczo. – To Słonecznicy.
– Słonecznicy? Dziwna nazwa, przecież siedzą po ciemku w podziemiach. Nie widać, żeby oddychali…
– Oddychają, tylko bardzo powoli. – Namyślał się przez chwilę, szukając odpowiedniego porównania. – To coś w rodzaju snu zimowego.
– Jak u świstaków? – Karoten podchwycił ochoczo takie wyjaśnienie. – Spowolnione procesy życiowe, spadek temperatury ciała…
– Właśnie.
– Genialne przystosowanie do warunków środowiska!
Szufla ochłonął tymczasem na tyle, aby wyciągnąć logiczny wniosek z tego, co usłyszał.
– Zaraz, coś mi tutaj nie pasuje… – Skrzyżował ramiona na piersi i okiem niedowiarka zlustrował na nowo galerię. – Jaki sens ma zimowy sen, skoro tutaj zima nigdy się nie kończy?
– W ten sposób potrafią wydłużyć sobie życie nawet dziesięciokrotnie.
– Żyć kilkaset lat? – Szufla zbył tę na pozór kuszącą możliwość wzruszeniem ramion. – Niby to jest jakiś argument, ale jak się nad tym dobrze zastanowić, co to za życie? Siedzą w tych swoich przytulnych gniazdkach i nawet nie wiedzą, co słychać na szerokim świecie.
– Raz na parę lat budzą się, żeby coś zjeść.
– Tylko po to? Może z ich punktu widzenia to wielkie urozmaicenie, ale moim zdaniem taka długowieczność nie ma żadnego sensu.
Wydawało się, że Pawian lekceważącym wydęciem warg zakończy tę filozoficzną wymianę poglądów, ale zamiast tego nieoczekiwanie opuścił głowę, tak że w kręgu światła pozostały tylko jego stopy na wpół zagrzebane w mule.
Odpowiedział ciszej:
– Wszystko zależy od tego, jaki kto widzi dla swojego życia sens. Słonecznicy wierzą, że prawdziwe oświecenie można zdobyć tylko w pielgrzymce do samotnej góry. Nie liczy się dla nich nic innego. Czekają na swoją kolej, żeby wyjść na powierzchnię jeden jedyny raz i wyruszyć w drogę.
– Ach, więc nasz świetlik też stąd wyfrunął! Wcale nie jest przewodnikiem, zabrał nas po prostu w tę swoją pielgrzymkę – skojarzył bystro Karoten, jednak satysfakcja z tego odkrycia trwała tylko przez chwilę, bo całość zagadnienia nadal nie trzymała się kupy. – Tylko po co? Ja tam uważam się za wystarczająco oświeconego…
Pawian westchnął ciężko, jakby miał do zwierzenia jakiś sekret i nie bardzo wiedział, jak się do tego zabrać.
– Coraz więcej rozumiem z tego świata, ale to wcale nie znaczy, że łatwiej mi to wytłumaczyć… – Znowu błysnął światłem w górę, wydobywając z mroku nieruchome, pozbawione wszelkich uczuć twarze. – Chodzi o mnie. Mam tutaj do zrobienia coś bardzo ważnego. Oni czekają na mnie od wieków. Mówią o mnie ich najdawniejsze przepowiednie. Wiedzieli, że w końcu się zjawię, a teraz jeden z nich zaprowadzi mnie tam, gdzie powinienem dotrzeć.
Zaskoczony Szufla tylko poruszył ustami bez słowa, ale Karoten już wytaczał ciężkie działa, które raziły przeciwnika kpiną i sarkazmem.
– Czekali na ciebie? Od wieków? Jeszcze zanim się urodziłeś, zanim twój dziadek pojawił się w dalekosiężnych planach pradziadka i zanim Jagiełło pogonił Krzyżaków pod Grunwaldem?
Pawian zdawał sobie sprawę, że broni stanowiska, którego obronić się nie da, ale mimo to skinął głową.
– Mniej więcej.
– Czyli, inaczej mówiąc, jesteś dla nich ucieleśnieniem legendy? – Karoten oskarżycielskim gestem wskazał palcem uśpione postacie.
– Na to wychodzi… – przyznał Pawian cicho.
– To najbardziej kretyńska rzecz, jaką kiedykolwiek od ciebie usłyszałem! – ryknął rudzielec. – Za kogo ty się właściwie uważasz? Masz dwanaście lat, dwie pały na semestr i wstrzymane kieszonkowe od ojca, a chciałbyś, żeby cały świat kręcił się wokół ciebie? To chore! Powinieneś się leczyć!
Pawian przetrwał biernie ten atak ze spuszczoną głową. Gdy przebrzmiały echa wrzasków, rozłożył ręce i uśmiechnął się jakoś żałośnie.
– Nic na to nie poradzę, że tak właśnie czuję. Zresztą, nie musimy o tym wcale rozmawiać.
– Przeciwnie! Nie pozwolę, żeby ktoś z takim nadmuchanym ego mówił mi, co mam robić. Już i tak wystarczająco namąciłeś. Dziękuję bardzo, żegnam panów, życzę przyjemnego pogrążania się w szaleństwie.
Złożył szyderczy ukłon, odwrócił się i zniknął w ciemnościach.
Po pięciu sekundach był już z powrotem – blady, drżący, z rozbieganymi oczyma.
– Tam dalej coś się dzieje! – kciukiem wskazał za siebie, gdzie kłębiła się czarna, nieogarniona, wroga pustka.
Szufla nastawił pilnie uszu, ale przez dłuższą chwilę nie słyszał nic prócz odgłosów, do których już zdążył się przyzwyczaić – szmeru przeciągu i kapania wody. Raptem drgnął zaniepokojony zmarszczył brwi.
– Coś szumi, chyba w którymś z kanałów… – Położył palec na ustach, usiłując prawidłowo zinterpretować odległy jeszcze dźwięk. – Czyżby znowu kąpiel?
– Tylko nie to! – jęknął Karoten, rozglądając się gorączkowo za jakimś możliwie wysoko położonym schronieniem; zatrzymał spojrzenie na jednej ze skalnych niszy z pogrążonym w głębokim śnie lokatorem. – Jak myślicie, czy tamten śpioch miałby coś przeciwko temu, żebym przysiadł się do niego? Jestem mały, zmieszczę się.
– To nie woda – stwierdził Pawian, ale te słowa wcale nie złagodziły napięcia.
– Racja, brzmi jakoś inaczej… – Szufla jako namiętny kibic piłkarski, rychło znalazł odpowiednie porównanie. – Buczy jak wuwuzele na mistrzostwach świata w Afryce.
Umilkli zasłuchani w zbliżający się coraz wyraźniejszy hałas, który zdawał się niepostrzeżenie wypełniać przestrzeń, wywołując ciarki na plecach. Wydawało się, że od tego niesamowitego buczenia stopniowo gęstnieje powietrze, faluje ciemność, a grunt pod stopami zaczyna drżeć.
– Niech to się już skończy, bo zaraz popękają mi bębenki! – zawołał Karoten, przyciskając dłońmi uszy.
Przenikliwy, jednostajny dźwięk stawał się coraz trudniejszy do zniesienia, powodując przyśpieszone bicie serca, ucisk w skroniach i ból zębów. Akustyczna fala uderzeniowa napłynęła gdzieś z mrocznych otchłani i spadła na chłopców spotęgowana echem, przytłaczając ich niemal fizycznym ciężarem. Czekali, aż buczenie przewali się i przycichnie choć trochę, ale wibrujący dźwięk coraz natarczywiej wwiercał się w uszy.
Szufla poczuł mocne ukłucie na lewym ramieniu. Odruchowo uderzył w to miejsce otwarta dłonią, spojrzał i wzdrygnął się z obrzydzenia; na jasnym liściu rozprysła się krwawa miazga, z której sterczało kilka drgających jeszcze owadzich odnóży i para podłużnych przejrzystych skrzydełek.
Chciał właśnie podzielić się z kolegami tym wstrząsającym odkryciem, gdy dostrzegł na plecach Karotena monstrualnego komara. Przerażony wszechobecnym buczeniem rudzielec nie poczuł nawet, gdy kłujka przebiła liść i skórę; owadzi odwłok błyskawicznie napęczniał ludzką krwią do wielkości dojrzałej śliwki.
Szczypiornista jednym ciosem ubił insekta, wydając okrzyk pierwotnego łowcy. Karoten odwrócił się do niego z zaciśniętymi pięściami, gotów do starcia, ale gdy spojrzał w bladą twarz kolegi, obryzganą kropelkami czerwieni, zmiękły pod nim nogi, a obraz jakby stracił ostrość.
– To rój! – krzyk Pawiana z trudem przebijał się przez hałas. – Pod ścianę, szybko!
Przypadli do kamiennego muru, który zabezpieczał przynajmniej przed atakiem z tyłu. Bezradnie wpatrywali się w huczącą, rozedrganą milionami skrzydełek ciemność ponad sobą. Co chwilę któryś z owadów pikował na wyższej nucie, ale czujni chłopcy odpędzali krwiopijcę rozpaczliwym wymachiwaniem rękami.
– Może im się to w końcu znudzi? – Szufla wykazał się znakomitym refleksem bramkarza, strącając komara w locie.
– Nic z tego. – Pawian spróbował podobnej sztuczki, ale jego klaśnięcie trafiło w próżnię. – Są chytre. Zawsze najpierw wysyłają zwiadowców, żeby przekonać się, czy krew ofiary nie jest trująca. Dopiero potem atakują całym rojem.
– A jak się nażrą, to odlecą? – zapytał Karoten z nieśmiałą nadzieją.
– Wtedy będziesz już suchy jak wiór. Te wampirki mogłyby wyssać krew nawet ze stada słoni, i to do ostatniej kropelki.
Insekty wzięły teraz Szuflę w dwa ognie – jednego zdołał przygwoździć łokciem do muru, ale drugi wpił się łakomie w jego udo i umknął po chwili, lecąc tuż nad podłożem ciężki z przejedzenia.
Karoten próbował machinalnie podzielić w pamięci jakieś trzy litry własnej krwi przez szacunkową pojemność komarzych wnętrzności, ale porzucił rachunek, zanim dobrnął do wielce pesymistycznego ilorazu.
– Jak nas tutaj wytropiły? – Złapał Pawiana za łokieć, jakby zamierzał wytrząsnąć z niego odpowiedź. – Przecież nadleciały z daleka!
– No pewnie! – Szufla z nową energią odparował kolejny nalot. – Lecą do światła! Zgaś kwiat, zgaś natychmiast!
Gdy ogarnęły ich ciemności, rój chyba wzniósł się nieco wyżej. W monotonne dotąd buczenie wkradł się chaos; oślepłe owady odbijały się od chłopców, spadały na ziemię i grzęzły w mule, bzycząc rozpaczliwie.
– To działa! – zakrzyknął triumfalnie Szufla.
– Tylko chwilowo – Pawian nie podzielił entuzjazmu kolegi. – Są zdezorientowane, ale za kilka minut znowu dobiorą nam się do skóry.
– Niemożliwie! Przecież ci w dziuplach siedzą tutaj po ciemku całymi latami i nic ich nie zżera żywcem.
– Komary reagują na ciepło ciała. Wychłodzeni we śnie Słonecznicy są dla nich niewidzialni.
Szufla podbudowany początkowym sukcesem nie chciał tak łatwo przyjąć do wiadomości, że sytuacja nadal jest podbramkowa, ale gdy niebawem któryś z krwiopijców ukłuł go cichaczem w policzek, musiał przyznać, że Pawian nie pomylił się w ocenie zagrożenia.
– Co teraz? – krzyknął koledze do ucha, bo buczenie znowu się wzmogło.
– Nic. Przekonamy się, czy przewodnikowi naprawdę na mnie zależy.
Wybawienie ziściło się w oślepiająco jasnym rozbłysku, który eksplodował bezgłośnie w odległości kilkudziesięciu metrów od muru. Na mgnienie oka chłopcy zobaczyli las kolumn i wsparte na nich gdzieś bardzo wysoko sklepienie, pod którym kotłowało się ciemne chmurzysko roju. Zaraz potem światło przygasło nieco, otaczając drobną, samotną postać, która wydawała się od stóp po czubek głowy spowita w płomienny kokon; każdy z liści odwrócił się ognistą stroną na zewnątrz, obrębiając ciało poświatą podobną do otoczki księżyca w pełni.
Słonecznik uniósł obie ręce, jakby rzucał wyzwanie –a wtedy cały rój wzburzył się nagle, zafalował i zahuczał głośniej. Chmura wydłużyła się w stronę jaśniejącego śmiałka, zakołysała z boku na bok, znowu zwarła w sobie, a potem nagle cały rój runął na niego, pełen błysków odbitych w migocących skrzydełkach.
Przewodnik odwrócił się i zaczął biec pomiędzy filarami, szybko i zwinnie, nie oglądając się za siebie. Rój ściekał spod sklepienia i ścigał go na niewielkiej wysokości podrażniony głodem i wcześniejszym niepowodzeniem. Zdawało się, że owadzia zawierucha lada chwila spadnie uciekinierowi na kark, przewróci go i pokryje, gasząc jego blask, ale Słonecznik cały czas wymykał się niebezpieczeństwu, raz po raz zmieniając kierunek biegu, niczym królik ścigany przez lisa. Wreszcie, gdy był już bardzo daleko, w świetle ukazała się na krótko przeciwległa ściana zbiornika z czarnymi wylotami kanałów. Jeden z nich wchłonął wszystko – przewodnika, jasność, chmurę roju, a w końcu zamierające z wolna buczenie.
Chłopcy nie padli sobie z radości w objęcia. Sposób, w jaki zostali ocaleni, miał w sobie coś budzącego nie tylko respekt, ale wręcz strach.
– Odważny gość, nie ma co gadać – bąknął Szufla; w ciszy, jaka nastała, jego własny głos wydał mu się obcy. –Odciągnął od nas tę zjadliwą chmarę.
Karoten przymknął oczy, jakby chciał zachować pod powiekami jeszcze choć przez chwilę obraz mknącego przez mrok ognistego biegacza.
– Uda mu się? – zapytał.
Pawian rozjaśnił lekko liść na czole, oświetlając twarze kolegów, ale nie spojrzał na żadnego z nich.
– Jeśli zdąży dobiec do wyjścia z kanału, rój wyginie na mrozie – odparł sucho.
– A jeśli nie?
Pawian skrzywił się gniewnie, ale pohamował wybuch; zamiast tego odwrócił się i ruszył wzdłuż ściany, powłócząc nogami i ślizgając się od czasu do czasu w mule.
Pozostali dołączyli do niego, gdy tylko zgęstniała wokół nich ciemność.
Przez dłuższy czas szli w ciszy, mając po lewej stronie pustkę, a po prawej wciąż tę samą murowaną z szarych kamieni podziurawioną niszami ścianę. Mieli nieprzyjemne wrażenie, że Słonecznicy, choć uśpieni, przysłuchują się ich krokom.
– Czy mógłbym się dowiedzieć, jaki jest następny punkt programu? – nie wytrzymał wreszcie Karoten.
Pawian najpierw wzruszył ramionami, dopiero po chwili odpowiedział niedbale:
– Spadamy, oczywiście. Rój wcześniej czy później wróci, ten sam albo inny.
– To cały twój plan, czy masz może jakiegoś asa w rękawie? – zadrwił rudzielec. – Miło byłoby wiedzieć, jak właściwie zamierzasz nas stąd wydostać.
Trudno było nie zauważyć, że ta kwestia wywołała wyraźne zakłopotanie Pawiana; odbiciem tego stanu ducha było intensywne migotanie kwiatu.
– Nic się nie zmieniło. Nadal nie mam dżipiesu ani nawet mapy – odburknął. – Niedługo powinien nas przejąć jakiś inny przewodnik.
– To się nazywa myślenie życzeniowe. Cała ta ucieczka to jedna wielka improwizacja. W ogóle dziwne, że jeszcze żyjemy. Przy takiej beztrosce niedługo…
– Obudźmy któregoś – przerwał raptem Szufla te malkontenckie wywody.
Pawian zwolnił, potem zatrzymał się i odwrócił powoli.
– Myślisz? – Ten prosty pomysł najwyraźniej go zaskoczył. – Właściwie to każdy z nich budzi się sam, kiedy przychodzi jego pora…
– Wybaczą nam. Sytuacja jest wyjątkowa.
– To prawda. Ale jak to zrobić? Jeśli nie obudziło ich buczenie roju, to znaczy, że naprawdę mają bardzo twardy sen.
– E tam, na każdego śpiocha są sposoby! – Karoten rozchmurzył się nieco; spojrzał w górę na pogrążoną w półmroku sylwetkę najbliższego Słonecznika, klasnął w dłonie, zagwizdał i zaśpiewał głośno na ułańską nutę:
– Pobudka, wstać! Koniom wody dać!
Czekali przez chwilę, ale ten wokalny popis nie przyniósł żadnego widocznego efektu – Słonecznik nie poruszył nawet palcem u stopy.
– Może spróbujemy chórem? – zaproponował nieco speszony Karoten.
– Daj spokój. Zwabisz tymi głupimi przyśpiewkami komary albo coś jeszcze gorszego. – Pawian zbliżył się do ściany, spróbował wsunąć palce w szczelinę między kamieniami, skąd wykruszyła się zaprawa; zmrużywszy oczy, ocenił odległość od wnęki i skinął głową na Szuflę.
– Chodź tu, podsadzisz mnie.
Szczypiornista pochylił się, uginając kolana, a gdy tamten, asekurowany przez Karotena, usadowił się na jego barkach, ostrożnie wyprostował plecy.
– Trzymaj się – sapnął.
Pawian stanął na ramionach kolegi, sięgnął dolnej krawędzi niszy i podciągnął się nieco wyżej.
Gdy światło rozjaśniło mroczne wnętrze, zachwiał się niebezpiecznie i tylko dzięki przytomnej reakcji Szufli, który podtrzymał jego wierzgające w próżni stopy, uniknął bolesnego upadku.
– Coś tam zobaczył? – Karoten podskakiwał w miejscu, usiłując dojrzeć coś więcej, ale tamten zasłaniał teraz sobą prawie cały otwór w murze.
– To dziewczyna… – Pawian ostrożnie przełożył przez krawędź niszy najpierw jedno, potem drugie kolano.
– Skąd wiesz?
Przysiadł bokiem i rzucił okiem w dół.
– Mam ci tłumaczyć, czym różni się chłopiec od dziewczyny?
– No nie… – Zarumienił się rudzielec. – Myślałem, że tu są sami faceci.
– Wtedy wymarliby już w pierwszym pokoleniu. Zresztą, co za różnica? Przeszkadza ci, że będziemy mieli przewodniczkę zamiast przewodnika? – Zajrzał dyskretnie w głąb niszy i odchrząknął, troszkę zażenowany. – Jest całkiem łysa, jak oni wszyscy, ale chyba bardzo młoda. Chudzina, pewnie od dawna nie jadła. Mam ją budzić, czy zamierzacie dalej wybrzydzać?
Karoten tylko parsknął z urazą, a Szufla skinieniem głowy dał swoje przyzwolenie.
– W porządku. Spróbuję ją trochę ogrzać, żeby podnieść temperaturę ciała. To powinno wystarczyć.
Sięgnął do splecionych rąk dziewczyny, delikatnie poodginał wszystkie palce, a potem ujął oswobodzoną dłoń. Pod wpływem tych manipulacji śpiąca przechyliła się lekko, jej głowa wsparła się na bocznej ścianie niszy, ale nic nie wskazywało na bliski koniec snu.
– Moim skromnym zdaniem to jej za bardzo nie rozgrzewa – zauważył kąśliwie Karoten.
Pawian pozostawił tę uwagę bez riposty; zamiast tego przymknął oczy w skupieniu pochylił głowę. Liście okrywające jego rękę poruszyły się; misterny, ognisty deseń powoli oplótł całe przedramię. Przez kilka długich minut nic więcej się nie wydarzyło.
Raptem drgnął.
– Uścisnęła moją dłoń! – szepnął.
– To mógł być zwyczajny odruch – powątpiewał Karoten.
Pawian znowu zamilkł, wyczekując ze zmarszczonymi brwiami kolejnych symptomów przebudzenia.
– Wyczuwam słaby puls – poinformował wreszcie rzeczowo niczym anestezjolog przy stole operacyjnym. – Oddech szybszy, wargi nie są już takie sine.
Chłopcy obserwujący z dołu ten powolny proces budzenia przestępowali niecierpliwie z nogi na nogę. Lada moment spodziewali się przełomu – otwarcia oczu albo chociaż pierwszego samodzielnego ruchu – jednak powrót na jawę po wieloletnim śnie okazał się o wiele trudniejszy niż przypuszczali. Dziewczyna oddychała nierówno, z poświstem, jakby płuca dopiero przystosowywały się do wzmożonego wysiłku. Przez całe ciało od czasu do czasu przebiegały drgawki. W pewnej chwili rozbrzmiał cichy jęk, który nie powtórzył się więcej, choć nasłuchiwali pilnie.
Za to Pawian wzdrygnął się cały, jakby zaszło coś, czego nie oczekiwał. Asystujący u stóp ściany koledzy rychło sami dostrzegli przyczynę tej nerwowej reakcji: ze wszystkich pięciu palców chłopca zaciśniętych na dłoni przewodniczki zaczęły wypełzać ruchliwe, obsypane drobnym listowiem łodyżki, owijając się szybko wokół jej nadgarstka.
– Liściowąż przełazi z ciebie na nią! – zaalarmował Szufla, ale Pawian uspokoił go przeczącym gestem wolnej ręki.
– Rośnie, wyczuł wreszcie nowego nosiciela… – Pawian przypatrywał się w zachwycie, jak pędy oplatają stopniowo łokieć śpiącej, a liście, coraz większe, coraz mocniej rozżarzone, pokrywają nagą skórę. – To dobry znak!
Proces przeszczepu rośliny przebiegł bardzo sprawnie, w całkowitej ciszy, jeśli nie liczyć szelestu liści i posapywania Karotena. Niebawem całe ciało dziewczyny spowiła miękka, ciepła otulina, pozostawiając odkryty tylko blady owal twarzy.
Pawian wysunął z przejęcia koniec języka, kiedy próbował uwolnić rękę. Przez jakiś czas bez powodzenia zmagał się z gmatwaniną wiotkich pędów, wreszcie jednym zdecydowanym szarpnięciem rozerwał zbędne już więzy, i od tego momentu drugi liściowąż zaczął egzystować na własny rachunek.
– A teraz, śpiąca królewno, dosyć leniuchowania –przemówił niemal czule, jak do dziecka. – Czeka na ciebie trzech dzielnych królewiczów.
Pobudka odbyła się całkiem inaczej niż to sobie wyobrażali. Dziewczyna nie ziewnęła, nie przeciągnęła się ani nie przetarła rozespanych oczu. Zadała Pawianowi zaskakująco celny cios łokciem w splot słoneczny, a gdy ten zgiął się wpół, zeskoczyła z wysoka i poturlała się kawałek jak doświadczony kaskader.
Szufla podbiegł i pochylił się nad nią, chcąc sprawdzić, czy nie potłukła się przy upadku, ale precyzyjny prawy prosty w szczękę odrzucił go do tyłu. Słonecznica poderwała się natychmiast, zastygła chwilę w bezruchu gotowa do odparcia ataku, ale ponieważ oszołomieni błyskawicznym przebiegiem wypadków chłopcy pozostali na swoich miejscach, odwróciła się i utykając lekko na lewą nogę, potruchtała w ciemność.
– Skandal, żeby tak od razu z pięściami na spokojnych ludzi! – Karoten dał głośny wyraz swemu oburzeniu, chociaż akurat on jeden nie miał się na co uskarżać. – Ma szczęście, że ze mną nie zaczęła, bobym jej oddał.
– Makabreska! – Szufla potrząsnął głową z uznaniem, podnosząc się z błocka. – Trzeba przyznać, że ma dziewucha uderzenie. Zęby chyba całe, ale niewiele brakowało. – Rozmasował szczękę i bez zapału zrobił parę kroków w stronę, gdzie uciekła dziewczyna. – Co teraz? Gonimy ją?
– Nie trzeba! – zawołał z góry Pawian. Skrzywił się, wciąż jeszcze miał trudności w oddychaniu. – Musicie jej wybaczyć. Bezpośrednio po przebudzeniu działają tylko instynkty, ona po prostu broniła się przed zagrożeniem.
– Tylko tyle masz do powiedzenia? – Roztrzęsiony Karoten nie panował nad nieskoordynowanymi wymachami ramion. – Jeszcze niedawno wpierałeś nam, że wszyscy tutaj czekają na ciebie jak na jakiegoś guru! I co? Jakoś nie zauważyłem, żeby ta mała ucieszyła się z tego spotkania. Jeśli tak cię szanują, że każdy może ci przyłożyć, to wolałbym już nie budzić nikogo więcej.
– Nie musimy, ona jedna nam wystarczy. – Pawian opuścił nogi w dół i obmacał ostrożnie posiniaczone żebro. – Czy ktoś mógłby pomóc mi zejść?
Osunął się z niszy wprost w ramiona Szufli, oddychając płytko przeczekał kłucie w boku, a potem wyprostował się z ulgą.
– Jeśli dobrze rozumiem, zamierzasz kontynuować tak pięknie rozpoczętą znajomość. – Szufla bezwiednie poruszył szczęką jak przeżuwająca koza.
– Beze mnie – nadąsał się Karoten.
– No już, dosyć fochów – Pawian wyrozumiale poklepał rudzielca po ramieniu. – Przecież nikt ci nie każe z nią rozmawiać. Wyprowadzi nas stąd, a potem nigdy więcej już jej nie zobaczysz.
Bez pośpiechu ruszyli świeżym śladem, który odcisnęły w błocie drobne stopy przewodniczki. Karoten, który szedł ostatni, przystanął po kilkunastu krokach i obejrzał się, jakby nie mógł się pozbyć niepokojącego uczucia, że o czymś ważnym zapomniał.
– A oni? – zapytał nagle, przesuwając spojrzeniem wzdłuż galerii. – Co z nimi będzie?
Pawian przygarbił się, ale maszerował dalej. Dopiero dużo później, gdy nieruchome postacie w niszach przesłoniła ciemność, Karoten usłyszał jego cichą odpowiedź:
– Wszyscy kiedyś przyjdą do samotnej góry.
– I co? Zamieszkają tam?
– W pewnym sensie…"