Cyklon to porywający thriller Przemysława Semczuka – autora bestsellerowego reportażu M jak Morderca. Karol Kot wampir z Krakowa.
Każda rodzina ma swoje tajemnice. Takie, o których pod żadnym pozorem się nie mówi i najchętniej zabiera ze sobą do grobu.
Kasia, młoda energiczna bizneswoman, dowiaduje się, że ma siostrę, Małgorzatę, o której istnieniu nikt wcześniej nie wspominał. Kobiety wspólnie próbują wyjaśnić, dlaczego ta druga zaraz po urodzeniu została oddana do adopcji. Pogrzeb ich matki jest okazją do poznania przerażającego rodzinnego sekretu. Staje się również okazją do zrozumienia, jak daleko mogą posunąć się ludzie, żeby zachować pozory normalności.
Konfrontacja i odtwarzana z trudem historia prowadzi siostry wprost do piekła Auschwitz-Birkenau.
To, co wydarzyło się w czasie II Wojny Światowej, za drutami obozu koncentracyjnego, staje się kluczem do zrozumienia losów sióstr i kolejnych pokoleń.
„Cyklon" to świetna powieść. Sprawnie napisana, angażująca i – choć wydaje się to niemożliwe – rzucająca całkiem sporo światła na mniej znaną stronę historii najnowszej.
- recenzja książki „Cyklon".
Do lektury powieści Przemysława Semczuka zaprasza Wydawnictwo Świat Książki. W ubiegłym tygodniu w naszym serwisie mogliście przeczytać premierowy fragment książki Cyklon. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
2
Grudzień 1999 roku
Niebieska poświata z monitora oświetlała twarz Kasi. Do sylwestra pozostały tylko trzy dni. Zamknięcie roku zawsze wiązało się z problemami. Inwentaryzacja, bilans, a do tego walka o wynik sprzedaży. Na wykonanie planu nie było najmniejszych szans, ale każda złotówka miała znaczenie. Trzeba było wypchnąć do hurtowni tyle towaru, ile się dało. To oczywiście takie pozorowane ruchy, bo sprzedany towar i tak musiał jeszcze trafić do sklepów. I trafiał, ale po Nowym Roku. A to oznaczało, że styczeń zamkną z dramatycznym wynikiem najwyżej dziesięciu procent miesięcznego planu. Wszyscy doskonale wiedzieli, że należało odpuścić i sprzedawać w styczniu. Nie miało to jednak znaczenia. Takie rozwiązanie nie wchodziło w grę, bo konkurencja robiła to samo i na początku roku wszystkie hurtownie były zapchane po sufit. I wtedy nikt nic już by nie kupił.
Nerwową atmosferę podkręcały jeszcze doniesienia prasowe. Dywagowano, co się stanie w nocy z trzydziestego pierwszego grudnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku na pierwszego stycznia dwutysięcznego. Eksperci nie mieli pewności, ale trzeba było brać pod uwagę, że komputery oszaleją. Zegary mogą nie rozpoznać daty i skasować zawartość dysków. Wszyscy w panice kopiowali dane i kupowali nowe komputery, które miały być już odporne na milenijny chaos.
Kasia lubiła pracować w nocy. Nikt jej nie przeszkadzał, telefony nie odrywały od analizowania ogromnych kolorowych tabelek, zawierających wyniki sprzedaży poszczególnych produktów. Mogła się skupić nad ustalaniem, dlaczego jedne z nich szły jak woda, a drugie zalegały w magazynie. Miała przewagę nad menedżerami prowadzącymi inne działy. Oni trafili do firmy z konkurencji i od razu na kierownicze stanowiska. Znali rynek, ale produkty zawsze stanowiły dla nich pewną zagadkę. Ona przeszła całą drogę od stanowiska przedstawiciela handlowego do dyrektora działu sprzedaży. Zaczęła zaledwie przed siedmiu laty. Studiowała jeszcze zaocznie. Musiała zrezygnować z dziennych studiów, bo potrzebowała pieniędzy. Dostała służbowego opla astrę, kilka pudełek próbek, foldery i parę kartek z adresami dotychczasowych klientów. To musiało wystarczyć. Ale nie wystarczyło.
Właściwie nie miała nic. Klienci, których dane otrzymała, nie chcieli z nią nawet rozmawiać. Ktoś im kiedyś wcisnął towar, naobiecywał, że zbierze zamówienia, i więcej się nie pojawił. Na początek musiała się z tym uporać. Posprzątać po poprzednikach. Objechać teren i znaleźć sklepy, które kupią produkty zalegające od roku w hurtowniach. Dała radę. Może dlatego, że była zupełnie nowa. Nie miała doświadczenia, uprzedzeń i nie zdawała sobie sprawy, na co się porywa.
Wcześniej pracowała jako sekretarka w niewielkiej fabryczce podzespołów aparatury pomiarowej. Wiedziała, że tam nic nie osiągnie, postanowiła więc rzucić się na głęboką wodę. Wydawało się, że to nic trudnego. Pojedzie, porozmawia, spisze zamówienie. I pojechała z głową nabitą promocyjnymi sloganami, które usłyszała podczas kilkudniowego szkolenia. Klienci śmiali się, gdy z zaangażowaniem opowiadała o zaletach produktów. Cena się liczy – mówiły kierowniczki sklepów PSS, z którymi rozmawiała. A potem odwracały się plecami. Ona jednak się nie zrażała. Przychodziła drugi i trzeci raz. Wreszcie dawały za wygraną. Z litości robiły niewielkie zamówienie. Potem drugie i trzecie, już z przyzwyczajenia, w nagrodę, że nie daje za wygraną, nie poddaje się. Same ustawiały towar w lepszym miejscu, by coś się sprzedało. Aby pomóc tej upartej dziewczynie.
Po kilku miesiącach wreszcie było widać efekty. Na spotkaniu handlowców zaczęto ją stawiać za przykład. Co zresztą nie wywołało pozytywnego nastawienia koleżanek i kolegów. Większość z nich miała postawę roszczeniową. Zamiast pożytkować energię na działanie tak jak Kasia, woleli narzekać. Wciąż marudzili, że produkt się nie sprzedaje. A jednocześnie szukali pracy w innych firmach, aby dostać lepszy samochód służbowy i wyższą pensję. Ona wolała zostać i walczyć o wykonanie nierealnego planu sprzedaży. Nagrodą miała być premia, której – jak się później dowiedziała – jeszcze nikt nigdy nie dostał. Faktycznie szybko się zorientowała, że target jest całkowicie nieosiągalny. Najlepszym udawało się zrobić niespełna połowę. Ale jej to nie zniechęcało. Wprost przeciwnie. Zawsze była ambitna i nawet nierealny cel motywował ją do ciężkiej pracy. Wystarczyło, że będzie najlepsza. Zawsze chciała być we wszystkim najlepsza. Kiedy nie musiała z nikim konkurować, też starała się robić wszystko jak najlepiej. Musiała mieć idealnie wyprasowaną bluzkę. Idealną fryzurę. Idealnie czyste buty. Idealną rodzinę. Rodzina dawała jej poczucie bezpieczeństwa. Stanowiła filar jej misternie budowanego świata. Ta, w której się wychowała, właściwie przestała istnieć. Babcia przez wiele lat była sprawna. Potem nagle zaczęła niknąć w oczach. Kasia nie była w stanie się nią zajmować. Zaczęła pracę, która wymagała dyspozycyjności. Na całe dnie znikała z domu. Mama nie mogła pomóc, bo sama potrzebowała opieki. Choroba coraz bardziej pożerała ciało. Wreszcie usłyszały makabryczną diagnozę – stopniowy zanik struktur korowych i podkorowych mózgu. To oznaczało, że za jakiś czas stanie się warzywem. Miała dwa wyjścia: sama zająć się matką i babcią, co oznaczało, że musiałyby żyć z dwóch marnych rent, albo znaleźć im opiekę, a sama skupić się na zarabianiu pieniędzy.
Wybrała drugie rozwiązanie. Nie do końca sama. Właściwie decyzję podjęła teściowa. Kasia rozpłakała się, pytając, co ma robić. Rzucenie pracy było szaleństwem. To oczywiste, że babcia i mama musiały trafić do specjalistycznego ośrodka. Ale umieszczenie ich w takim miejscu nie było łatwe. Na początku lat dziewięćdziesiątych instytucje opiekuńcze właściwie nie istniały. Te, które były, przypominały śmierdzące umieralnie. Wystarczyło wejść na piętnaście minut, aby wszystkie ubrania przesiąkły smrodem moczu i potu starych, obłożnie chorych ludzi. Nadawały się tylko do prania.
Dla babci szybko znalazło się miejsce u sióstr zakonnych. Mama zwiedziła trzy marne przechowalnie, zanim teściowa wybłagała dla niej łóżko w jednym z nielicznych dobrych depeesów w Jugowie koło Nowej Rudy. W porównaniu z typowymi ośrodkami to był prawdziwy luksusowy hotel. Owszem, zapach nie był przyjemny, ale warunki idealne. Małe pokoje dla dwójki pensjonariuszy. Na miejscu lekarz, rehabilitacja, a nawet kaplica, do której raz w tygodniu przychodził ksiądz. Opiekunki pomagające w podstawowych czynnościach, tak aby pensjonariusze jak najdłużej pozostali we względnej samodzielności. Do tego dobre jedzenie. A jednak Kasia miała wyrzuty sumienia. Bolało ją, że musi zostawić tam matkę. Wstydziła się tego.
Babcia niebawem zmarła. Kasia zdążyła odwiedzić ją tuż przed śmiercią. Trzymała przez chwilę za rękę. Staruszka powtarzała w kółko tylko jedno zdanie: bardzo się boję. Kasia wyszła po dwóch godzinach ze łzami w oczach. To była jej ukochana babunia. Wychowała ją. Zawsze była silna, radziła sobie z każdą przeciwnością. W trudnych czasach, gdy w sklepach nic nie było, babcia zawsze miała pełną lodówkę. Zawsze było ciepło i zawsze były pieniądze. Teraz leżała bezradna, zależna od innych, bojąc się tego, co nastąpi.
Telefon zadzwonił, gdy ujechała zaledwie pięćdziesiąt kilometrów. Widocznie babcia czekała, aby ostatni raz przed śmiercią zobaczyć ukochaną wnuczkę. Zobaczyła. I odeszła.
Po śmierci babci wszystko potoczyło się błyskawicznie. W rok po rozpoczęciu pracy Kasia dostała propozycję objęcia stanowiska kierownika regionalnego. Nie wzbudziło to zachwytu reszty zespołu. Była najmłodsza i miała najkrótszy staż. Ona jednak nie zrażała się nastawieniem innych. Całe życie wszyscy jej czegoś zazdrościli. Obgadywali za plecami. Dlatego zdążyła przywyknąć i mimo że w środku ją to bolało, niczego nie okazywała na zewnątrz.
Rok później awansowała ponownie. Tym razem na dyrektora pionu sprzedaży produktów konsumpcyjnych. Mając niespełna dwadzieścia pięć lat, dostała drogi samochód, gabinet i służbowe mieszkanie w Warszawie. W ciągu trzech lat przeszła drogę od sekretarki w małej, prowincjonalnej firmie do menedżera w dużej międzynarodowej korporacji. Każdego dnia podejmowała decyzje finansowe na ogromne kwoty. Od niej zależał los wielu ludzi. Zatrudniała i zwalniała. Nagle musiała stać się twarda. Pożegnać sentymenty i przyjaźnie nawiązane podczas wieczornych imprez, które przedstawiciele handlowi organizowali, przyjeżdżając do firmy.
Była już druga w nocy, gdy na biurku odezwał się cichy świergot stacjonarnego siemensa. Dźwięk rozdarł spokój na kawałki i przestraszył Kasię. Spojrzała na wyświetlacz. Nie znała numeru komórki, z której dzwoniono, więc pomyślała, że to pomyłka, i nie podniosła słuchawki. Po kilku sygnałach aparat ucichł.
Tabelka excela świeciła rzędami kolorowych kolumn wypełnionych liczbami, odpowiadającymi paletom towaru czekającego w magazynie na dalszą drogę do klienta. Coś się nie zgadzało i wciąż nie mogła odnaleźć kilkudziesięciu tysięcy złotych, których brakowało do wykonania osiemdziesięciu procent planu. Po objęciu stanowiska wywalczyła z zarządem zmniejszenie norm sprzedaży. Wyznaczyła je jednak trochę powyżej realnej granicy. Wiedziała, że sto procent nadal jest nieosiągalne. Ale uznała, że ambitniejszy cel będzie motywował ludzi do pracy. I dawał jej możliwość uznaniowego nagradzania za zaangażowanie i starania.
Telefon odezwał się ponownie. Kasia ze zniecierpliwieniem jeszcze raz spojrzała na wyświetlacz. Ten sam numer. Sięgnęła po słuchawkę.
– Tak, słucham – odpowiedziała niezgodnie z zasadami firmy, które określały, że powinna podać nazwisko, funkcję i nazwę korporacji. Uznała, że w środku nocy nie musi wypełniać procedur, szczególnie że połączenie z pewnością jest pomyłką.
– Dobry wieczór – ciepły głos odpowiedział z nutką delikatnego zdenerwowania. – Czy może pani Katarzyna Dulęba?
– Tak – odpowiedziała Kasia ostrożnie. To pytanie nie pozostawiało wątpliwości. To nie była pomyłka.
– Przepraszam, że tak późno. Nie mogłam się zdecydować na ten telefon. Chciałam pani zająć chwilę. Po tym, co powiem, będzie pani chciała odłożyć słuchawkę. Proszę tego nie robić i wysłuchać mnie do końca.
Kasia wciąż patrzyła w ekran komputera. Wreszcie dostrzegła błąd w arkuszu kalkulacyjnym. Wydała z siebie cichy pomruk aprobaty, który rozmówczyni musiała przyjąć jako zgodę i zaczęła mówić dalej. W tym samym momencie przebiegła jej przez głowę niepokojąca myśl:
Ta kobieta wie, jak się nazywam, i nie mogła się zdecydować zadzwonić.
Tylko jedno przyszło jej do głowy. Marek ma kochankę. Poczuła nagły ucisk w żołądku. Wiedziała, odgadywała, że prędzej czy później może do tego dojść. Od kiedy awansowała, zaczęła zaniedbywać rodzinę. Do domu wracała późno albo – tak jak dzisiaj – nad ranem. Nie miała na nic czasu. Nie chodzili już do kina ani na spacery. A w weekendy była tak zmęczona, że musiała odespać cały tydzień. Raz już doszło do poważnej rozmowy. Obiecała coś zmienić. Ale nie dotrzymała słowa. Pracowała dalej tak, jakby praca była całym jej życiem. Wiedziała, co zaraz usłyszy. Tamta będzie chciała odebrać jej męża.
– Być może wyda się to pani dziwne, ale jestem pani starszą siostrą.
Te słowa zadziałały jak kopnięcie prądem. Były tak absurdalne, że otworzyła usta ze zdumienia.
Co za wariatka – pomyślała i rzeczywiście chciała odłożyć słuchawkę, ale głos mówił dalej:
– Mam na imię Małgorzata. Mieszkam w Gdańsku. Urodziłam się w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym siódmym roku w Rawiczu, w Wielkopolsce. To niedaleko Wąsosza, do którego jeździłaś, jeździła pani – kobieta poprawiła się – na wakacje. Byłam tam. Rozmawiałam z ludźmi i z księdzem. Ludzie pamiętają pani matkę. Znalazłam nawet starą kobietę, z którą długo utrzymywała kontakt. Za to ksiądz nic sobie nie przypomina. Przynajmniej tak twierdzi. Zbladł, gdy powiedziałam, o co chodzi.
Kasi pociemniało w oczach. Zgadzało się wszystko, co mówiła. Jeździła na wakacje do Wąsosza i Luboszycy, znała starego księdza, który był przyjacielem jej dziadków. Co roku spędzała tam miesiąc. A stara kobieta, o której mówiła, to zapewne przyszywana babcia Marszałkowa. Dziadkowie mieszkali w jej domu zaraz po wojnie, gdy babcia skończyła w Górze kurs aptekarski i prowadziła wiejski punkt apteczny.
– Zostałam oddana do adopcji – kobieta ciągnęła opowieść. – Kilka dni temu udało mi się dotrzeć do mojego pierwotnego aktu urodzenia. Było tam nazwisko kobiety, która jest moją biologiczną matką. Naszą matką. Odnalazłam ją. W bazie pesel figuruje jej aktualne miejsce pobytu. Dom pomocy społecznej w Jugowie koło Nowej Rudy. Byłam tam dzisiaj, właściwie wczoraj późnym wieczorem. Oczywiście się wyparła, powiedziała, że ma tylko jedną córkę. Od opiekunki dostałam numer pani telefonu. Teraz do pani należy decyzja, czy zechce się pani ze mną spotkać. Mój numer zapewne się wyświetlił – zawiesiła na chwilę głos. – Halo?! Jest tam pani?!
Kasia przełknęła ślinę. Nie widziała już tabelki na ekranie. Przed oczami nadal miała ciemność. Słowo Jugów było jak grom z jasnego nieba. Było jeszcze coś. Przed rokiem, gdy odstawiła mamę do jakiegoś marnego tymczasowego depeesu, przy wypełnianiu karty pacjenta na pytanie pielęgniarki o dzieci, matka odpowiedziała, że rodziła dwa razy. Chłopca i dziewczynkę. Była pewna, że to postępująca demencja miesza jej w głowie. Krzyknęła na nią, aby nie opowiadała bzdur, ma przecież tylko jedno dziecko. Matka potwierdziła natychmiast, że ma jedno dziecko, córkę. Jednak to nie była pomyłka.
– Tak, jestem.
– Dobrze się pani czuje?
– Chyba nie – odpowiedziała, z trudem wymawiając słowa i hamując łzy napływające jej do oczu.
– Mam wezwać pomoc?
– Chyba nie – wykrztusiła niepewnie tę samą odpowiedź.
– Cóż, to chyba wszystko, co chciałam powiedzieć. Cieszę się, że w końcu po tylu latach udało mi się panią odnaleźć. Dobranoc. Choć domyślam się, że dzisiaj pani nie zaśnie. Ja zresztą też nie.
– Dobranoc.
Kasia odłożyła słuchawkę. Czuła, jak krew pulsuje jej w skroniach. Sięgnęła po filiżankę z kawą. Była zimna i gorzka. Przełknęła kilka łyków. Przetarła twarz. Przez chwilę zastanawiała się, czy to nie sen. Może ze zmęczenia przysnęła i coś jej się śniło. Niepewnie dotknęła klawiatury telefonu. Na wyświetlaczu pojawił się ostatni dzwoniący numer i godzina połączenia. Pięć minut temu. To nie był sen. Wstała i podeszła do okna. Przekręciła klamkę. Chłodne powietrze uderzyło ją w twarz. Trochę się uspokoiła, choć myśli wciąż galopowały w głowie. Próbowała sobie przypomnieć wszystkie sytuacje, które mogły mieć związek z tym, co usłyszała przed chwilą. Kobieta nie podała swojego nazwiska. Powiedziała tylko, jak ma na imię. Wspomniała też, że mieszka w Gdańsku.
– Gdańsk, tak – powiedziała do siebie cicho.
Kiedyś, gdy babcia pojechała do kościoła, grzebała w jej skarbczyku w tapczanie, próbując znaleźć wyjaśnienie pewnej rodzinnej tajemnicy. Były tam różne ważne dokumenty, świadectwa szkolne, akty urodzenia, akt własności domu. Sporo listów od znajomych dziadka mieszkających w Niemczech Zachodnich. Wielu znała, u niektórych była nawet na wakacjach. Były też marki, złote monety, które babcia kupowała jako lokatę kapitału, na czarną godzinę, jak zwykła mawiać. Były też przekazy nadania pieniędzy. Regularnie co miesiąc wysyłała kilkaset złotych jakimś ludziom mieszkającym w Gdańsku. Nie miała pojęcia, kim są i skąd babcia ich zna. A już tym bardziej, dlaczego wysyła im niemałą kwotę, choć wciąż narzeka na brak pieniędzy.
– Jezu, czego ona się bała? – zapytała cicho, przypominając sobie tę ostatnią spędzoną wspólnie chwilę. Dotąd była pewna, co oznaczał ten strach. Po prostu strach przed śmiercią. I przed tym, co odkryła, grzebiąc w jej rzeczach. Teraz zrozumiała, że chodziło o coś jeszcze.
Babcia była bardzo wierząca. Zawsze powtarzała jej, że kiedyś Bóg rozliczy każdego za to, co uczynił w życiu. Za dobre i złe uczynki. Wyglądało na to, że w ich rodzinie było sporo tajemnic. Niektóre już znała. Innych, jak widać, nie. Ta była kolejną. Z pewnością przed śmiercią należało się bać odpowiedzialności za oddanie dziecka do adopcji. Ale dlaczego? Dlaczego oddali?
Poczuła, jak oddech się uspokaja i powoli mija pierwsze zdenerwowanie. Gorączkowo myślała, co ma teraz zrobić. Nie miała pojęcia, co ludzie robią w takiej sytuacji. Zresztą czy na taką wiadomość można być przygotowanym, wiedzieć, co należy zrobić? Odruchowo podniosła słuchawkę telefonu. Wystukała szereg cyfr i jednocześnie spojrzała na wiszący na ścianie zegar. W delikatnej, dochodzącej zza okna poświacie dostrzegła, że jest wpół do trzeciej.
Trochę późno – pomyślała, ale w słuchawce odezwał się już buczący sygnał oczekiwania, który oznaczał, że gdzieś rozległ się dzwonek aparatu.
– Słucham – zaspany, chrypiący głos odezwał się po drugiej stronie.
– Wujek?
– Czyś ty, gówniaro, zmysły postradała? Wiesz, która jest godzina?!
– Wiem – odpowiedziała rzeczowo. Nawet nie zauważyła, że znowu nazwał ją gówniarą, co ją bardzo złościło.
– Maria? Umarła? – zapytał z ledwie dostrzegalnym lękiem.
– Nie umarła, żyje, ale o nią właśnie chodzi… – zawiesiła głos.
– Mówże, do cholery! Nie mam ochoty na gierki. Dzwonisz po trzech latach, w środku nocy, jakby dnia nie było.
Zawahała się przez chwilę. Wzięła oddech i przełknęła ślinę.
– Dzwoniła do mnie przed chwilą moja siostra.
– Na żarty ci się zebrało?! Daj mi spokój, idę spać!
– To nie jest żart i dobrze o tym wiesz. Przynajmniej tak myślę. Musiałeś wiedzieć.
– Co ty pieprzysz?! Jaka siostra? Nie masz siostry! To nie była dzie… – nie dokończył.
– A jednak.
Kasia poczuła, jakby ktoś przekłuł balon, z którego uciekło powietrze.
– Nie, nie – wujek zaczął się jąkać. – Nie masz żadnego rodzeństwa. Poza moimi synami, Andrzejem i Grzegorzem.
– Mam siostrę, dzwoniła do mnie.
– To jakaś oszustka. Pewnie chce od ciebie wyciągnąć forsę. Bogata jesteś. Wycyganiłaś dom od babci.
– Który ty byś przepił, gdybym tego nie zrobiła.
– Odpieprz się! I daj mi spokój!
Trzask odkładanej słuchawki był tak silny, że aż zabolało ją ucho. Ta kobieta miała rację. Dzisiaj bez wątpienia nie zaśnie. Ma o czym myśleć. Postanowiła, że jutro do niej zadzwoni. Zresztą nie było sensu czekać. Ona też pewnie nie spała. Chciała wiedzieć, jak ma na imię.
Książkę Cyklon możecie kupić w popularnych księgarniach internetowych: