Spotkali się w chmurach. Każde z innego świata, na co dzień dzielił ich ocean. I choć nigdy więcej mieli się nie zobaczyć, los ponownie połączył ich w niespodziewany sposób. Wykorzystali drugą szansę. Opowieść o ich miłości to historia jak z bajki. Każdy o takiej marzy.
Ida i Tom chcą jednak czegoś więcej. Chcą stać się rodziną. To naturalne i pozornie banalne pragnienie staje się dla nich najtrudniejszym życiowym wyzwaniem.
Czy wspólny cel i wsparcie najbliższych wystarczą, by pokonać przeszkody? Co musi się wydarzyć, by Ida i Tom zrozumieli, że miłość ma niejedno oblicze?
Anna Ficner-Ogonowska uważnie i z niespotykaną czułością opisuje najskrytsze marzenia zwykłej-niezwykłej kobiety i siłę miłości mężczyzny, który zrobi wszystko, by uszczęśliwić swoją ukochaną. Jesteśmy Twoi to historia, która rozbudza nadzieję i przywraca wiarę w niemożliwe. Autorka opowiedziała o tej powieści podczas spotkania live w profilu serwisu Granice.pl na Facebooku:
„Jesteśmy Twoi" Anny Ficner-Ogonowskiej to poruszająca powieść obyczajowa, która pokazuje, że życie nie jest bajką – nawet jeśli czasem bardzo ją przypomina.
- recenzja książki „Jesteśmy Twoi"
Do lektury zaprasza Wydawnictwo Znak. – Macierzyństwo to moja najtrudniejsza rola, to rola, która wymagała ode mnie nauczenia się cierpliwości, która nauczyła mnie pokory, która sprawia, że nigdy do końca nie jestem z siebie zadowolona i zawsze chciałabym w procesie bycia matką coś jeszcze poprawić – mówiła pisarka w rozmowie o książce Jesteśmy Twoi. Koniecznie przeczytajcie nasz redakcyjny wywiad z Anną Ficner-Ogonowską. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Jesteśmy Twoi. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
I stało się to, co musiało się stać. Zniknął gdzieś w tłumie. W sumie nic dziwnego. To było przecież do przewidzenia. Zwłaszcza że wokół kręcącej się taśmy z bagażami zebrało się wielu podróżnych, na szczęście stopniowo ich ubywało. Niestety, ja wciąż tkwiłam w tym samym miejscu i prawie sokolim wzrokiem wypatrywałam swojej wielkiej walizy, której nie mogłam przegapić ani pomylić z żadną inną, gdyż na lotnisku JFK słono dopłaciłam za nadbagaż, co skutkowało tym, że waliza została bezlitośnie oklejona bijącą swym kolorem po oczach taśmą z napisem „HEAVY”. Przy ruchomej taśmie zostało już tylko kilkanaście osób. Czekałam z nadzieją, że nie będę musiała zajmować się formalnościami związanymi z zagubionym bagażem. Stałam więc i gapiłam się na prawie pustą taśmę. Gapiłam i już wspominałam pożegnanie z nieznajomym, którego gdyby to tylko było możliwe, stewardesa wyniosłaby z samolotu na swoich ramionach. Byłam na nią wściekła, bo to przez jej pożegnalne umizgi nie udało mi się zamienić z towarzyszem podróży ani jednego sensownego słowa, nie licząc zwrotów grzecznościowych. Nie zapytałam go o numer telefonu ani o adres, ani o imię, ani o moje szanse u niego. Niefart. Cóż… bywa. Przecież powinnam się przyzwyczaić. Poganiany przez lizuskę w mundurze, tylko się do mnie uśmiechnął, skłonił lekko głowę, podziękował za miłą podróż, szczęśliwie bez sarkazmu w głosie, na koniec życząc dobrego dnia. Mojego pożegnania, dzięki wrednej służbistce, nie usłyszał. Sama nie wiedziałam, kiedy straciłam go z oczu, bo Profesorek w końcu się obudził i wyspany, zrelaksowany niczym młody Bóg, swym świeżym spojrzeniem zaczął wywierać na mnie emocjonalną presję, abym czym prędzej jakimś cudem wpasowała się w gęsty tłum pasażerów zmierzających w kierunku otwartych już drzwi samolotu.
– Jest! – szepnęłam z ulgą na widok ogromniastej walizy.
Poruszała się w moim kierunku po pustej taśmie bagażowej, przy której zostałam całkiem sama. Zaczynała mnie boleć głowa. Bałam się zerknąć na zegarek w telefonie, bo wiedziałam, że godzina powrotu do rzeczywistości zbliżała się coraz szybciej. Moja wielka torebka ciążyła mi okrutnie, ale mimo wszystko mniej niż głowa i mniej niż HEAVY bagaż, który nadludzkim wysiłkiem udało mi się wyszarpać. Ruszyłam śladem ostatnich pasażerów. Zaczynało się we mnie odzywać zaburzone poczucie bezpieczeństwa. Pojawiało się zawsze, kiedy, jak normalny człowiek, nie spędziłam nocy w łóżku.
Gdy wyszłam z hali przylotów, poczułam się jeszcze gorzej. Nie pomogło mi nawet chłodne i bardzo rześkie powietrze. Raczej mi zaszkodziło, bo zaczęłam trząść się z zimna.
Deszcz lał nieustająco, a porywisty wiatr miotał wielkimi kroplami we wszystkich kierunkach. Miałam wrażenie, że wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie. Nawet taksówkarze. To znaczy nieobecni taksówkarze. Przy słupku z napisem TAXI stało kilkunastu podróżnych, którzy podobnie jak ja zaciskali zęby, żeby nie szczękały im z zimna. Stanęłam w ogonku zmęczonych i zmarzniętych ludzi. Na depresyjnym końcu. Z kieszeni, jak się okazywało, za cienkiego płaszcza wyjęłam telefon i wyłączyłam tryb samolotowy. To działanie po chwili zapoczątkowało melodię spływających wiadomości i maili. Wyciszyłam dźwięk, żeby nie zwariować. Robiąc to, zobaczyłam na ekranie widok przychodzącego połączenia. Dzwoniła Milka. Odebrałam natychmiast.
– Dzień dobry – usiłowałam być miła – wiesz, która jest godzina? Nie możesz spać?
– A ty nie możesz zadzwonić, że już wylądowałaś?! – Milka, w przeciwieństwie do mnie, o nic się nie starała.
– Dopiero wyłączyłam tryb samolotowy, nie denerwuj się. Kwitnę teraz na deszczu w oczekiwaniu na taksówkę. Wszystko dobrze? Jesteś chyba zmęczona?
– Jaś ząbkuje i śpi na mnie. To już taka trzecia noc z rzędu. Chodzę na rzęsach. Jestem ledwo żywa.
Rzeczywiście, dopiero w tej chwili usłyszałam, że głos Milki brzmiał trochę inaczej niż zwykle. Trochę spokojniej i ciszej. Od razu uwierzyłam, że nie przesadzała, choć zdolności do przesady miewała ogromne. Milka nie miała łatwo. Zawsze była ze wszystkim sama. Chyba nie tak wyobrażała sobie życie, gdy stała na ślubnym kobiercu obok Oskara, zabójczo przystojnego, w dodatku odzianego w biały mundur marynarza. Polubiłam tego faceta od pierwszego spotkania. Podobała mi się jego nad wyraz spokojna osobowość. Nadawał się do życia z Milką, która nie należała do spokojnych. Tylko co z tego, że Oskar pasował do Milki, skoro zwykle go przy niej nie było.
– Mogę wpaść do ciebie. Zmienię cię trochę. Ale dopiero wieczorem. Muszę być dziś w pracy i jak znam życie, nie uda mi się wyrwać wcześniej niż o siedemnastej. Na pewno wpadnę w bagno zaległości.
Gdy to powiedziałam, poczułam, jakbym już wpadła, tyle że nie w bagno, lecz w jakiś paskudny wir. Zakręciło mi się w głowie. Długi, choć w większej części przespany, lot dawał o sobie znać dziwnym zmęczeniem.
– Daj spokój. On i tak nie daje się nikomu teraz dotknąć. Wczoraj przyszedł do nas tato i było mu przykro, bo Jaś cały czas wył i nie chciał iść do niego na ręce.
– Cóż… – użyłam swego ulubionego zwrotu.
Pomagał mi zawsze w sytuacjach, gdy nie wiedziałam, co powiedzieć, i pozwalał zdystansować się od momentów, w których sobie nie radziłam. Dotyczących zarówno życia osobistego, jak i zawodowego.
– Cóż… jak powiedział klasyk – Milka lubiła mnie tak przedrzeźniać.
– Witamy w domu – podsumowałam, bardzo ciesząc się z tego specyficznego siostrzanego przywitania. – Obiecuję ci, jak tylko odkopię się w robocie, że zadzwonię, może uda mi się przyjechać. Może w weekend zrobię ci zakupy albo zostanę z Jasiem, a ty wyrwiesz się z domu choć na chwilę. Albo zabiorę go na spacer, żebyś mogła gdzieś bryknąć. Chcesz?
– Baaardzooo – przyznała z radością w głosie Milka. – Chcę do świata, do świata dorosłych!
– To co… – chciałam zapytać, czy jesteśmy umówione, jednak słowa zastygły mi na ustach.
Tuż przede mną zatrzymała się limuzyna, która przyjechała chyba z innego świata. W przeciwieństwie do brudnych i mokrych taksówek była wypucowana do błysku lakieru jakby ledwo muśniętego wiosennym deszczem. W słuchawce słyszałam głos siostry.
– Jesteś tam? Ida? Słyszysz mnie?
A ze świata otaczającego mnie dobiegło inne pytanie.
– Może panią gdzieś podwieźć?
Przede mną wyrósł przystojniak z samolotu. Ależ był wysoki. Już otwierał przede mną drzwi limuzyny, a w słuchawce grzmiały coraz bardziej niecierpliwe tony Milki.
– Ida? Co się dzieje? Odezwij się?
Przystojniak patrzył na mnie tak, że mowę mi odebrało, a takie zjawisko w moim przypadku nie zdarzało się zbyt często. Może raz na dekadę.
– Ida? – Milka się nie poddawała.
Nie wiedziałam, co robić. Co mówić? I do kogo?
Za to w końcu wiedziałam, kogo przypominał mi nieznajomy. Kiedy tak stał obok mnie, w pełnej krasie, aby zobaczyć jego uśmiech, musiałam zadrzeć głowę do góry. Zrobiłam to i wszystko zrozumiałam.
– Odezwij się, bo zadzwonię na policję! Porywają cię czy co?!
Tak. Ten facet mnie porywał. Zaledwie spojrzeniem, ale ono mi wystarczało.
– Nie uwierzysz – w pierwszej kolejności odezwałam się do Milki, aby ją uspokoić.
– Co się stało?
– Boże! Obok mnie stoi Harvey – głośno wymówiłam imię naszego ulubionego serialowego bohatera.
– Co?!!! Prawdziwy?!!! – Milka zagrzmiała w słuchawce.
– Najprawdziwszy – skłamałam, całkowicie wierząc w to, że nie kłamię.
Przecież wpatrujący się we mnie mężczyzna nie był prawdziwym serialowym Harveyem. Nawet w sumie nie był do niego podobny. Jednak w spojrzeniu i sylwetce miał „to coś”, co sprawiało, że przywodził mi na myśl właśnie Harveya i byłam nim oczarowana do tego stopnia, że nie wiedziałam, co zrobić.
– Ida! – ciekawość Milki sięgnęła zenitu.
– Zadzwonię później – zakończyłam rozmowę, nie odrywając wzroku od Harveya.
– Zapraszam, dokąd panią podwieźć? – jego nowojorski akcent na ziemi obezwładniał mnie bardziej niż w przestworzach.
Na moment oderwał ode mnie wzrok tylko po to, by wskazać nim otwarte drzwi czarnej limuzyny.
A ja zamiast wsiąść do niej i odjechać w kierunku innego, lepszego życia, życia jak z filmu, palnęłam to durne i oklepane: „Nie, dziękuję”. Po czym, żeby już na zawsze pożegnać ten otwierający się przede mną boski świat, dorzuciłam bezmyślne kłamstwo: „Czekam na kogoś”. Niestety, mina Harveyowi nie zrzedła. Zachował się jak pan Darcy z Dumy i uprzedzenia i pożegnawszy się kulturalnie, życząc mi miłego dnia, zamknął się za drzwiami limuzyny. Na „do widzenia” uniósł jeszcze prawą dłoń. Kawalerską. Bez obrączki.
Patrzyłam na oddalający się samochód i czułam, że właśnie straciłam życiową szansę. Wgapiałam się w tablicę rejestracyjną, a pustkę w mojej głowie wypełniało pytanie: „Taka fura? Na polskich blachach? Dziwne”.
„Dziwna to ty jesteś!” – usłyszałam w głowie słowa Milki, która właśnie walczyła o głos, znów dzwoniąc do mnie.
– No co? – odebrałam połączenie załamanym głosem.
– Harvey? Naprawdę?! – ekscytacji w głosie mojej siostry nie dało się opisać słowami.
– Żaden Harvey! – odpaliłam i poczułam, jak spływa ze mnie napięcie.
– To dlaczego kłamiesz? Chcesz, żebym z wrażenia dziecko osierociła?
– Uspokój się – poprosiłam, studząc własne emocje. – To nie był Harvey, tylko gość, który mi go przypominał, chociaż w sumie nie był do niego podobny – plątałam się w zeznaniach.
– To raczej ty się uspokój! Ledwo wysiadłaś z samolotu i chyba od razu dopadł cię jet lag.
– Zmęczona jestem, i tyle – westchnęłam.
– Rozumiem, że masz z Donny tyle, by zainteresował się tobą Harvey, co nawet przy prawdziwym Harveyu nie leżał – prychnęła Milka.
– I po co od razu kpisz? – ucięłam szybko uszczypliwość siostry. – Przecież wiesz, że mam wszystko, czego wysoka, szczupła i urodziwa Donna nie miała – obróciłam w żart swój wygląd.
– Na szczęście jesteś intelektualną brzytwą, identycznie jak Donna – stwierdziła już w miarę polubownie Milka.
Milka potrafiła być miła. Zwłaszcza kiedy czegoś chciała. Wtedy zwykle umiała poprawić mi humor. Jednak nie dziś. Nie w tej chwili. Choćby nie wiem jak się starała, to mój humor był dziś nie do uratowania. Właśnie zepsułam go sobie co najmniej na najbliższy miesiąc. Pozwoliłam Harveyowi odjechać. W siną dal. Wypuściłam go z rąk i z życia. A mogło być tak pięknie. Mogłam teraz śmigać limuzyną w kierunku mojego mieszkania. Gdyby tak się stało, Harvey wiedziałby, gdzie mieszkam. Miałby okazję, żeby wysłać mi kwiaty, i w ten sposób zaprosić mnie na kolację. Ale nie. Jak zwykle wszystko zepsułam. Koncertowo.
– Wszystko zepsułam – palnęłam.
– Co zepsułaś? – Milka oczywiście musiała wszystko wiedzieć.
– Życie sobie właśnie zepsułam.
– A bo to pierwszy raz? – Na kochającą siostrę mogłam zawsze liczyć.
– Tym razem przeszłam samą siebie – przyznałam się. – Wyobraź sobie, że mogłam teraz siedzieć obok Harveya w jego wypasionej limuzynie.
– To dlaczego nie siedzisz?
– Bo zamiast przyjąć jego zaproszenie, podziękowałam.
– Kretynka! – Milka bezzwłocznie podsumowała moje zachowanie.
Bezzwłocznie i niestety celnie.
– Trudno mi się z tobą nie zgodzić.
Chciało mi się płakać, chociaż do płaczliwych nie należałam.
Milka roniła łzy z byle okazji. Potrafiła ekstrawertycznie i szybko pozbywać się negatywnych emocji. Ze mną było inaczej. Moje łzy lały się zawsze gdzieś do środka. Nigdy na zewnątrz. Z pewnością dlatego w rodzinie byłam uważana za twardzielkę, której byle co nie rusza.
– Przyjedź wieczorem, to pogadamy. Fajnie było w niujorku?
Nie chciało mi się nawet odpowiadać. Bo co z tego, że było fajnie?
– Zadzwonię po pracy, dobrze?
– Okej. Jaś zaczyna się kręcić, na razie, pa – Milka zakończyła rozmowę cichym szeptem.
Może i dobrze, bo nie chciało mi się rozmawiać.
– Czeka pani na taksówkę? – usłyszałam irytująco brzmiący głos z obryzganego błotem samochodu, który lata świetności miał już dawno za sobą.
– Tak.
– To zapraszam.
– Mam jeszcze bagaż – zerknęłam na walizkę, chcąc zmusić taksówkarza do pomocy.
– To wielkie? – wybałuszył oczy.
– Tak.
– A to musi pani poczekać na kolejnego, bo mam trochę zawalony bagażnik.
„To po jakiego grzyba przyjeżdżasz na lotnisko?” – zapytałam w myślach, a głośno powiedziałam coś całkiem innego:
– To dziękuję, poczekam. – Szczękałam zębami coraz mocniej.
Musiałam czekać na kolejną limuzynę.
„Cóż…” – pomyślałam i pociągnęłam nosem, którego końcówka była lodowata.
Wolałam tego nie sprawdzać. Zaczęło świtać.
– Dzień dobry, Polsko – szepnęłam.
– Dzień dobry – odpowiedział kolejny taksówkarz.
Tym razem lepiej trafiłam. Mężczyzna, nieproszony, wysiadł z samochodu, otworzył przepastny bagażnik całkiem dobrze wyglądającej fury i szarpnął moją walizkę.
– O Boże! A czego tam pani napakowała? – sapnął zdziwiony.
– Pięknych wspomnień. – Uśmiechnęłam się do mężczyzny.
Przecież nie był niczemu winien. To była tylko moja wina, że puściłam Harveya wolno. Wsiadłam do samochodu pachnącego cytryną, która choć bardzo się starała, to nie była w stanie zneutralizować nikotynowej aury panującej w aucie.
„Cóż… – pomyślałam kolejny dziś raz – jaka dama, taka limuzyna”.
* * *
– Byłam przekonana, że wrócisz zrelaksowana i wypoczęta – Lena spoglądała na mnie ze współczuciem.
– To nie wyglądam na taką? – zapytałam, wiedząc, jak wyglądam, a ta wiedza zupełnie nie pomagała mi w tej chwili.
– Przepraszam za szczerość, ale wyglądasz, jakbyś wróciła z przymusowych robót.
Patrzyłam na swą niezastąpioną i najlepszą przyjaciółkę i wiedziałam, że jej szczerość była mi teraz bardzo potrzebna. Wiedziałam też, co za chwilę powie, dlatego wyprzedzając fakty, od razu zrobiłam przepraszającą minę.
– Nie przeczytałaś – stwierdziła rzeczowo Lena bez jakichkolwiek emocji w głosie.
– Czy ty mogłabyś choć raz się pomylić? To znaczy… w pracy pomylić – sprostowałam natychmiast, ponieważ życiowych błędów nie życzyłam nawet wrogowi.
– Bardzo bym chciała – stwierdziła z uśmiechem Lena – ale przypomnij sobie, że mówiłam ci, iż zabieranie tego do Nowego Jorku to pomyłka. – Rzuciła ukradkowe spojrzenie na swój maszynopis, mój został w domu, przefrunął nad oceanem i tyle.
Patrzyłam w duże brązowe oczy przyjaciółki, wspominając Harveya. Choć nie przeczytałam tekstu, byłam dziwnie spokojna. Pewnie, jak zwykle w takich sytuacjach, karmiłam się spokojem przyjaciółki. Miała go w sobie zawsze. Odkąd się poznałyśmy. Za ten spokój podziwiałam ją chyba najbardziej. W domu trzech chłopów: mąż, który chyba jako jedyny nazywał Lenę Marlenką, i dwóch synów w wieku wczesnoszkolnym. Lena zawsze wszystko robiła na czas. Jej nie zdarzały się historie z nieodrobionymi lekcjami. Mnie w sumie też rzadko, ale jednak. Na przykład dziś.
– Przeczytałaś? – zapytałam bez ogródek.
– A jak myślisz? – Uśmiech przyjaciółki był najlepszą odpowiedzią.
– Notatki masz? – przeszłam do konkretów.
– Masz – Lena też była konkretna.
– A dasz?
– Dasz! – nie dosyć, że konkretna, to życzliwa.
– A dużo tego? – zapytałam bezczelnie.
– Stąpasz po grząskim gruncie – ostrzegła.
– Wiem, ale zaproszę cię na lunch. Pójdziemy po zebraniu. Zjemy razem? Dobrze? Proszę… – Złożyłam przed sobą dłonie w modlitewnym geście.
– Zjemy, – Modlitwy pomogły.
– Jeszcze tylko powiedz, czy ci się podobała i czy powinniśmy wydawać.
Znałam Lenę i wiedziałam, że ma „literacki nos”. Mogłam na niej całkowicie polegać. Na niej i na jej „literackim nosie”.
– Powinniśmy, lecz po starannej redakcji.
– To akurat nie ulega wątpliwości – zgodziłam się radośnie. – A skoro mowa o starannej redakcji, to rozumiem, że przyczynisz się do sukcesu naszej debiutantki?
– Z przyjemnością.
– Interesy z tobą to przyjemność – podsumowałam, jakbyśmy omawiały nie plany wydawnicze, a mafijne.
– Wzajemnie – Lena podchwyciła narrację.
– Czyli witamy w fabryce książek! – powrót dobrego humoru w towarzystwie Leny był po prostu gwarantowany.
– Witamy!
– Nawet mi tego brakowało.
– To teraz powiedz, jak było. Sprawy załatwiłaś? Odpoczęłaś trochę?
– Było bosko. Wszystko załatwione, omówione, przyklepane, umowa podpisana. Będzie hit. Zobaczysz.
– Wiedziałam.
– Ona umie pisać i ma doskonały pomysł na tę książkę. – Byłam całkiem spokojna o naszą rodzimą autorkę tworzącą za oceanem.
– A Nowy Jork?
– To miasto, które nie zasypia. Tam wciąż słychać muzykę ulicy. Pojechać, zobaczyć, wrócić, ale mieszkać to bym tam nie chciała. Z przyjemnością tu wróciłam. Tu jest spokojniej, a wiesz, jak ja kocham spokój.
– Wiem, wiem. A seks w wielkim mieście był? – Lena nawiązała do swego ulubionego serialu.
– Nie było. Tydzień to za krótko na miłość. A ja, wiesz… u mnie nic się nie zmienia… niepoprawna romantyczka – skrzywiłam się – dla mnie seks bez miłości nie istnieje.
– Rozumiem, że wciąż w nią wierzysz?
– Wierzę – odparłam po chwili namysłu.
Lena spojrzała na mnie znad papierów, które od kilku chwil przeglądała. Wiedziałam, że to ja powinnam teraz studiować notatki przyjaciółki. Jednak patrzyłam na nią i zamiast poprosić o kilka mądrych słów na temat nieprzeczytanej przeze mnie powieści, wolałam bujać w obłokach. Identycznie jak minionej nocy. W obłokach, a nawet ponad nimi. Z Harveyem u boku.
– To dobrze, że wierzysz. – Patrzyła na mnie tak, jakby wiedziała, że przed moimi oczami rysował się właśnie mężczyzna.
Wzrok przyjaciółki nawoływał, bym wróciła do rzeczywistości, zatem musiałam czym prędzej wyjąć swą dłoń spod umięśnionego ramienia Harveya.
– Boże, jaka ja jestem nieprzytomna – przyznałam się do swej niedyspozycji – ale dobra… – wzięłam głęboki wdech – proszę, powiedz mi, co powiedzieć na zebraniu o tej nowej.
– Książce?
– Nie. Autorce – uściśliłam natychmiast.
– O niej to akurat nic. Nie chciałam podejmować żadnych kroków bez porozumienia z tobą. Co nagle, to po diable. Wiemy tylko, jak się nazywa, i mamy jej adres mailowy. Ten, z którego otrzymaliśmy tekst.
– Dobrze, to nią zajmiemy się później. To teraz powiedz, co myślisz o tekście.
– Zniewalająco lekkie pióro – Lena rozpłynęła się w pochwale, lubiłam ją taką. – Autorka umie rysować postaci. Są bardzo dobrze opisane, dlatego wydaje się, że istnieją naprawdę. Nie występuje deus ex machina. Fabuła jest doskonale przemyślana. Przedstawiony świat bardzo konkretny. Powiedziałabym, namacalny.
– Trudno się oderwać? – zapytałam, używając miary, którą zwykle kierowałam się przy ocenie literatury, zwłaszcza obyczajowej.
– Ba! – rozanieliła się Lena.
– Czyli duży punkt dla autorki – już podzielałam jej entuzjazm.
– Nawet dwa punkty.
– A minusy? Wynotowałaś coś? – Znacząco zerknęłam w notatki Leny.
– Trochę… – Lena też w nie patrzyła, w dodatku z uwagą.
– To dawaj, trzy najpoważniejsze.
– Pierwszy – kochałam konkretność przyjaciółki – pojawiają się dłużyzny, jeśli chodzi o przeżycia wewnętrzne bohaterów, zwłaszcza przeżycia głównej bohaterki.
– Gdyby to nie była debiutantka, można byłoby je zostawić? – zaczynałam już myślenie budżetowe.
– Po co gdybać? Mamy do czynienia z debiutantką. Trzeba ciąć, bo o ile miejscami opisy bardzo dobrze budują postaci, o tyle dynamika akcji na nich momentami traci, a wiesz… w powieściach jest jak w życiu. Dynamika ma znaczenie.
– W porządku, rozumiem. Kolejny minus?
– Narracja.
– Pierwszoosobowa? – chyba byłam zbyt konkretna, ale czas biegł nieubłaganie.
– Trzecioosobowa.
– Czytelnicy ją lubią.
– Wiem, ale tu autorka buduje ją w bardzo specyficzny, charakterystyczny dla siebie sposób…
– To znaczy?
– To znaczy, że czasem nie wiadomo, o kogo chodzi – uściśliła Lena.
– Czyli to będzie nie najłatwiejsza redakcja.
– Do ogarnięcia w sprzyjających warunkach. – Lena niczego się nie bała, umiała radzić sobie z trudnymi autorami, a tacy zdarzali się dość często.
– Najwyżej będziesz redagować w spa albo na Santorini – zaproponowałam.
– A ty będziesz gotować moim chłopakom – przekornie stwierdziła Lena.
– Zamówię im catering niedietetyczny, i po sprawie. A trzeci minus? – wróciłam do konkretów.
– To w sumie nie minus, tylko pewna zagadka.
– Zaintrygowałaś mnie.
– Uważam, że podpisując umowę z autorką, powinniśmy zobowiązać ją do napisania drugiej części tej historii.
Zaświeciły mi się oczy, ponieważ uwielbiałam takie rozwiązania. A skoro Lena już na początku sugerowała coś takiego, to tekst naprawdę musiał być dobry i godny uwagi.
– Czujesz głód po przeczytaniu pierwszej części?
Uśmiech przyjaciółki był najlepszą odpowiedzią. Myślałyśmy identycznie, lecz to ja byłam odpowiedzialna za kasę.
– W tej chwili jesteś czytelniczką i chwała ci za to, ale mam nadzieję, że myślisz też o naszej fabryce? – zapytałam nieco bezdusznie.
– Myślę. Jak to zrobimy, to będzie pani zadowolona.
– Lubimy takie sytuacje, co?
– Bardzo!
Uśmiechałyśmy się do siebie i miałam nadzieję, że przyjaciółka czuła w tej chwili to samo co ja. Obie potrafiłyśmy wspaniale łączyć przyjemne z pożytecznym. W dodatku doceniałam, że miałam Lenę w swoim zespole i w swoim życiu. Patrzyłam w jej oczy i cieszyłam się, że wróciłam. Nowy Jork Nowym Jorkiem, a ja lubiłam być tutaj, gdzie za oknem znów lał deszcz i gdzie początku wiosny nie rozświetlało mocne słońce. Tu, gdzie potrzebowałam z pewnością przynajmniej dwóch tygodni, by odpracować tygodniową nieobecność. Tu, gdzie roznosił się zapach świeżo wydrukowanych książek. Westchnęłam głęboko i unieruchomiłam wzrok w zapłakanym oknie.
– Mamy jeszcze chwilę, to może wrócimy teraz do tematu twojej wiary w miłość.
Na dźwięk słów Leny szybko oderwałam wzrok od okna.
– A do czego tu wracać? – Akurat na ten temat nie miałam nic do powiedzenia.
– Nic się nie wydarzyło w Nowym Jorku? Jesteś pewna?
– A co? – Przed Leną jednak niczego nie potrafiłam ukryć.
– Nie poznałaś nikogo?
– Ja?
– No, a kto? – westchnęła Lena. – Czyżbym bez sensu modliła się o to, żebyś po powrocie opowiedziała mi jakąś z życia wziętą romantyczną historię?
– Specjalnie dla ciebie mogę coś wymyślić – zaproponowałam – ale na szybko.
– Nie chcę wymyślonej. Wymysły to mam w pracy. Chcę czegoś prawdziwego.
– Prawdziwą miłość masz w domu – podsumowałam, wiedząc, jak dobraną parą byli Lena i jej mąż Piotr.
– No mam, ale mam też kupę prania, tabliczkę mnożenia
do nauczenia, obiad do ugotowania, a ja chciałabym od czasu do czasu, wiesz… poczuć emocje wielkiego świata…
– Chcieć to móc! Dla ciebie wszystko! Spotkałam Harveya – specjalnie dla przyjaciółki wyrecytowałam na jednym oddechu dwie prawdy i jedną poniekąd prawdę.
– Prawdziwego? – Lena zareagowała na moją „poniekąd prawdę” identycznie jak Milka.
– No nie… trochę udawanego – przyznałam od razu.
– To dlaczego nic nie mówisz?
– Przecież mówię.
– Proszę o konkrety. Opowiesz mi dokładnie?
– Tak. Na lunchu. Teraz już dawaj te notatki. Mamy jakieś fragmenty do przeczytania?
– A opowiesz?
– Opowiem.
– Ze szczegółami?
– Ze szczegółami – akurat teraz byłam gotowa obiecać wszystko.
– Bez zmyślania?
– Bez zmyślania, bez fantazjowania, bez czego tylko chcesz.
– Ale wiesz, że w prawdziwym życiu prawdziwy Harvey to ma żonę Donnę?
– Wiem, nie stresuj się, akurat ten mój Harvey nie ma żony.
– Jak to twój? – Lena wlepiła we mnie zaintrygowane spojrzenie.
– No wiesz… spójrz na mnie… jaka Donna, taki Harvey. A teraz koniec tych durnych gadek. Wstawaj! Idziemy! Póki co trzeba zająć się nie życiem, tylko fikcją literacką.
– Dobra… i to by było na tyle uniesień. Rzeczywiście myślałam, że spotkałaś prawdziwego Harveya.
– Bo spotkałam. Najprawdziwszego. Nawet go dotykałam. Zrozum, to ten serialowy jest nieprawdziwy. Wymyślony przez scenarzystów. Kto jak kto, ale ty powinnaś to rozumieć najlepiej. Postaw w końcu granicę pomiędzy fikcją a życiem.
– I bądź tu romantyczką. – Lena z ociąganiem wstała z krzesła stojącego przed moim biurkiem.
Kulturalnie przepuściłam ją w drzwiach i ruszyłam za nią, ciesząc się jak dziecko, że Harvey, którego spotkałam, był prawdziwy. Tylko co z tego?
* * *
Do budynku wydawnictwa weszłyśmy w szampańskich nastrojach. Wciąż doskwierało mi zmęczenie, jednak – co mnie trochę dziwiło – radziłam sobie z nim całkiem dobrze.
– Lubię jeść potrawy, których nie przygotowałam sama – podsumowała Lena.
– Ja jadam głównie takie – bez oporów przyznałam się do swych nawyków singielki.
– I dobrze! Narodzisz sobie dzieci, to będziesz w kółko gotowała. W dodatku to samo, bo one lubią tylko pomidorową, schabowe, kopytka, pierogi, makaron i tak bez końca. Oszaleć można.
Reagując na słowa przyjaciółki, wyobraziłam sobie siebie walącą bez opamiętania tłuczkiem w jasne mięso schabu. Uśmiechnęłam się, bo to było wyobrażenie pozwalające mi na powrót do czasów dzieciństwa, kiedy to moja mama tłukła kotlety, a ja udawałam zmęczoną życiem wieloródkę.
– Oby twoje słowa się spełniły.
Byłam świadoma, że moje najlepsze chęci były w tej sprawie niewystarczające. To mnie irytowało i niepokoiło. Od zawsze byłam życiową projektantką. I wszystkie projekty, które zależały tylko i wyłącznie od mojego zaangażowania, realizowałam z sukcesem. Projekt: „Mężczyzna” rządził się innymi prawami. Moje zaangażowanie nie wystarczało.
Paradoksalnie, przeszkadzało. Bo jak mawiała moja przemądra – nie mylić z przemądrzała – mama: „To mężczyźnie powinno zależeć bardziej”.
– Oby – szepnęła Lena i zatrzymała się przed drzwiami mojego gabinetu.
– Niestety, lunch się skończył – podsumowałam, widząc minę przyjaciółki.
– Niestety – wzruszyła ramionami Lena – ale ja i tak jestem w lepszej sytuacji. Idę redagować, a nie mailować.
– Musiałaś? – płaczliwy ton bezbłędnie oddawał mój nastrój i zapał do pracy.
– Do roboty!
Przyjaciółka bez ociągania ruszyła przed siebie. Nie pozostało mi nic innego, jak wziąć sobie do serca jej słowa. Miałam tylko nadzieję, że nie zasnę, bo zdarzały mi się nagłe i niesforne drzemki na klawiaturze laptopa. Lubiłam je, ponieważ sprawiały, że bardzo szybko odzyskiwałam siły. Trwały zwykle nie więcej niż dwadzieścia minut. Właśnie teraz marzyłam o takiej drzemce. Gdy zamknęłam za sobą drzwi gabinetu, usiłowałam nie patrzeć na biurko, na którym otwarty laptop błagał o uwagę, a liczne papierzyska robiły to jeszcze nachalniej. Usiadłam w fotelu. Już miałam wysunąć stopy z moich ulubionych czółenek, gdy usłyszałam głośne pukanie do drzwi.
– Proszę – odezwałam się miłym głosem.
Zawsze starałam się, żeby moje „proszę” było zachęcające do wejścia. Starałam się, bowiem nie mogłam zapomnieć sytuacji, kiedy to wkurzona jakimiś personalnymi przepychankami wrzasnęłam kiedyś do osoby pukającej słowo „Wejść!!!” zabarwione ogromną niechęcią. Po czym zobaczyłam w progu skonsternowanego prezesa zarządu. Miłego i kulturalnego człowieka. To wtedy obiecałam sobie, że zawsze miłe „proszę”, nigdy paskudne „Wejść!!!”. Dziś w progu gabinetu zobaczyłam Gabi. Patrzyła na mnie dziwnym wzrokiem, innym niż zwykle. Doceniałam pracę tej dziewczyny, bo była spokojna, dyskretna i profesjonalna, czyli miała cechy wymarzonej sekretarki. W jej wzroku dostrzegałam zatroskanie.
– Tak Gabi? Stało się coś?
– Dlaczego nie odbierasz telefonu?
– Wyciszyłam przed zebraniem i nie…
Już miałam telefon w dłoni i wszystko rozumiałam. Widziałam liczbę nieodebranych połączeń i innych informacji. Na szczęście wśród nieodebranych połączeń nie było numerów moich bliskich, więc szybko opanowałam narastające zdenerwowanie, choć mina Gabi wciąż nie wróżyła niczego dobrego.
– Stało się coś?
– W sumie to nie wiem…
– Co się dzieje?
– Była tu policja. Pytali o ciebie. Chcieli z tobą rozmawiać.
– Co? Policja? A czego oni mogą ode mnie chcieć? – zastanawiałam się głośno i odechciało mi się spać.
– To nie byli żadni oni, to była kobieta – uściśliła sekretarka. – Przyszła, gdy byłaś na lunchu, czekała prawie godzinę, a jak nie udało mi się do ciebie dodzwonić, to zostawiła wizytówkę i poprosiła, żebyś się z nią skontaktowała. Powiedziała, że zależy jej na czasie.
Gabi wręczyła mi mały kartonik. Przebiegłam po nim wzrokiem. Napis „Wydział kryminalny” zrobił na mnie wrażenie.
– Dobrze – westchnęłam, mój mózg pracował już na pełnych obrotach. – Mówiła coś jeszcze?
– Nie. Była raczej małomówna. Nie chciała kawy ani herbaty, chociaż proponowałam dwukrotnie. Siedziała i wciąż pisała coś w telefonie. Nagle wstała, zostawiła wizytówkę i wyszła.
– To nie ma na co czekać. Dzwonię.
Wystukałam numer z wizytówki i spojrzałam na Gabi. Od razu zorientowała się, że powinna wyjść. Kobieta odebrała połączenie prawie od razu. Usłyszałam miły głos. Po konkretności, o której wspominała Gabi, spodziewałam się chyba innego. Raczej surowego i kategorycznego.
– Dzień dobry – przywitałam się. – Nazywam się Ida Polak – nie zdążyłam nic więcej dodać.
– Dziękuję, że pani dzwoni. Mam do pani prośbę. W związku z tym, że nie udało nam się porozmawiać w pani miejscu pracy, chciałabym, żeby przyjechała pani na komendę. Czy jest to możliwe?
Gabi miała rację. Kobieta miała co prawda miły głos, ale była konkretna aż do bólu. Tak bardzo konkretna, że nie przyszło mi do głowy z nią dyskutować. Jednak nie byłabym sobą, gdybym nie usiłowała się czegoś dowiedzieć.
– A mogę wiedzieć w jakiej sprawie?
– Dowie się pani na miejscu.
– To gdzie mam dokładnie przyjechać? – też lubiłam być konkretna.
W odpowiedzi usłyszałam nazwę ulicy i numer. Do policjantki jednak się nie umywałam.
– Kiedy? – robiłam, co mogłam.
– Jeśli to możliwe, to najlepiej jak najszybciej.
Zerknęłam na zegarek, miałam go zawsze na biurku. Oceniłam swoje szanse na to „jak najszybciej” w kontekście adresu, który podała policjantka, a którego – o dziwo – nie było na wizytówce.
– Mogę być za pół godziny. Góra czterdzieści pięć minut.
– Dobrze. Czekam na panią. Dziękuję, że zgodziła się pani przyjść. Do zobaczenia.
– Do widzenia.
W głowie dudniły mi słowa: „Dziękuję, że zgodziła się pani przyjść”.
– A gdybym się nie zgodziła? To co by się stało? – zadałam pytanie na głos.
Znów spojrzałam na wizytówkę. I doznałam szoku. Wcześniej skupiłam się tylko na numerze telefonu i „Wydziale kryminalnym”. Teraz wpatrywałam się w imię i nazwisko.
– Iga Niemiec – przeczytałam głośno.
Czyli szykowało się spotkanie międzynarodowe. Ciekawe tylko, dlaczego gra słów, imion i nazwisk nie wydawała mi się zabawna. Ida i Iga. Polak i Niemiec.
Wpatrywałam się w wizytówkę, gdy znów usłyszałam pukanie do drzwi.
– Proszę.
Drzwi uchyliły się, a Lena wetknęła w nie głowę.
– Muszę gonić do szkoły. Mogę?
– Co się stało? – zaniepokoiłam się, wiedząc, ile nerwów za każdym razem kosztował Lenę widok szkolnego numeru na wyświetlaczu telefonu.
– Staś ma gorączkę i skarży się na ból ucha. Słabo mi, już mi słabo, bo pewnie znów skończy się antybiotykiem.
– To leć.
– Dzięki, robotę zabieram do domu.
– Spoko, bądźcie zdrowi.
– Kochana jesteś, lecę, pa.
Nie zdążyłam się pożegnać, bo drzwi za Leną już się zamknęły. Spojrzałam na papiery na biurku. Widziałam umowy do podpisania, raporty sprzedażowe, nie wiedziałam, po co w ogóle ktoś to wydrukował. Nigdy nie zabierałam papierów do domu, lecz laptop zawsze. Dlatego jednym ruchem zamknęłam go i włożyłam do mojej przepastnej nowej torebki, którą dostałam od Milki z okazji urodzin. Laptop, choć też był prawie nowy, nie miał jeszcze roku, to wyglądał na wiekowy, ponieważ w tej wielkiej torebce był regularnie torturowany przez klucze od domu, kluczyki do samochodu, długopisy, błyszczyki do ust, szminki i różne inne przedmioty, które kryła każda damska torebka. Dziś też mieściła o wiele za dużo rzeczy. Gdy podniosłam ją z biurka, poczułam spory ciężar. Od razu zerknęłam w jej czeluść, chcąc zminimalizować obciążenie. Dobrze, że to zrobiłam. W oczy rzuciła mi się prezentowa torebka wypełniona dość ciężkimi, bo metalowymi, magnesami na lodówkę. Były ładne, w kształcie całkiem eleganckich limuzyn, na których drzwiach widniały napisy „NYC TAXI”. Napisy były w kolorze granatowym, a limuzyny oczywiście w żółtym. Ciemnym słonecznym żółtym. Prezentowa torebka ze zdjęciem Statuy Wolności znalazła się na biurku. Jej los podzielił też maszynopis powieści debiutantki, o której talencie wiedziałam dziś dużo więcej niż wczoraj. Obok maszynopisu wylądował jeszcze flakon perfum, które kupiłam na lotnisku JFK, by sprezentować je Milce. Na koniec wyjęłam z torebki gryzak, który kupiłam dla Jasia. Też miał kształt nowojorskiej taksówki.
Byłam gotowa. Mogłam wyjść. Otworzyłam drzwi i od razu natknęłam się na Gabi.
– O Jezu! – wystraszyłam się, zresztą podobnie jak ona. – Muszę iść – zakomunikowałam – i raczej mnie już dziś nie będzie. Jeśli będzie coś pilnego, to pisz, dobrze?
Wszyscy moi współpracownicy wiedzieli, że do mnie się pisze, a nie dzwoni, bo o rozmowach zapominałam szybko, a przez wiadomości przekopywałam się zawsze i w końcu na nie odpowiadałam. Wychodziło na to, że jako wydawca książek miałam takie skrzywienie zawodowe, iż większym szacunkiem darzę słowo pisane.
– Idziesz do tej policjantki? – Gabi patrzyła na mnie wielkimi sarnimi oczami, a w jej głosie rozbrzmiewał konspiracyjny ton.
– Tak.
– To coś poważnego?
– Nie mam pojęcia, ale mam nadzieję, że nie. Do jutra.
– Do jutra.
Zmierzałam w kierunku wyjścia. Czułam na sobie spojrzenie sekretarki, a w myślach powtarzałam słowa: „Mam nadzieję, że nie”, i przeplatałam je z natrętnym pytaniem: „Czego ona może ode mnie chcieć?”.
* * *
– Prosto i drugie drzwi na lewo – wskazał mi drogę policjant siedzący za szerokim kontuarem.
Zawsze myślałam, że na policji są dyżurki, takie zamknięte pomieszczenia za szybą, do których osoby postronne nie mogą wejść. Tu było inaczej. Gdy podeszłam do drzwi wskazanych przez policjanta, nie zdążyłam w nie zapukać, bo otworzyły się i wyszedł z nich mężczyzna. Zabójczo przystojny, ubrany po cywilnemu. Od razu zamknął za sobą drzwi.
– Pani tutaj? – wskazał je wzrokiem.
– Tak.
– Musi pani chwilę poczekać. Pani inspektor jest zajęta.
– Dobrze, oczywiście – odparłam.
Usiadłam na plastikowym granatowym krześle. Było twarde i niewygodne. Ale cóż mogłam poradzić, musiałam czekać. Pomyślałam o tacie, który zawsze nam powtarzał, że z ludźmi nie należy zadzierać, a już z władzą w szczególności. Siedziałam zatem posłusznie, wgapiając się w zamknięte drzwi. Zerknęłam na wyświetlacz telefonu. Był kwadrans po szesnastej. To mnie trochę zdziwiło, ponieważ miałam wrażenie, że powinno być wcześniej. W sumie może i dobrze, że przydarzyła mi się ta niespodziewana wizyta na policji, bo po niej nie opłacało mi się już wracać do pracy. Zwłaszcza że z miejsca, w którym się znalazłam, miałam już niedaleko do domu, w którym też mogłam popracować. Znów zerknęłam na telefon. Powinnam była zadzwonić do taty. Umówić się z nim jakoś, zaproponować wspólny obiad, nie widzieliśmy się ponad trzy tygodnie. Milka z pewnością też czekała na mój telefon. Drzwi, za którymi była wciąż zajęta pani inspektor, były zamknięte, jednak czułam, że gdy tylko wybiorę numer telefonu taty bądź Milki, otworzą się natychmiast. Gdy zrozumiałam, że przecież o to mi chodzi, by tam wejść i przekonać się, czego chce ode mnie Iga Niemiec, od razu wybrałam numer taty. Drzwi otworzyły się jak na – nomen omen – komendę. Spojrzałam w ich światło i pomyślałam, że śnię. Wyłączyłam telefon. W otwartych drzwiach, w całej okazałości, jeszcze bardziej elegancki niż wczoraj, stał Harvey.
Oniemiał na mój widok. To znaczy oniemieliśmy na swój widok. Wstałam z krzesła. Patrzyliśmy sobie prosto w oczy. Tuż za Harveyem stała pani inspektor i żegnała się z nim uprzejmą – nie przesłyszałam się – polszczyzną.
– Gdyby pan jednak coś sobie przypomniał, bardzo proszę o kontakt.
– Oczywiście. Jeśli sobie przypomnę, zadzwonię.
Zbaraniałam. Oniemiałam. Osłupiałam. Zaniemówiłam. Harvey mówił po polsku. I to z jedynie lekko wyczuwalnym amerykańskim akcentem. Był bardzo poważny. Nie zdziwiło mnie to. Skoro mówił po polsku, to już wiedział, jakie imię hulało teraz w mojej głowie. Na szczęście musiałam przenieść wzrok na policjantkę w cywilu.
– Czyżby pani… – Iga Niemiec zwróciła się w moją stronę.
– Nazywam się Ida Polak – przedstawiłam się szybko i dodałam pospieszne „dzień dobry”.
– Dzień dobry – odparł Harvey, zupełnie jakbym witała się tylko z nim.
– Dziękuję, że przyjechała pani tak szybko. Zapraszam.
Ominęłam Harveya i uśmiechnęłam się do niego. Nie mogłam postąpić inaczej, gdyż stał jak zahipnotyzowany i oka ze mnie nie spuszczał. Odwzajemnił mój uśmiech, a ja zamknęłam za sobą drzwi.
Pomieszczenie, w którym się znalazłam, było bardzo małe. Pewnie dlatego biurko, za którym siedziała Iga Niemiec, miało rozmiar niemal dziecięcy. Wystarczało jednak, bo siedząca za nim kobieta do wielkoludów nie należała. Podobnie jak ja. Obie byłyśmy przystojne inaczej. Jednak ona była ode mnie dużo szczuplejsza.
Powieść Jesteśmy Twoi kupicie w popularnych księgarniach internetowych: