Drugi rozdział „Piątej pory roku"

Data: 2016-12-07 09:41:17 | Ten artykuł przeczytasz w 28 min. Autor: Sławomir Krempa
udostępnij Tweet
News - Drugi rozdział „Piątej pory roku

Rozpoczął się czas końca.

 

Rozpoczął się wielką czerwoną wyrwą biegnącą przez środek kontynentu i plującą popiołem.

 

Rozpoczął się śmiercią syna i porwaniem córki.

 

Rozpoczął się zdradą i zaognieniem ran.

 

Oto Bezruch, przywykły do katastrof świat, gdzie mocą ziemi włada się jak bronią. I gdzie nie ma litości.

 

Essun, kobieta z pozoru zwyczajna, za nic ma nadchodzącą zagładę. Jej mąż właśnie jedno z ich dzieci zabił, a drugie uprowadził. Pogrążona w żałobie i rozdarta rozpaczą, przemierza dogorywający świat. Jest zdolna dokonać jeszcze większych zniszczeń, jeśli pomoże jej to odzyskać córkę. 

 

Jej historię poznajemy za sprawą powieści N.K. Jemisin Piąta pora roku. Książkę poleca Wydawnictwo Sine Qua Non. Zaprezentowaliśmy Wam już prolog i pierwszy rozdział książki. Dziś czas na rozdział drugi:  

 

2

Damaya, podczas minionych zim

 

Słoma jest tak ciepła, że Damaya nie chce spod niej wyjść. Ciepła jak kołdra, myśli, pogrążona w mętnym półśnie; albo jak koc, który prababcia uszyła jej kiedyś z kawałków różnych tkanin. Wiele lat temu, zanim zmarła, Babunia pracowała w milicji Brevardu jako szwaczka, musiała więc zdobyć te skrawki, wykonując prace wymagające użycia dodatkowego materiału. Koc, który uszyła dla Damai, jest ciemny i niejednorodny – granatowy, ciemnoszary, zielony – a skrawki układają się w pasy przypominające kolumny żołnierzy, ale ponieważ uszyła go Babunia, Damai nie obchodzi to, że jest brzydki. Wydziela słodki i lekko stęchły zapach, dlatego teraz łatwo jest sobie wyobrazić, że słoma – pachnąca starym nawozem, ale i czymś grzybowo-owocowym – to koc Babuni. Ten prawdziwy znajduje się na łóżku w pokoju Damai, gdzie go zostawiła. Na łóżku, w którym już nigdy nie zaśnie.

 

Słyszy głosy dochodzące spoza sterty siana: Mama i ktoś jeszcze zbliżają się tu, rozmawiając. Słychać zgrzyt otwieranych wrót stodoły; wchodzą do środka. Kolejny zgrzyt i drzwi się zamykają.

 

– DamaDama? – woła Matka.

 

Damaya kuli się jeszcze bardziej i zaciska szczęki. Nienawidzi tego głupiego przezwiska. Nienawidzi radosnego i słodkiego sposobu, w jaki wypowiada je Matka, jakby było wyrazem czułości, a nie zwykłym kłamstwem.

 

Damaya nie odpowiada, a Matka stwierdza:

– Nie mogła wydostać się na zewnątrz. Mój mąż sprawdził wszystkie zamki.

– Niestety, takich jak ona zamki nie mogą powstrzymać.

Drugi głos należy do mężczyzny. Nie jest to głos ojca Damai, jej brata, naczelnika wspólnoty ani nikogo znajomego. Ten głos jest głęboki, zabarwiony akcentem, którego nigdy wcześniej nie słyszała; ostrym i ciężkim, z przeciąganymi samogłoskami i szorstkimi początkami oraz zakończeniami wyrazów. Brzmi mądrze. Krokom mężczyzny towarzyszy ciche dzwonienie i Damaya zastanawia się, czy niesie on ze sobą pęk kluczy. A może ma dużo pieniędzy w kieszeniach? Słyszała, że w niektórych zakątkach świata ludzie używają pieniędzy zrobionych z metalu.

Myśl o kluczach i pieniądzach sprawia, że Damaya kuli się w sobie: oczywiście słyszała, jak inne dzieci w szkole szeptały o handlu nieletnimi w odległych miastach z fazowanego kamienia. Nie wszystkie miejsca na świecie są tak samo cywilizowane jak Nomidlaty. Śmiała się wtedy z tych pogłosek, ale teraz wszystko się zmieniło.

– Tutaj – słychać głos mężczyzny, który stoi już niedaleko. – To chyba świeży ślad.

Matka wydaje z siebie odgłos obrzydzenia, a Damaya oblewa się wstydem, kiedy dociera do niej, że zauważyli kąt, którego używa jako toalety. Mimo że za każdym razem przykrywała odchody sianem, potwornie tam śmierdzi.

– Załatwia się jak zwierzę. Nie tak ją wychowałam.

– Czy jest tutaj toaleta? – pyta handlarz dziećmi tonem uprzejmego zainteresowania. – Czy dała jej pani wiadro?

Następuje długa cisza, a Damaya dochodzi do wniosku, że tymi pytaniami mężczyzna udzielił Matce reprymendy. Ona sama nie zna tego rodzaju nagan. Mężczyzna nie podniósł głosu ani nie użył żadnego przekleństwa. A mimo to Matka stoi nieruchoma i zszokowana, zupełnie jakby po wypowiedzeniu tych kilku słów mężczyzna uderzył ją w twarz.

W gardle Damai wzbiera śmiech i dziewczynka tłumi go, wciskając pięść do ust. Gdyby usłyszeli, jak śmieje się z zażenowania Matki, handlarz pomyślałby, że jest naprawdę okropnym dzieckiem. Ale czy byłoby to coś złego? Może rodzice dostaliby wtedy za nią mniej. Już samo to sprawia, że jeszcze bardziej chce się jej śmiać, ponieważ Damaya nienawidzi rodziców, nienawidzi ich, i cieszy ją wszystko, co może sprawić im ból.

Natychmiast gryzie się w rękę – mocno – i teraz nienawidzi już siebie. Nic dziwnego, że Matka i Ojciec ją sprzedają, skoro myśli w ten sposób.

Słyszy zbliżające się kroki.

– Zimno tu – mówi mężczyzna.

– Gdyby było jeszcze zimniej, trzymalibyśmy ją w domu – odpowiada Matka, a Damaya znowu omal nie wybucha śmiechem na dźwięk jej potulnego głosu.

Handlarz dziećmi ignoruje Matkę. Jego kroki zbliżają się, ale są… dziwne. Damaya sejszy kroki. Większość ludzi tego nie potrafi; sejszą tylko to, co silne, na przykład wstrząsy, ale nie coś tak delikatnego jak kroki. (Wiedziała to o sobie przez całe życie, ale dopiero niedawno zrozumiała, że to niepokojące). Trudniej wyczuwać poszczególne rzeczy bez bezpośredniego kontaktu z ziemią, kiedy wszystko jest przytłumione drewnianą konstrukcją stodoły i metalowymi gwoździami użytymi do jej budowy, ale mimo to, nawet z perspektywy strychu, Damaya wie, czego się spodziewać. Buch-buch, brzmi zwykle pojedynczy krok, a potem jego pogłos w głębi: buch-buch, buch-buch. Kroki handlarza dziećmi znikają jednak i nie wracają echem. Damaya nie sejszy ich, a jedynie je słyszy. Coś takiego nigdy wcześniej jej się nie zdarzyło.

Teraz mężczyzna wchodzi po drabinie na strych, gdzie ona ukrywa się w sianie.

– Ach – mówi, docierając na górę. – Tutaj jest cieplej.

– DamaDama! – w głosie Matki słychać teraz złość. – Schodź stamtąd!

Damaya nie odpowiada, tylko kuli się jeszcze bardziej. Handlarz jest coraz bliżej.

– Nie bój się – mówi tym swoim dudniącym głosem. Bliżej. Damaya czuje, że echo jego głosu biegnie przez drewno, ziemię, skałę i z powrotem. Bliżej. – Przyszedłem ci pomóc, Damayu Mocarna.

Kolejna rzecz, której nienawidzi: jej nazwisko użytkowe. Wcale nie jest silna, jej matka też nie. „Mocarna” oznacza tylko tyle, że jej żeńscy przodkowie mieli na tyle szczęścia, że przyłączyli się do wspólnoty, ale byli za mało wytworni, aby zająć w niej jakąś znaczącą pozycję. „W trudnych czasach Mocarni zostają na lodzie tak samo jak niezrzeszeni”, powiedział kiedyś jej brat, Chaga, żeby ją zdenerwować. A potem zaśmiał się, jakby to było zabawne. Jakby to nie była prawda. Oczywiście Chaga to Obrońca, jak Ojciec. Niezależnie od tego, jak trudne są czasy, wszyscy zrzeszeni lubią mieć takich ludzi w pobliżu na wypadek zarazy czy głodu.

Mężczyzna zatrzymuje się tuż przed stertą siana.

– Nie bój się – powtarza, tym razem ciszej. Matka jest na dole i prawdopodobnie go nie słyszy. – Nie pozwolę twojej matce cię skrzywdzić.

Damaya wzdycha.

Nie jest głupia. Mężczyzna to handlarz dziećmi, a handlarze dziećmi robią straszne rzeczy. Ponieważ jednak wypowiedział te słowa, a jakaś jej część jest już zmęczona nieustannym strachem i złością, Damaya powoli się prostuje. Wygrzebuje się z miękkiego, ciepłego siana i siada, spoglądając na mężczyznę przez zasłonę z włosów oraz brudnej słomy.

Człowiek ten wygląda tak samo dziwnie jak mówi i najwyraźniej pochodzi spoza Paleli, z daleka. Jego skóra jest niemal biała, papierowa; pewnie pali i unika silnego słońca. Ma długie, proste włosy, które w połączeniu z odcieniem skóry mogłyby sugerować, że jest Arktykiem, ale ich kolor – głęboka czerń, jak ziemia w pobliżu dawnego wstrząsu – nie pasuje do tego wizerunku. Taką barwę spotkać można u mieszkańców Wschodniego Wybrzeża, ale oni mają włosy kręcone, nie proste, a oprócz tego czarna jest też ich skóra. Mężczyzna jest wysoki – wyższy i szerszy w ramionach niż Ojciec. Jednak podczas gdy szerokim ramionom Ojca towarzyszy też szeroka pierś i duży brzuch, ten człowiek zwęża się ku dołowi. Wszystko w nim wydaje się szczupłe i stonowane. Jakby nie przynależał do żadnej konkretnej rasy.

Najbardziej jednak zaskakują Damayę jego oczy. Są białe albo prawie białe. Dostrzega tylko ich białka i srebrnoszare okręgi pośrodku, które trudno odróżnić od bieli, nawet z bliska. W bezbarwnym półmroku stodoły źrenice handlarza wydają się duże i zadziwiające. Słyszała kiedyś o takich oczach: w legendach i mądrościach kamieni nazywano je „lodowobiałymi”. Spotyka się je rzadko i zawsze stanowią zły omen.

W tej samej chwili handlarz dziećmi uśmiecha się jednak i Damaya bez zastanowienia odwzajemnia uśmiech. Natychmiast obdarza tego człowieka zaufaniem. Wie, że nie powinna, ale to robi.

– Proszę, proszę – mówi mężczyzna, dalej po cichu, żeby Matka go nie słyszała. – DamaDama Mocarna, jak sądzę?

– Po prostu Damaya – odpowiada odruchowo.

Mężczyzna kłania się z wdziękiem i wyciąga dłoń.

– Zrozumiano. W takim razie czy dołączysz do nas, Damayu?

Damaya nie rusza się, a on nie sięga w jej stronę. Stoi tam, gdzie stał, cierpliwy jak głaz, z wyciągniętą ręką. Mija dziesięć oddechów. Dwadzieścia. Damaya wie, że będzie musiała z nim pójść, ale podoba jej się, że może się czuć, jakby miała wybór. W końcu podaje mu dłoń i pozwala, aby pomógł jej wstać. Mężczyzna nie puszcza jej ręki, kiedy ona strząsa z siebie tyle słomy, ile może, a potem przyciąga ją bliżej, tylko odrobinę.

– Jedną chwilkę.

– Hm?

Druga ręka handlarza pojawia się z tyłu jej głowy i przyciska dwa palce do nasady jej czaszki tak szybko i zręcznie, że Damaya nawet nie reaguje. Mężczyzna zamyka na chwilę oczy i ledwie zauważalnie drży, a potem wypuszcza powietrze i zwalnia uścisk.

– Najpierw obowiązki – stwierdza zagadkowo. Zaskoczona Damaya dotyka od tyłu swojej głowy, wciąż czując tam jego palce. – A teraz chodźmy na dół.

– Co mi zrobiłeś?

– To tylko taki mały rytuał. Coś, co pomoże mi cię znaleźć, gdybyś się zgubiła – Damaya nie rozumie, co to znaczy. – Chodź już, muszę powiedzieć twojej mamie, że jedziesz ze mną.

A więc to prawda. Damaya przygryza wargę, a kiedy mężczyzna odwraca się, żeby zejść po drabinie, powoli rusza za nim.

– No i tak – mówi handlarz, kiedy stają obok Matki. (Matka wzdycha na jej widok, być może z irytacją). – Gdyby mogła pani przygotować dla niej jeden czy dwa komplety ubrań na zmianę, coś do jedzenia na drogę i jakiś płaszcz, bo zaraz wyjeżdżamy…

Mama porusza się, zaskoczona.

– Wydaliśmy jej płaszcz.

– Jak to wydaliście? Zimą?

Mężczyzna mówi uprzejmym tonem, ale Matka wygląda na zmieszaną.

– Jej kuzynka bardzo go potrzebowała. Nie mamy całej szafy ładnych ciuchów, które moglibyśmy rozdawać. A poza tym…

Matka waha się, spoglądając na Damayę. Damaya odwraca wzrok. Nie chce wiedzieć, czy Matka żałuje wydania płaszcza. Przede wszystkim nie chce wiedzieć, że matka tego nie żałuje.

– A poza tym słyszała pani, że górotwory nie odczuwają zimna tak, jak inni – dokańcza mężczyzna, wzdychając ze znużeniem. – To mit. Podejrzewam, że widziała pani kiedyś córkę przeziębioną.

– Och… – Matka jest speszona. – Tak. Ale myślałam…

Że Damaya może udaje. To właśnie powiedziała jej tamtego pierwszego dnia, kiedy po powrocie ze szkoły zamknęli ją w stodole. Matka była wściekła, a po jej twarzy płynęły łzy, Ojciec natomiast siedział tylko w milczeniu, cały blady. Damaya ukrywała to przed nimi, stwierdziła Matka, ukrywała wszystko, udając, że jest dzieckiem, choć tak naprawdę jest potworem, bo to właśnie robią potwory; Matka zawsze wiedziała, że z Damayą jest coś nie tak, bo zawsze była taką małą kłamczuchą…

Mężczyzna kręci głową.

– Tak czy inaczej, będziemy potrzebować jakiejś ochrony przed chłodem. Przy Równikiadzie zrobi się trochę cieplej, ale zanim tam dotrzemy, minie kilka tygodni.

Matce opada szczęka.

– A więc naprawdę zabiera ją pan do Yumenes.

– Oczywiście, że… – Mężczyzna patrzy na nią. – Ach.

Spogląda na Damayę. Oboje spoglądają na Damayę, a ich wzrok wręcz ją kłuje. Dziewczynka nerwowo przestępuje z nogi na nogę.

– Poprosiliście naczelnika wspólnoty, żeby mnie wezwał, choć byliście pewni, że przyjadę ją zabić – kończy mężczyzna.

Matka sztywnieje.

– Nie. To nie, ja nie…

Opuszcza ręce wzdłuż ciała. Następnie pochyla głowę, jakby było jej wstyd, ale Damaya wie, że to kłamstwo. Matka nie wstydzi się niczego, co zrobiła. Gdyby się wstydziła, po co miałaby to robić?

– Normalni ludzie nie mogą opiekować się… dziećmi takimi jak ona – stwierdza Matka bardzo opanowanym głosem. Zerka na Damayę i zaraz odwraca wzrok. – Prawie zabiła w szkole chłopca. Mamy jeszcze jedno dziecko, mamy sąsiadów, a poza tym… – Nagle prostuje się i unosi głowę. – A poza tym to obowiązek każdego obywatela, czyż nie?

– Tak, tak, wszystko się zgadza. Państwa poświęcenie uczyni świat lepszym – to zwykły frazes. W tonie głosu mężczyzny nie słychać pochwały. Damaya spogląda na niego raz jeszcze, zdziwiona faktem, że nie zabija dzieci. To nielogiczne. I o co chodzi z Równikiadą? Te ziemie leżą bardzo, bardzo daleko.

Handlarz dziećmi spogląda na Damayę i jakimś sposobem rozumie, że ona nie rozumie. Jego twarz łagodnieje, co przy tak przerażających oczach powinno być niemożliwe.

– Do Yumenes – mówi mężczyzna do Matki i do Damai. – Tak. Jest młoda, zabieram ją więc do Osi. Tam nauczy się wykorzystywać swoją klątwę. Jej poświęcenie również uczyni świat lepszym.

Damaya patrzy na niego, uświadamiając sobie, jak bardzo się myliła. Matka jej nie sprzedała. Ona i Ojciec po prostu ją oddali. Poza tym Matka wcale jej nie nienawidzi – ona się jej boi. Czy to robi jakąś różnicę? Być może. Damaya nie wie, jak powinna się czuć, wiedząc to wszystko.

A mężczyzna… mężczyzna wcale nie jest handlarzem dziećmi. Jest…

– Pan jest Stróżem? – pyta Damaya, choć teraz wie już na pewno. Mężczyzna znowu się uśmiecha. Nie sądziła, że Stróże tak wyglądają. Wyobrażała ich sobie jako wysokich, wyposażonych w broń i tajemną wiedzę wojowników o zimnych obliczach. Ten przynajmniej jest wysoki.

– Tak – odpowiada mężczyzna i bierze ją za rękę. Damaya dochodzi do wniosku, że chyba lubi dotykać ludzi. – Jestem twoim Stróżem.

Matka wzdycha.

– Mogę dać panu dla niej koc.

– Na pewno się przyda, dziękuję.

Po tych słowach zapada cisza. Kilka oddechów później Matka uświadamia sobie, że mężczyzna czeka, aż ona przyniesie koc. Kiwa głową i wychodzi ze stodoły, wyprostowana. Mężczyzna i Damaya zostają sami.

– Proszę – mówi mężczyzna, sięgając do ramion. Ma na sobie coś w rodzaju munduru: twarde naramienniki, długie i sztywne rękawy oraz nogawki, całość uszyta z bordowego materiału, który wydaje się twardy i szorstki. Jak koc Babuni. Mundur uzupełnia krótka peleryna, służąca raczej względom estetycznym niż praktycznym: mężczyzna zdejmuje ją i okrywa nią Damayę. Jest długa jak sukienka i ogrzana ciepłem jego ciała.

– Dziękuję. Kim jesteś?

– Nazywam się Schaffa Stróż Warrant.

Nigdy nie słyszała o miejscowości Warrant, ale musi ona istnieć, bo w przeciwnym razie jaki sens miałoby noszenie takiego nazwiska wspólnotowego?

– Czy Stróż to nazwisko użytkowe?

– Tak, pochodzi od kasty Stróżów – mężczyzna cedzi każde słowo, a policzki mu różowieją. – W normalnych warunkach wspólnoty nie mają z nas zbyt wiele pożytku.

Damaya marszczy czoło zdezorientowana.

– To znaczy, że kiedy Sezon się kończy, po prostu was wykopują? Ale…

Z różnych opowieści o Stróżach wie, że to świetni wojownicy i myśliwi, a czasami – często – również zabójcy. Wspólnoty potrzebują takich ludzi w trudnych czasach.

Shaffa wzrusza ramionami i odchodzi kawałek, żeby usiąść na belce starego siana. Damaya też ma za plecami taką belkę, ale nie siada, bo podoba jej się, że prawie zrównali się wzrostem. Nawet na siedząco mężczyzna jest od niej wyższy, ale już nie tak bardzo.

– Gorótwory Osi służą światu – mówi Shaffa. – Od dzisiaj nie będziesz mieć nazwiska użytkowego, ponieważ twoja użyteczność zależy od tego, kim jesteś, a nie od przynależności rodowej. Górotwór, nawet niewyszkolony, już od urodzenia potrafi powstrzymywać trzęsienia ziemi. Ze wspólnotą czy bez niej, jesteś górotworem. Jednak dzięki treningowi i wsparciu innych wykwalifikowanych górotworów z Osi możesz stać się użyteczna nie tylko dla pojedynczej wspólnoty, ale dla całego Bezruchu – mówiąc to, rozpościera ramiona. – Jako Stróż sprawujący opiekę nad górotworami postawiłem przed sobą podobny cel jaki, leży przed nimi. Dlatego też właściwym jest, abym dzielił los moich podopiecznych.

Damaya jest tego wszystkiego tak bardzo ciekawa, że nie wie, o co pytać najpierw.

– Czy masz… – urywa – innych, t-takich jak ja?

Nie potrafi powiedzieć nic więcej.

Schaffa śmieje się, wyczuwając jej podekscytowanie.

– Jestem obecnie Stróżem szóstki – odpowiada, kiwając głową i dając w ten sposób Damai do zrozumienia, że to właściwy sposób mówienia i myślenia o sobie. – Łącznie z tobą.

– I wszystkich ich przyprowadziłeś do Yumenes? Znalazłeś ich tak samo jak mnie?

– Nie do końca. Niektórych oddano mi pod opiekę, bo urodzili się w Osi, kilku przejąłem też po innych Stróżach. Zdarzyło się również, że znalazłem kogoś, po tym jak przypisano mnie do objazdów po tej części Nomidlatów – mówiąc to, Schaffa rozkłada ręce. – Kiedy twoi rodzice zgłosili fakt posiadania gorótwórczego dziecka naczelnikowi Paeli, ten zatelegrafował do Brevard, po czym przekazano informację do Geddo, a stamtąd wreszcie do ludzi z Yumenes, i to od nich dostałem telegram. – Mężczyzna wzdycha. – Całe szczęście, że dzień po nadejściu wiadomości pojawiłem się na stacji węzłowej w pobliżu Brevard. Gdyby nie to, otrzymałbym ją dopiero za dwa tygodnie.

Damaya zna Brevard, za to Yumenes kojarzy wyłącznie z legend, a pozostałe miejsca, o których wspomniał Shaffa, to dla niej tylko słowa ze szkolnego podręcznika. Brevard jest najbliższym miastem w okolicach Paleli, znacznie większym niż ona sama. To tam na początku każdego sezonu wegetacyjnego Ojciec i Chaga jeżdżą, żeby sprzedawać plony. Dopiero po chwili do Damai docierają słowa mężczyzny. Kolejne dwa tygodnie w tej stodole, gdzie trzęsłaby się z zimna i załatwiała swoje potrzeby w rogu. Ona też się cieszy, że Schaffa w porę dostał wiadomość.

– Masz wielkie szczęście – mówi mężczyzna, prawdopodobnie odczytując wyraz jej twarzy. Jego własna jest już opanowana. – Nie wszyscy rodzice postępują właściwie. Czasami nie trzymają dzieci w izolacji zgodnie z zaleceniami Osi oraz Stróżów. Czasami robią to, ale dostajemy wiadomość za późno i kiedy Stróż pojawia się na miejscu, dziecko jest zatłuczone na śmierć przez tłum miejscowych. Nie myśl źle o swoich rodzicach, Damayu. Jesteś cała i zdrowa, a to już całkiem dużo.

Damaya kręci się niespokojnie, nie chcąc przyjąć tego do wiadomości. Mężczyzna wzdycha.

– A czasami rodzice górotwora próbują ukrywać dziecko – kontynuuje. – Trzymają je u siebie, pozbawiając szkolenia i opieki Stróża. To zawsze źle się kończy.

O tym właśnie myślała przez ostatnie dwa tygodnie, od tamtego pamiętnego dnia w szkole. Gdyby rodzice ją kochali, nie zamknęliby jej w stodole. Nie wezwaliby tego człowieka. Matka nie powiedziałaby tych wszystkich okropnych rzeczy.

– Dlaczego nie mogą… – zaczyna, ale nagle dociera do niej, że Schaffa powiedział to celowo. Chciał się przekonać, czy chodzi jej po głowie pytanie: „Dlaczego nie mogą po prostu ukryć mnie tutaj na zawsze?”. Teraz już wie. Damaya zaciska dłonie na otulającej ją pelerynie, a Stróż tylko kiwa głową.

– Po pierwsze dlatego, że mają jeszcze inne dziecko, a najbardziej łagodną karą za ukrywanie niezgłoszonego górotworu jest wydalenie ze wspólnoty.

Damaya o tym wie, ale nie dopuszcza do siebie tego faktu. Rodzice, którym zależy na dziecku, zaryzykowaliby, prawda?

– Twoi rodzice nie mogli ryzykować utraty domu, trzody i opieki nad dwójką dzieci. Postanowili ocalić chociaż część z tego. Największe niebezpieczeństwo leży jednak w tym, czym jesteś, Damo. Nie możesz tego ukryć, tak samo jak nie możesz ukryć faktu, że jesteś dziewczynką i mądrym człowiekiem.

Damaya czerwieni się, niepewna, czy to komplement. Mężczyzna uśmiecha się, i wtedy wie, że tak.

– Za każdym razem, kiedy ziemia się poruszy, usłyszysz jej wołanie – kontynuuje Schaffa. – W każdym momencie zagrożenia instynktownie będziesz sięgać do najbliższego źródła ciepła oraz ruchu. Ta umiejętność jest dla ciebie tym samym, czym pięści dla silnego mężczyzny. Kiedy pojawi się zagrożenie, oczywiście zrobisz to, co konieczne, aby się przed nim uchronić. A wtedy zginą ludzie.

Damaya krzywi się. Schaffa znowu przywołuje na twarz uprzejmy uśmiech. I wtedy dziewczynka przypomina sobie tamten dzień.

To było na placu zabaw, po obiedzie. Jak zwykle zjadła swój naleśnik z fasolą, siedząc przy stawie w towarzystwie Limi i Shantare, podczas gdy inne dzieci bawiły się albo rzucały się jedzeniem. W narożniku kilka dzieciaków pochylało się nad ziemią, coś na niej rysując i mrucząc do siebie – tego dnia był sprawdzian z geomestrii. Następnie do ich trójki podszedł Zab i spoglądając na Damayę, powiedział:

– Pozwól mi od siebie ściągać.

Limi zachichotała. Jej zdaniem Damaya podobała się Zabowi. Damai Zab wcale się nie podobał, uważała, że jest okropny: zawsze ją zaczepiał, wyzywał albo szturchał tak długo, aż zaczynała krzyczeć, że ma przestać, bo w przeciwnym razie naskarży na niego nauczycielce. Dlatego też odparła:

– Nie mam zamiaru pakować się przez ciebie w kłopoty.

– Nie wpakujesz się, jak dobrze to zrobisz. Po prostu przesuń kartkę…

– Nie – powtórzyła. – Nie zamierzam robić tego dobrze. Nie zamierzam w ogóle tego robić. Idź stąd.

Następnie odwróciła się do Shantare, z którą rozmawiała, zanim przeszkodził im Zab.

Zanim się zorientowała, leżała na ziemi. Zab ściągnął ją ze skały obiema rękami. Wywinęła kozła i wylądowała na plecach. Później – miała dwa tygodnie w stodole, żeby o tym myśleć – przypomniała sobie wyraz zdziwienia na jego twarzy, jakby chłopak nie spodziewał się, że pójdzie mu tak łatwo. W tamtej chwili wiedziała jednak tylko, że leży na ziemi. W błocie. Całe plecy miała mokre i brudne, śmierdziała trawą i zgnilizną, nawet jej włosy śmierdziały, a to był jej najlepszy mundurek i Matka na pewno się wścieknie, więc ona też była wściekła, dlatego nabrała powietrza i…

Damaya drży. „A wtedy zginą ludzie”. Schaffa kiwa głową, jakby słyszał jej myśli.

– Jesteś szkłem ogniogórskim, Damo – mówi bardzo uprzejmym głosem. – Jesteś darem Ziemi. Nie zapominaj jednak, że Ojciec Ziemia nas nienawidzi, a jego dary są niebezpieczne i zawsze mają swoją cenę. Jeśli weźmiemy cię do siebie, wyszkolimy i otoczymy opieką oraz szacunkiem, staniesz się wartościowa. Jeśli jednak zostawimy cię samej sobie, rozerwiesz na strzępy pierwszą osobę, która ci się narazi. Może też być jeszcze gorzej i skrzywdzisz wiele osób.

Damaya przypomina sobie wyraz twarzy Zaba. Na moment powietrze wokół niej ochłodziło się, wirując niczym wypuszczony z ręki balon. Wystarczyło to, żeby trawę pod nią pokryła warstwa szronu, a na twarzy Zaba zamarzły krople potu. Ona i on zastygli w bezruchu, patrząc na siebie nawzajem.

Pamięta wyraz jego twarzy. Odczytała z niej: „Prawie mnie zabiłaś”.

– To nie twoja wina – mówi Schaffa. – Większość tego, co mówią o górotworach, to nieprawda. Ty i twoi rodzice nie mieliście wpływu na to, że się taka urodziłaś. Nie bądź zła na nich ani na siebie.

Damaya wybucha płaczem, bo mężczyzna ma rację. Wszystko, co mówi, jest prawdą. Nienawidzi Matki za to, że ją tu zamknęła, nienawidzi Ojca i Chagi za to, że jej na to pozwolili, nienawidzi też siebie za to, że urodziła się taka i wszystkich ich zawiodła. A teraz Schaffa wie, jaka jest słaba i okropna.

– Ciii – mężczyzna wstaje i podchodzi do niej. Klęka, chwyta ją za rękę, a ona jeszcze mocniej zanosi się płaczem. Schaffa ściska jej dłoń, tak, żeby zabolało; Damaya patrzy na niego przez łzy, próbując się cofnąć.

– Nie wolno ci, maleńka. Twoja matka zaraz tu wróci. Nigdy nie płacz, kiedy mogą cię zobaczyć.

– C-co?

Wygląda na zasmuconego – z jej powodu? – i dotyka jej policzka.

– To nie jest bezpieczne.

Damaya nie ma pojęcia, co to znaczy.

Mimo wszystko przestaje. Wyciera sobie policzki, a Schaffa zbiera kciukiem jedną łzę, którą przeoczyła, a potem kiwa głową.

– Twoja matka pewnie się zorientuje, ale dla innych wystarczy.

Wrota stodoły otwierają się ze zgrzytem i Matka wchodzi do środka, tym razem w towarzystwie Ojca. Ojciec zaciska szczęki i nie patrzy na Damayę, choć nie widział jej od czasu, kiedy Matka umieściła ją w stodole. Oboje spoglądają na Schaffę, który stoi obok Damai i skinięciem głowy dziękuje za przyniesiony przez Matkę koc oraz przewiązaną szpagatem paczkę.

– Napoiliśmy pańskiego konia – oznajmia chłodno Ojciec. – Chce pan obroku na drogę?

– Nie trzeba – odpowiada Schaffa. – Przed zmierzchem powinniśmy dotrzeć do Brevard.

Ojciec marszczy czoło.

– To trudny szlak.

– Tak. Ale przynajmniej nikt z waszej wioski nie wpadnie na pomysł, aby akurat przy tej drodze zasadzić się na nas i pożegnać Damayę w nieco bardziej grubiański sposób.

Do Damai dociera to dopiero po chwili: ludzie z Palei chcą ją zabić. Ale to niesprawiedliwe, prawda? Chyba nie mogą tego zrobić? Myśli o wszystkich ludziach, których zna. O nauczycielach ze szkoły. O innych dzieciach. O starszych paniach z zajazdu, które przyjaźniły się z Babunią, zanim zmarła.

Ojciec myśli to samo – marszczy czoło i otwiera usta, a Damaya wie, że chce powiedzieć: „Nie zrobiliby tego”. Powstrzymuje się jednak i nic nie mówi. Spogląda na Damayę, tylko raz, z udręczoną miną, a potem znowu odwraca wzrok.

– Proszę – mówi Schaffa, wręczając jej koc. To koc Babuni. Damaya patrzy na niego, a potem na Matkę, ale ta nie odwzajemnia spojrzenia.

Płacz nie jest bezpieczny. Dlatego zdejmując pelerynę Schaffy i otulając się kocem, tak znajomo zatęchłym, szorstkim i cudownym, dziewczynka zachowuje niewzruszony wyraz twarzy. Schaffa zerka na nią i na znak akceptacji nieznacznie kiwa głową. Następnie bierze ją za rękę i prowadzi w stronę wrót stodoły.

Matka i Ojciec idą za nimi bez słowa. Damaya też nic nie mówi. Spogląda na dom i dostrzega kogoś w przerwie pomiędzy zasłonami, która zaraz znika. To Chaga, jej starszy brat, który uczył ją czytać, jeździć na ośle i puszczać kaczki na stawie. Nie macha jej nawet na pożegnanie… ale nie dlatego, że jej nienawidzi. Teraz Damaya już to wie.

Schaffa pomaga Damai wsiąść na największego konia, jakiego w życiu widziała – to potężny, lśniący gniadosz o długiej szyi – i wskakuje na siodło tuż za nią, a potem owija jej nogi kocem, żeby nie odmroziła ich sobie ani nie poocierała. Ruszają w drogę.

– Nie oglądaj się – doradza jej. – Tak jest łatwiej.

Damaya nie ogląda się więc. Później zrozumie, że Schaffa również w tej kwestii miał rację.

Jeszcze później pożałuje jednak, że mimo wszystko tego nie zrobiła.

 

***

[nieczytelne] lodowobiałe oczy, popiołowe włosy, nabrzmiały nos, zaostrzone zęby i rozwidlony język.

Tablica Druga, Prawda Niekompletna, werset ósmy

 

 

REKLAMA

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Wydawnictwo
Reklamy
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Katar duszy
Joanna Bartoń
Katar duszy
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Klubowe dziewczyny 2
Ewa Hansen ;
Klubowe dziewczyny 2
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje