Mariusz Czubaj. Jeden ze współczesnych mistrzów polskiego kryminału, zdobywca Wielkiego Kalibru. Autor powraca powieścią Zanim znowu zabiję - kryminałem z Rudolfem Heinzem i piłką nożną w tle. Jako wakacyjną lekturę opublikowaliśmy w ubiegłym tygodniu pierwszy obszerny fragment powieści. Dziś - ciąg dalszy.
Obudziło mnie walenie do drzwi. Przemknęła mi przez głowę absurdalna myśl, że przyjechał ojciec. Spojrzałem na budzik stojący przy łóżku. Zbliżało się południe. Wstałem i poszedłem otworzyć.
Wpatrywały się we mnie trzy pary wystraszonych oczu. Jedna należała do Kuleszy. Dwie pozostałe do umundurowanych policjantów, którzy w rękach trzymali broń.
– Chryste! – Kulesza wpadł do środka i rozejrzał się nerwowo. – Nic ci nie jest?
– Poza tym, że mam ciężkiego kaca, to nic – wychrypiałem. – Ale wam coś się stało...
– Nie można się do ciebie dodzwonić. – Przerwał mi. – Masz wyłączony telefon... A on uciekł, rozumiesz, Hipis? Uciekł.
– Kto?
Zanim zdążył udzielić odpowiedzi, już wiedziałem. Czułem, że prędzej lub później to nastąpi.
– Urbaniak. Inkwizytor...
Poprosiłem Kuleszę i dwóch mundurowych, by usiedli. Więc samochód na sygnale mi się nie przyśnił. Poszedłem do łazienki i wsadziłem głowę pod kran z zimną wodą. Drżącą ręką umyłem zęby. Na tyle było mnie stać.
– Jak to się stało? – Osunąłem się w fotelu.
– Uciekł z psychiatryka. To stało się w nocy. Na razie wiemy niewiele. W szpitalu tłumaczą się, jak mogą, wiedzą, że pali im się koło dupy.
– Jest weekend majowy... Pewnie mniej niż zwykle personelu.
– Prawie o połowę – przytaknął Kulesza. – Poza tym Inkwizytora i kilku innych pojebów przenieśli na pierwsze, gorzej strzeżone piętro.
– Dlaczego? – Krople wody spływały mi po skroniach.
– Bo jeden z tych prawdziwych czubów wpadł w furię. Zdemolował górę. A zanim ktoś go powstrzymał, pociął się szkłem. Podobno była niezła jatka...
– I Inkwizytor wykorzystał okazję. – Skrzywiłem się.
– W jednym z okien były źle zamocowane kraty. Tamtędy wyskoczył. A kilka godzin wcześniej wysiadł w budynku system monitoringu. Nie wiemy jeszcze, czy to zbieg okoliczności, czy działanie Urbaniaka. W końcu był elektrykiem, więc mógł... – Urwał.
Mógł. Mógł dużo. Były ksiądz. Elektryk. Seryjny morderca. Człowiek o rozlicznych talentach.
– Musi być stąd jakieś wyjście... – mruknąłem sam do siebie, przypominając sobie piosenkę Dylana. Inkwizytor znalazł je i oddycha teraz świeżym powietrzem.
Jeden z mundurowych oglądał swój pistolet, jakby widział go pierwszy raz w życiu, drugi wystukiwał coś w telefonie komórkowym. Napięcie opadło, więc dobrze się bawili. Jak w szkolnej świetlicy.
– Rozmawiałem już z szefem. – Kulesza spojrzał na policjantów.
– Mam kierować tą sprawą?
Aspirant milczał. Poprawił kołnierzyk koszuli, jakby coś go uwierało.
– Co chcesz mi właściwie powiedzieć? – wycedziłem.
– Gawlik chce, żebyś się trzymał od tej sprawy z daleka. – Pewność siebie Kuleszy uleciała w niewiadome przestrzenie. – Tak mi powiedział. Inkwizytor to prawdziwy wariat. A dlaczego? Bo tylko prawdziwy czub ucieka z psychiatryka. Rozumiesz?
– Nie bardzo. – Pokręciłem głową.
– Uznali go za niepoczytalnego, tak? Siedział w szpitalu. I tylko jeden powód mógł sprawić, że zechciał uciec. Wiesz jaki?
Bez dwu zdań. Tym powodem byłem ja sam.
– Gawlik pytał, czy nosisz broń.
– Mój pistolet jest w magazynie.
– Od tej chwili ma być twoją trzecią ręką. Coś takiego powiedział. I jeszcze jedno. Abyś nic nie robił bez jego wiedzy.
Nie słuchałem, co mówił dalej. Wreszcie wstali i poszli, a mój gniew falował jak surfer na antypodach. Minęło już sporo lat od tamtego czasu, ale to ja rozpracowałem Urbaniaka. Nikt nie poznał go tak dobrze jak ja. Potrafiłem zrozumieć, co myśli i jak czuje. Byliśmy prawie jak mleczni bracia. A potem omal przez niego nie spłonąłem, gdy przywiązał mnie do krzesła i rozpalił wokół ognisko niczym stos. I teraz tylko ja mogłem go złapać. Ten dzień musiał nadejść. Poczułem to, gdy trzy lata temu znów stanęliśmy twarzą w twarz. „Pomyśl, gdzie jest twoja szubienica”, rzucił mi wtedy na pożegnanie.
Powiedział błazen do łotrzyka. Ciekawe, który z nas jest błaznem.
Piąty maja miał najwyraźniej zapisać się w mojej biografii jako dzień spotkań na szczycie, a te nie działają na mnie krzepiąco. Gdy jechałem do naczelnika, zadzwonił ojciec. Po południu miał być w Katowicach. W porównaniu do naszego pierwszego spotkania zachowywałem się jak dyplomata po wielkiej wojnie w Wersalu. Panowałem nad sobą i nie poczęstowałem go tekstem w stylu „daję ci pięć minut” albo „nie chce mi się z tobą gadać”. Usiądziemy przy stole, dlaczego nie? Może nawet zagramy w scrabble.
– Tylko proszę cię o jedno – powiedziałem, zanim się rozłączyłem – nie serwuj mi głodnych kawałków o ojcowskich uczuciach i tym, że przez całe życie o mnie myślałeś.
– Nie zamierzam.
Dodał coś jeszcze, ale jego głos zagłuszył skowyt pędzącej karetki.
Naczelnik Gawlik też czegoś nie zamierzał. Nie chciał ustąpić. Mógłbym przemawiać do niego w stu językach świata, a i tak pozostałby nieugięty. Tym razem nie przekładał akt ani nie gapił się w monitor. Patrzył takim wzrokiem, jakby chciał mnie przyszpilić do ściany.
– Nie ma mowy, Hipis! – Uderzył otwartą dłonią w stół. – Powtarzam ci ostatni raz...
– A ja ci ostatni raz powtarzam, że nie wiecie, z kim macie do czynienia. – Z trudem panowałem nad sobą. – Zobacz – starałem się uspokoić bicie serca – facet znika po latach odsiadki u czubów. Mobilizujesz wszystkie siły, by go odnaleźć. Mija kilkadziesiąt godzin i nic. O czym to świadczy?
– O tym, że wszystko świetnie przemyślał. Miał mnóstwo czasu. Że może mieć wspólnika w szpitalu i poza nim. Sprawdzamy to wszystko. Ale już gołym okiem widać, jaki panował tam burdel.
– A teraz pomyśl, że nikt mu nie pomagał. Może tak być? Nie wykluczasz tego. Ten gość potrafi się odnaleźć w każdej sytuacji, wtopić w otoczenie. Jest jak kameleon...
Nie dał mi dokończyć.
– Wydaje ci się, że jako jedyny masz licencję i patent na Urbaniaka! Gość nie poruszał się po ulicach dziewięć lat. To dużo, ale nie przesadzajmy. Poza tym nie był odcięty od świata, wiedział, co się dzieje...
Nie wytrzymałem.
– Za chwilę powiesz, że poruszyła go tak tragedia smoleńska. Tymczasem...
– Tymczasem ja tego nie kupuję, Hipis. – Gawlik wziął głęboki wdech i pochylił się w moim kierunku. – Z tego co wiem, odwiedziłeś go jakiś czas temu. I rzuciłeś się na niego. O co wtedy poszło?
Ludzi dobrej woli jest więcej. I zawsze znajdzie się ktoś, kto z czystej życzliwości na ciebie doniesie.
– Okazało się, że kibicujemy innym klubom – odparłem. – Stąd mała sprzeczka. Poza tym chyba nie umył zębów, a ja nie lubię rozmawiać w tak niekomfortowych warunkach...
– Dosyć, Heinz! – Filiżanka z kawą podskoczyła na biurku naczelnika. – Na razie trzymasz się z daleka od tej sprawy! Zrozumiałeś? Tylko nie mieszaj się. Okej?
Zostałem odsunięty. Dalsza rozmowa nie miała sensu. Wstałem od biurka.
– Mam nadzieję, że nie traktujesz mnie jako żywej przynęty. A jeżeli przyjdzie ci do głowy taki pomysł, powiedz to mnie pierwszemu.
Nie zareagował od razu. Ale moje słowa musiały podziałać jak bomba z opóźnionym zapłonem. Przez zamknięte drzwi usłyszałem wiązankę przekleństw. Nie miałem wątpliwości, w czyim kierunku została rzucona. Sekretarka Gawlika skuliła się, jakby chciała się uchronić przed nadlatującymi pociskami, a ja skwitowałem wszystko wzruszeniem ramion.
Opuszczałem komendę z ciężkim sercem. Może dlatego, że pod lewą pachą trzymałem glocka 17, który sprawił, że moja waga wzrosła o jakieś osiemset gramów. Kompozycja ze stali i polimerów była przykładem porządnej austriackiej roboty. Nie było to wymarzone magnum 44, ale nie powinienem narzekać. I tak miałem więcej szczęścia niż ci, którym przydzielono P-99. Z glocka strzelało się celniej, był bronią o wiele trwalszą i niezawodną. Tymczasem walther P-99 często się psuł. Czasami w najmniej odpowiednich momentach. Tyle że lufy do tego pistoletu produkuje się w „Łuczniku”, osławionej fabryce radomskiej. Zachęcano nas więc do noszenia felernego P-99, a dzięki takim decyzjom polski przemysł zbrojeniowy mógł trwać w najlepsze. Odzwyczaiłem się od noszenia broni. Ale z pewnością nie uwierała mnie tak jak krawat. Uzbrojony wyruszyłem na spotkanie z ojcem.
Umówiliśmy się w barze „Pod Siódemką” na Stawowej. Żaden luksus, ale nie było powodu, byśmy spotkali się w bardziej eleganckim miejscu. Żarcie bezpretensjonalne, mało wykwintne, ale smaczne. Zresztą facetowi, który żyje na mrożonkach, kebabach i big macach, niewiele trzeba. Klientów jak na lekarstwo. No i lubiłem zielone karteczki, na których wypisywano menu. Wielokrotnie używałem ich do sporządzania notatek ze śledztwa. Zamówiłem piwo i spojrzałem na zegarek. Najwyraźniej Józef Heinz, pomimo upływu lat, nie nauczył się niemieckiej punktualności.
Kończyłem tyskie, gdy się zjawił. Bez słowa podaliśmy sobie ręce. Podszedł do baru i zamówił piwo. Po raz pierwszy miałem możliwość przyjrzeć mu się uważnie. Był wyższy i szczuplejszy ode mnie. Poruszał się sprężyście i mogłem się założyć, że w biegu na sto metrów miałbym kłopot, by z nim wygrać. Jednak na jego twarzy było widać wyraźne oznaki starości. Świadczyły o tym głębokie bruzdy na czole i cienie pod oczami, które mogły być zwiastunem choroby nerek. Siwizna na jego skroniach była znacznie pełniejsza niż u mnie. Przemknęło mi przez głowę, że gdy osiągnę jego wiek, będę wyglądał podobnie. O ile dożyję.
– Co tu można zjeść? – zapytał, jakbyśmy spotykali się od lat. – Jestem potwornie głodny.
– Wszystko. Z wyjątkiem kotleta kasprowego, po parysku i rolady greckiej, bo tego tu nie jadłem.
Zdecydował się na tradycyjny obiad śląski.
– Przepraszam za spóźnienie, ale jechałem przez Opole. Chciałem zobaczyć stare śmieci. Nie mogłem sobie odmówić. Ale to, co ujrzałem... – Pokręcił głową.
I zaczęło się. Że jego ukochana Odra Opole stacza się coraz bardziej. Że zawodnicy grają mecze na jakichś wiejskich klepiskach, a kibice skrzykują się, wywieszając z okien prześcieradła z wypisanymi informacjami o najbliższym meczu. Że gdzie te dawne czasy, gdy grał on, Gajda albo Józek Klose.
– Wiesz – patrzył na mnie – który to. Nie ci piłkarze i nie ten doping.
Co gorsza, zaczął sobie przypominać stare kibicowskie piosenki i zawołania. Jak to szło? Wojciecha Tyca całuje w dupę stolica. Nasz Alfred Bolcek najlepszy napastnik w Polsce. Znów w Opolu radość wielka, nasza Odra gra, tkwi jak zawsze w nas nadzieja, że gry koncert da. O, a to najlepsze: Ole, ole, ole, ole, Tyc Wojciech lepszy niż Pele.
– Pamiętasz to wszystko, prawda? Mogę zapomnieć imię mojej matki, a twojej babki, ale piłkarskie przyśpiewki będę pamiętał.
Obracałem szklankę z tyskim w dłoni. Chlusnąłbym mu w twarz, by ostudzić ten zapał, ale szkoda mi było piwa.
– Nie. Nie pamiętam Wojciecha Tyca. Nigdy takiego nie aresztowałem. A o piłce nożnej nie mam pojęcia. Skutecznie mnie zniechęciłeś...
Podziałało. Uśmiech na jego twarzy zgasł. Nerwowo pociągnął kilka łyków.
– Nie umawiasz się ze mną przecież po to – ciągnąłem – by opowiadać mi te głodne sentymentalne kawałki. Przejdźmy lepiej do rzeczy.
Odsunął talerz z roladą oraz kluskami i sięgnął do marynarki. Wyjął zmięty wycinek z gazety i podał mi go. Zdjęcie przedstawiało szczupłego chłopaka w reprezentacyjnej koszulce. Ramiona miał rozpostarte niczym Chrysus Odkupiciel na górze Corcovado. W tle zamazane, wypełnione kibicami trybuny. Domyśliłem się, że odpowiednio wykadrowaną fotografię wykonano podczas grania hymnu przed jakimś meczem, a po bokach zawodnika stali inni piłkarze. Nad postacią widniał upiorny napis złożony ogromną czarną czcionką: „Rzucił się pod pociąg! Dlaczego to zrobił?”.
– Poznajesz? – zapytał ojciec.
– Nie. Nie wiem, kto to jest. – Odsunąłem zdjęcie. – Ale z pewnością nie było co z niego zbierać.
– Jacek Kos. Reprezentacyjny obrońca.
Na brodzie osadziły mu się drobiny modrej kapusty.
– 10 kwietnia popełnił w Warszawie samobójstwo.
Seria niefortunnych zdarzeń. Czarna sobota. Choć tego akurat dnia, przypomniałem sobie Suszarkowego Mordercę, mnie się akurat poszczęściło. Milczałem, czekając na ciąg dalszy.
Copyright © by Wydawnictwo W.A.B., 2012