Intryga przyjmuje wartość 0. "Dopaść Leona Waganta"

Data: 2021-05-25 10:40:22 | Ten artykuł przeczytasz w 51 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Hochsztapler Nelson vel Leon Wagant zostaje przypadkiem zesłany w czasoprzestrzeń 1989 roku. W pościg za nim, by nie wywrócił historii do góry nogami, natychmiast rusza Profesor, wybitny znawca temporalistyki. Poszukując zbiega, zderza się z rzeczywistością Polski lat 1970, 1989, 1995 i 2005 roku. Nieprzygotowany do życia w tym specyficznym otoczeniu, musi improwizować, co nie zawsze mu się udaje. Tymczasem działania Leona Waganta zaczynają przynosić coraz bardziej zadziwiające skutki…

Dopaść Leona Waganta to szyderczy, pełen przewrotnego humoru portret Polaków. Hipokryzja, chciwość, bezrefleksyjność – to tylko niektóre wady, jakie autor bezlitośnie punktuje, każąc czytelnikowi przejrzeć się w swojej opowieści niczym w zwierciadle. Wnioski nie będą optymistyczne…

Obrazek w treści Intryga przyjmuje wartość 0. "Dopaść Leona Waganta" [jpg]

Do lektury najnowszej książki Wiktora Hajdenrajcha Dopaść Leona Waganta zaprasza Wydawnictwo Novae Res. Tymczasem już teraz zachęcamy do udziału w konkursie oraz przeczytania premierowego fragmentu powieści:

Rozdział I

Intryga przyjmuje wartość 0 (zero)

Sierpniowy wieczór wlewał przez otwarte okno swoje zapachy, odgłosy, chłodne już powiewy wiatru i śpiew słowika.

– Śpiew słowika, ale wymyśliłem, przecież przed chwilą Autor napisał, że to sierpień, nie maj – mruknął do siebie Asystent majstrujący przy konsolecie, na któ­rej, pomimo najszczerszych chęci, nie chciały się pokazać oczekiwane wartości.

Tu Autor pozwoli sobie zaprotestować! Może był to śpiew słowika, może nie, w końcu Autor nie jest ornito­logiem, ale z całą pewnością regularnie odzywał się jakiś ptak. Dochodzące z dworu melodyjne trele przy całym ich uroku mocno dekoncentrowały pracującego Asystenta. W całym kompleksie laboratoriów był sam, dawno temu wszyscy poszli do domów, żeby przy obficie zastawionych stołach spożyć należną im tego dnia kolację, słuchając dolatujących zza okien śpiewów słowików.

– To nie są słowiki – rzucił znowu w przestrzeń Asystent. – To są, jeśli już musisz je nazwać, lelki kozodoje.

Lelki kozodoje to też nie były. W miasteczku uniwersy­teckim, w kompleksie laboratoriów nie było tylu umiera­jących, żeby aż stada lelków musiały czekać na ich dusze. 

Ostatni pogrzeb, jaki Asystent pamiętał, to kremacja i za­murowanie w ścianie sędziwego psa Profesora, Azora, ale one, psy, gdy odchodzą tam, gdzie miska tłustsza i zawsze pełna, wiatr wiejący w pysk ciepły, koty nie uciekają zbyt szybko, a patyki do aportowania rzucają się same, nie przywabiają lelków. Idą tam same, pełne godności i dumy!

Coraz mocniejsze wieczorne podmuchy przyno­siły z niedalekich łąk zapach skoszonej trawy. Asystent z przyjemnością wdychał te słodkawe, intensywne wo­nie, były one jakąś odtrutką na codzienne pochłanianie wyziewów z kwasów, kurzu czy wreszcie niezbyt przy­jemnego zapachu, który wydzielał z siebie Azor towarzy­szący Profesorowi każdego dnia o każdej porze. Zrobiło się jakoś przyjemniej, bardziej swojsko, a kolejny powiew wiatru przyniósł z dalekich pól klekot bociana.

– A skąd tu bocian, Autorze? – zafrasował się Asystent.

No właśnie, skąd? W świecie, gdzie rozgrywa się dra­mat, nie było bocianów. Ludzie tak intensywnie majstro­wali przy DNA, że udało im się wyhodować żaby mutanty, które, gdy tylko wydostały się z laboratorium, natychmiast wydały wojnę spokojnie egzystującym wtedy, odżywiają­cym się szarańczą i ślimakami bocianom i wyżarły je do ostatniego osobnika. Na szczęście zaraz po tym, jak został wchłonięty ostatni bocian, żarłoczne żaby zaczęły ginąć, po kilku miesiącach cała ich populacja tak nagle znik­nęła z biotopu, jak się pojawiła. Jak wieść niosła, gdzieś na świecie ponoć ocalały jeszcze dwa gniazda tego, co biało-czarny wdziewa frak i w pończoszkach chodzi, ale z całą pewnością nie wokół laboratorium, nie, tam ta­kowego nie widziano już od niepamiętnych czasów, a co najmniej od dwóch lat. Bocian był lub go nie było, ale raczej nie było, choć z bocianami to tak naprawdę nigdy nic nie wiadomo, kle­kot płynął sobie jednak miarowym strumieniem jak czas, najważniejszy bohater niniejszej powieści.

Nieznośny, dość miarowy stukot, który dolatywał spoza laboratorium, tak dopiekł Asystentowi, że kom­pletnie zdekoncentrowany popełnił gruby błąd w na­stawieniu wartości brzegowych i miast wysłać leżący na stole plik kartek, pobrał z najbliższej przyszłości kopiec mrówek, które natychmiast rozpełzły się po laboratorium w poszukiwaniu nowego miejsca do skolonizowania.

– Nie dam tak rady, cholera – warknął wreszcie Asystent i zamknął okno.

Po chwili w laboratorium zrobiło się tak gorąco, że za­czął wariować system naprowadzania. Głównodowodzący ostatnio wydał instrukcję, w której zabraniał używania po południu klimatyzacji, jednak Asystent tym razem posta­nowił zlekceważyć polecenie szefa, bo miał do wyboru to, że albo wyśle Nelsona dokądkolwiek, co było sprzeczne z etyką poszukiwacza czasu, albo zwariuje z gorąca, albo jedno i drugie.

Wybrał trzecie (czwarte? Nie, to trzecie jest kombi­nacją liniową dwóch pierwszych, więc nie jest nieza­leżne, ergo nie liczy się!) wyjście, spojrzał tajemniczo na prawo i lewo, przez chwilę nieco nerwowo nasłuchiwał, czy z korytarza nie dolatują jakieś odgłosy, na szczęście było cicho, tylko bocian klekotał, raz jeszcze zlustrował samymi oczami laboratorium i wreszcie nieznacznym, niezauważalnym ruchem przełączył klimatyzację do po­zycji „Praca”, wcześniej zasłoniwszy zieloną kontrolkę z napisem „POWER” kawałkiem gumy do żucia. Od razu delikatnie zadrżały ściany, staroświecki grat rozpędził się i wreszcie do laboratorium popłynęło chłodne, wilgotne powietrze, w sam raz na okiełznanie bociana…

– Autorze, zmęczenie już cię, jak widzę, mocno te­lepie, masz omamy słuchowe! Nie ma bocianów wokół.

– No to skąd ten stukot, coraz głośniejszy i coraz bar­dziej natarczywy?

– Klimatyzacja. Stary rupieć, choć chłodzi dobrze.

Asystentowi wyraźnie przestał przeszkadzać hałas do­chodzący spoza laboratorium, pomimo że ten stawał się coraz głośniejszy, jednolicie miarowy, suchy i nieprzy­jemny. Nareszcie ze skupioną twarzą zasiadł do kompu­tera, raz jeszcze sprawdził wprowadzone współrzędne, ustawił wartości brzegowe czasu, prędkości i przesunię­cia Konstackiego, wprowadził poprawkę Kabo, poprawkę Laurenta i skorygował stożek czasoprzestrzenny, tak by idealnie wpasował się w punkt Hibo.

Odgłosy zza okna były coraz silniejsze, ale już na nim nie robiły wrażenia, był gotów, popatrzył raz jeszcze na konsoletę, ekran, na leżącego i przykrytego kocem, wy­rywającego się z dobrze zaplątanych, elwarowych węzłów Nelsona, mruknął: „No to do widzenia, ptaszku, szybuj sobie!” i nacisnął klawisz Enter.

W laboratorium zrobiło się nagle jasno, nad stołem, na którym leżał ten oszust, ten kanciarz temporalny, zrobiło się świetliście i obłok o kształcie zastępu anielskiego (co to takiego, Asystent nie bardzo wiedział, ale gdzieś prze­czytał, że zastępy anielskie zstąpiły na ziemię, więc kiedy to zastosować, jak nie teraz?) porwał Nelsona w swoje objęcia i wyrzucił do zadanego, dokładnie określonego stożka czasoprzestrzennego, w którym już nie narozrabia. 

W tym momencie strzeliły drzwi.

– Stój!

Zziajany Profesor wpadł jak bomba, którą zresztą mocno przypominał, mały, gruby, łysy, z kosmykiem włosów na potylicy jako żywo przypominającym lont.

– Macki precz od pokręteł!

– Za późno, Profesorze, skończyliśmy hamletyzowa­nie, trzeba było działać! Nelsona już nie ma, jest tam, gdzie jego miejsce, jakieś trzy tysiące lat do przodu na jakiejś niezamieszkałej planecie, sam niezbyt dokładnie wiem, dokąd go wysłałem, na szczęście daleko. Nikt nie będzie po nim płakał…

– Czyli jest za późno…

Profesor zawsze lubił być dobrze zrozumiany.

– Tak, jest za późno, ale na co? Gdybym pana słuchał, tobym go nigdy nie oddał przyszłości.

– Tylko że pan oddałeś go przeszłości i to, obawiam się, niezbyt zamierzchłej.

– A skąd! Obliczenia robiliśmy wspólnie, sprawdzali­śmy jeden drugiego, ja niczego nie zmieniałem…

– I błąd! – wrzeszczał Profesor, machając mu przed nosem plikiem trzymanych w ręku kartek. – Gruby błąd, panie, gruby.

Tak wrzeszczał, że aż się zapluł.

Ustalmy coś raz na zawsze: Asystent nie posiadał nosa w takiej postaci, jak to występuje u homoterów, czyli odręb­nego organu mniej więcej na środku twarzy. Asystent po­siadał komórki zapachowe rozrzucone po całym ciele (jak to ewolucja potrafi najprostsze sprawy koncertowo spie­przyć!), przez co jego doznania zapachowe były słabsze, ale lepiej lokalizował źródła zapachu, co się często przydawało, gdy Azor pozostawił gdzieś po sobie ów ślad, ale nikt nie wiedział gdzie, tak zmyślny był ów canis praecelarum. Autor docenia jednak inteligencję czytelnika i będzie uparcie tego organu powonienia poszukiwał na twarzy Asystenta, ot choćby tylko z powodu wrodzonego sobie lenistwa.

– Gdzie?

Asystent cofał się przed rozszalałym plikiem kartek pokrytych bazgrołami Profesora, ale czuł, że zaraz będzie miał do wyboru albo wyjść przez okno (z ósmego pię­tra, a przecież oczywistym jest, że oktopusy umiejętności latania jeszcze nie posiadły, grawitacja jak działała, tak działa, pomimo odkrycia bozonu Higgsa, a Ziemia – jak to już przytomnie zauważył wieleset lat temu Newton – do Asystenta podskoczyć nie chciała. Nie chciała i już!) albo przez drzwi, które otwierały się do wewnątrz, więc albo ja­kimś cudem uda mu się je uchylić, albo wypchnie je razem z futryną, więc nie widząc innego rozwiązania, wystrzelił dwie z ośmiu macek, otulił nimi rozszalałego Profesora, zawiązał je na jego plecach w zgrabną kokardkę, przez co zatrzymał go w pędzie, ale i jednocześnie wyzwolił zwiększone pokłady wściekłości.

– Puść mnie, ty mutancie, ty galareto, ty niedouku marny, ty… ty… – Profesor aż czkawki dostał. – Rozwiąż te swoje macki, ośmiornico, mnie, luminarza nauki, pod­dać takiemu gwałtowi, tak mnie obrazić, poniżyć, zdeptać, zniszczyć, anihilować?! Ty… ty… ciamajdo fizyczna! Ty… ty… ośle dardanelski!

(Czemu dardanelski, a nie na przykład bosforski, ale­ucki czy pilawski? Uparli się na te Dardanele!)

– Ty matematyczna amebo! Czy ty wiesz, co jest w drugim członie wzoru? 

– No co? Drugi człon wzoru!

Asystent delikatnie zluzował chwyt, ale tylko tro­chę, bo Profesor nie wyczerpał jeszcze w całości swojego słownika.

– A co jest w środku tego drugiego członu, krokodylu z Zambezi?

Profesor nie szarpał się już, ale Asystent znał go zbyt dobrze, musiał nastąpić jeszcze jeden wybuch, dopiero później będzie można pomyśleć, po-my-śleć! o oswobodzeniu.

– Dwa fragmenty połączone znakiem minus!

Troszkę jeszcze popuścił, niewiele, ale już było wi­dać wyraźny luz między mackami a okrągłym ciałem Profesora.

– A minus i minus co daje? No, baranku kudłaty? Co daje minus i minus?

– No plus! Choć w algebrze Plekeli–Pustoricy daje zero!

Kokardy już w zasadzie nie było, ale macek nie chował, zbyt dobrze go znał.

– A co u nas było?

– Plus!

– Plus?! – ryknął Profesor i rzucił się w kierunku Asystenta, ale na szczęście obie macki były na posterunku.

Po ułamku sekundy kokardka na plecach była… Ach! Gdyby tak każdy umiał ją tak pięknie zawiązać!

– Puść mnie, ty bezkształcie po koagulacji, ty galareto z nóżek bez octu!

(Zaraz, a skąd Profesor to wziął? Nikt tego już przecież od wieków nie jadał…)

– Ty kisielu bez cukru, ty żelu balistyczny – wrzeszczał, ale Asystent już widział, że tamten się uspokaja. – Puść mnie, ty pomyłko ewolucyjna! Kto to słyszał, żeby mieć osiem macek! Puść, a ci pokażę, tu ci pokażę. – Machnął znów plikiem kartek, które wysunęły mu się z dłoni i pofru­nęły na całe laboratorium. – Teraz już ci nic nie pokażę – zachlipał. – Teraz już tylko iść do Głównodowodzącego i poprosić o najniższy wymiar kary…

– Są moje zapiski! – rzucił Asystent. – Te są miaro­dajne, nie pana, zaraz sprawdzę, żeby pan wiedział, spraw­dzę! – Asystent był całkowicie pewny swego. – Proszę.

Trzymając dwie macki chwytne niedaleko jego brzu­cha, ot tak, na wszelki wypadek, dwiema kolejnymi przerzucał plik kartek, które szeleściły w takt pobrzmie­wających z oddali słowiczych treli…

– Zaraz, jakich słowiczych treli? – mruknął do siebie, wertując kolejny stosik. – Przecież to jest…

– Coś pan mówił?

Z Profesora właśnie zdążył wyciec kolejny litr wody, którą dość starannie wycierał złożoną w czworo wielką jak kąpielowy ręcznik chustką, ale niektóre z kropli spa­dały Asystentowi na kark.

I znowu proszę, byś mi uwierzył, Drogi Czytelniku,że wysoce cenię sobie Twoją inteligencję. Oczywiście, Asystent czegoś takiego jak kark nie posia­dał, ale ponieważ oryginalna nazwa tej części to Donaudampfschifffahrtsgesellschaftskapitänsmütze, ła­twiej nam będzie snuć tę opowieść, jeśli nawet trochę naciągniemy pewne pojęcia, nie pisząc każdorazowo, że Donaudampfschifffahrtsgesellschaftskapitänsmütze mu lekko zapotniała, że musiał ugiąć nieco Donaudampfschifffahrtsgesellschaftskapitänsmütze, przy­znacie, że to pachnie absurdem, i będziemy poruszać się po pojęciach lepiej nam znanych, a do nich z całą pewnoś­cią zalicza się kark. To rozumowanie, Drogi Czytelniku, jak zresztą sam widzisz, logiczne i ścisłe, kompletnie w ni­czym Asystentowi nie przeszkadzało, on od czasu do czasu przecierał owo miejsce, które umówiliśmy się nazywać karkiem, więc kark, jedną z macek krocznych, a Profesor, zaglądający mu zza pleców (wiem, wiem, to nie są plecy, to Dudelsackspfeifenmachergesellenprüfung, ale jeśli bę­dziemy wiecznie skupiać się na sprawach nieistotnych, ni­gdy nie dojdziemy do istoty rzeczy, a problem jest skrajnie, kosmicznie wręcz poważny, jak się później okaże!), skupiony na osuszaniu własnego czoła machinalnie i nieco bełkotliwie wyrzucił z siebie to pytanie niepytanie.

– Nic nie mówiłem. Szukam tego wzoru.

– Ale coś pan o słoikach mruczał albo się przesłyszałem.

– Przesłyszał się pan.

– Ja się nie przesłyszałem, że pan mówił, bo coś z całą pewnością pan burczał, ale być może przesłyszałem się co do słoika. Co panu chodzi po głowie? Bigos w weku? Jakiś kompot z jabłek pod twist off?

– O, jest! – ryknął tryumfalnie Asystent, wyciągając z kolejnego jeszcze pliczku naderwaną z brzegu kartkę, przez co skutecznie pozbawił Profesora chęci kontynuo­wania indagacji dotyczących pasteryzowanych przetwo­rów. – Tutaj, patrzy pan, patrzy pan, minus i minus daje…

Zapadła cisza, w której w pierwszej chwili słychać było tylko odgłos dwóch bujających się macek chwyt­nych Asystenta ze znikającymi już powoli na skórze śla­dami eleganckiej kokardki.

Zza okna przebił się znów szum ulicy, po chwili staroświecki klimatyzator wpadł w rezonans ze źle przykręconymi do podłogi stołami laboratoryjnymi i sto­jące na blatach jakieś zapomniane zlewki i kolby zaczęły poruszać się niebezpiecznym ruchem w kierunku obra­mowanego aluminiowym kątownikiem brzegu. Profesor machinalnie schwycił dwie z nich i postawił na środku, ale pozostałe jak armia mrówek, które właśnie z trium­fem niosły do mrowiska jego lunch, torbę jako niejadalną zostawiły na miejscu, zmierzały konsekwentnie do kata­strofy, która za chwilę mogła nastąpić.

Asystent patrzył z niedowierzaniem w zapisy na kartce, jednocześnie odruchowo łapiąc dwie erlenma­jerki, których środki ciężkości były już poza brzegiem stołu. Pokręcił głową.

– To kompletnie niemożliwe. Przecież tu był plus!

Na kartce widniał minus, który można było wyłącznie pomylić z symbolem wektora, może znakiem równa się w przybliżeniu czy, jeśli się dobrze wpatrzyć, z kropką, którą na białym tle stawia lądująca mucha. Ale z całą pewnością nie były to wektory ortogonalne czy ślady dwóch much, z których każda szła w prostopadłym do drugiej kierunku.

– Ktoś po tej kartce bazgrał, Profesorze – stwierdził po dłuższej chwili badawczej indagacji z absolutną pewnością w głosie i w akompaniamencie trzech wystrzałów Asystent.

– Wyłącz pan klimatyzację, bo zaraz nic nie zostanie ze szkła laboratoryjnego, a wiesz pan, że u Głównodowodzącego mamy ostatnio, hm… przekichane!

– Sam pan wyłącz! – rzucił machinalnie Asystent, nadal z niedowierzaniem wpatrując się w wyraźny, zde­cydowany znak kreski.

– No dobra – mruknął spokojny już Profesor i prze­rzucił wyłącznik z pozycji „Praca” na pozycję „Wyłączone”.

W laboratorium zrobiło się cicho, ostatnie podrygi wykonała kolumna do chromatografii, która wyraźnie miała ochotę zwiększyć tego dnia liczbę zdarzeń niepo­żądanych, ale Asystent spokojnie ją przechwycił i posta­wił na środku blatu.

– No to mamy problem – zaczął.

Gdy już się wszystko uspokoiło, sprzęt laboratoryjny przyjął wreszcie pozycję jemu przypisaną, a zza okna znów zaczęło dolatywać pogwizdywanie jakiegoś innego ptaka, bo jak ustaliliśmy, słowiki już dawno odleciały do ciepłych krajów, Asystent odłożył na bok zapisaną kartkę.

– Niech pan popatrzy, tu ktoś poprawiał.

– Co poprawiał?

– No tu był plus.

– Gdzie?

– No tu! – Nerwowo popukał macką w inkrymino­wany obszar papieru. – Przecież był plus!

– Tutaj plusa nie było.

– Ale pan się uparł! Proszę się temu przyjrzeć!

Asystent podetknął mu pod nos obszarpany kawałek papieru. Po chwili obracania kartką w tę i we w tę, po dłuższym przyglądaniu się jej pod światło, po starannym obwąchaniu Profesor wydał werdykt:

– Możesz mieć pan rację. Tu najpierw musiał być plus.

– Ale kto poprawił? Nie patrz pan na mnie takim wzrokiem, ja tu nie grzebałem.

– Ja też nie.

– Ale plus zamienił się w minus. Czyli kto?

– Ten, kto skorzystał… 

I nagle we dwóch synchronicznie krzyknęli:

– Nelson!

– To i teraz zaczyna mi wszystko pasować. – Asystent uderzył się macką kroczącą w czoło (tak, czoło, czoło, zo­stawmy anatomiczną ścisłość!), aż chlasnęło. – Ten drań, ten temporalny bandyta od dwóch dni pytał mnie, co by się stało, gdyby nie trafił we właściwy świat, na przykład nie trzy tysiące lat do przodu do swojego czasu, a tysiąc trzysta lat wstecz do jakiegoś historycznego miejsca…

– I nic pan nie mówiłeś?

– A o czym tu mówić? Z Nelsonem przecież nie roz­mawiałem. Dostawał żreć, miał telewizor, trochę po­zwalałem mu na zabawę z transmutatorem, dałem mu czytnik kostek informacyjnych z hełmem transporta­cyjnym, mógł sobie do woli buszować po zamierzchłych czasach. Kiedyś, jak teraz sobie przypomnę, powiedział mi, że ciekawa była druga połowa dwudziestego wieku i że tam łatwo było zostać bohaterem.

– Druga połowa dwudziestego wieku… Sprawdź pan, jakie wyniki dała zamiana plusa na minus we wzorze!

Po około dwudziestu minutach, gdy Profesor zdążył wymienić chustkę na piętnaście innych, bo w laborato­rium zrobiło się znów gorąco, Asystent podniósł oczy znad monitora i powiedział:

– Nie wiem, czy to zbieg okoliczności, czy ten drań tak sobie wykombinował. Zmiana znaku we wzorze przenosi go do mniej więcej pierwszej połowy lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku. Plus minus pięć lat.

– A czy zostawił kiedykolwiek pan nasze notatki w za­sięgu jego łap?

– O, co to, to nie! A może pan? 

– Też sobie nie przypominam… Ale zaraz, któregoś dnia była awaria prądu, byłem poza laboratorium, puści­łem się biegiem, wpadłem po niecałych pięciu minutach, ale ten drań spał na swoim tapczanie pomimo braku pola siłowego. Włączyłem zasilanie awaryjne, pole siłowe otu­liło go o tak. – Zatoczył swoimi dwiema długimi rękami okrągły kształt w powietrzu, który, jeśli się dobrze przyj­rzeć, przypominał wieko od wielkiego sarkofagu. – Ale wy­daje się, że nie było takiej potrzeby. Warkot, jaki ten drań z siebie wyrzucał, był silniejszy niż ten, który przed chwilą zamienił nam szkło laboratoryjne w stertę paskudztwa. A tak à propos, sprzątnij pan to! Wydawało mi się wtedy, że ktoś ruszał sterty z notatkami, ale to musiało być złudzenie.

– Sam pan posprzątaj, co to ja jestem, odkurzacz? Myśli pan, że on mógł przez pięć minut, korzystając z oka­zji lub ją prokurując…? Tylko jak przebić się przez pole siłowe, znaleźć odpowiedni papier, zmienić plus na mi­nus, położyć się i zasnąć?

– Nie, ja tego sprzątał nie będę. Trzeba coś wymyślić, żeby się samo czyściło. A jaki to w sumie problem, mo­żemy spróbować!

Zaimprowizowane doświadczenie pokazało, że na całą taką czynność Nelson potrzebował maksymalnie trzy­dziestu sekund: w zasięgu ręki miał długopis oraz ko­rektor, które zawsze leżały na biurku Profesora, kartka z kluczowym wzorem wyraźnie wycinała się ze stosu, na­niesienie poprawki trwało dziesięć sekund z odłożeniem kartki na miejsce, zmiana w komputerze trwała również dziesięć sekund, Profesor bowiem nigdy nie zamykał pro­gramu, w którym wprowadzali efekty swoich przemyśleń. A że nie dbał nigdy również o bezpieczeństwo, to na jego loginie pracował w tym programie i Asystent, i sekretarka, i księgowa, i sardonicznie uśmiechnięty Sprzątacz, który właśnie pojawił się w laboratorium, wyposażony w spe­cjalistyczny sprzęt, więc Nelson miał zadanie proste jak bambusowa pałeczka do jedzenia. Wprowadził, zatwier­dził, wymazał, wstawił minus i było po wszystkim. Zdążył również zasnąć, jego mózg bowiem ewidentnie emito­wał fale alfa i to było w tym najbardziej interesujące. Jak w ciągu maksymalnie czterech minut potrafił wprowa­dzić siebie w stan najgłębszego snu? Ale skoro udało im się go sprowadzić z przyszłości, jego, a nie na przykład czajnik do parzenia zielonej herbaty, oznaczało to, że był jednostką nietuzinkową i wybitną.

– No rusz się pan, sprzątaj – zniecierpliwił się Profesor, bo Sprzątacz oczami dawał mu jakieś dziwne znaki. – Tak, to szkło!

– Ale Głównodowodzący… – Sprzątacz ewidentnie zawiesił głos.

– Co Głównodowodzący?! – wrzasnął Profesor.

– No nie lubi potłuczonego szkła w kontenerach! – Ów coś wyraźnie sugerował.

– No to wrzucisz pan szkło, a obok tego położysz kartkę, że nie pochodzi ono z laboratoriów. – Profesor aż wpadł w zachwyt nad prostotą rozwiązania.

– I Głównodowodzący w to uwierzy?

Sprzątacz z wrażenia aż połknął niemiłosiernie już przeżutą gumę.

– Oczywiście!

– Dobrze, Profesorze!

Ciałem wyposażonym w specjalistyczny sprzęt w postaci miotły i szufelki na długim kiju wstrząsnęły jakieś podejrzane spazmy, ale charcząc i krztusząc się, Sprzątacz zebrał resztki szkła, wrzucił je do wiadra, siadł do komputera, napisał certyfikat niepochodzenia, wy­drukował na służbowej drukarce, a następnie uzbrojony w ten dokument i zapełniony do połowy kubeł opuścił laboratorium.

Po chwili usłyszeli zza okna, jak z hukiem wsypał do kontenera zawartość. Asystent, ciekaw, co się będzie dalej działo, zobaczył, jak kawałkiem gumy do żucia człowiek ów, słaniając się na nogach, przykleja do kontenera wy­drukowaną kartkę.

– Dobra, Profesorze, gotowe. Ale powinien pan teraz pójść do kontenera i podpisać certyfikat. Inaczej będzie problem, już pewnie w skrzynce Głównodowodzącego jest stosowny list.

– Podpiszę później. Teraz musimy w końcu coś zrobić.

– Coś rzeczywiście musimy. Żebym ja tylko wiedział co.

– Toś się pan wysilił.

– A niby co miałem powiedzieć?

– Choćby, że panu przykro.

– To rzeczywiście bardzo pomoże.

– Pomoże, nie pomoże, ale będzie łatwiej.

– Komu?

– Co komu?

– Będzie łatwiej?

– A niby czemu komuś miałoby być łatwiej?

– Zaczyna pan znowu?

– Co, do diaska, zaczynam?

– Prowadzić swoje filozoficzne gadki, z których nikt niczego nie rozumie, a pan najmniej! 

– Jakie gadki? Panie, Nelson nam zwiał, a pan tu ja­kieś bzdury mi imputujesz! Ja i filozoficzne gadki! Ja, umysł ścisły! Matematyczny! Fizyczny! Egzegetyczny! Nie! – Zawahał się przez chwilę. – Nie, z tym ostatnim to chyba przesadziłem! Ale już wiem. Trzeba go złapać, drania jednego!

– Po raz pierwszy dziś się z panem zgadzam, trzeba go złapać.

– Ale jak go złapać?

– No właśnie, jak?

– Najprościej chyba polecieć za nim i go ściągnąć w nasz czas, a później w końcu wreszcie wysłać tam, gdzie go nikt już nie dojrzy.

– Trudno mi się z panem nie zgodzić. Zostają tylko dwa drobiazgi: kto to ma zrobić i gdzie drania szukać?

– Kto ma zrobić, to jest dość oczywiste. Ja mam wyż­szy stopień naukowy, dorobek, Azora, bałagan w domu, ja nie mogę się ruszyć, pan polecisz…

– Hola, hola! To może zająć trochę, tydzień, dwa. Kogo Głównodowodzący zaprasza na spotkania w Centrum?

– Pana.

– Kto występuje w cotygodniowych programach po­pularno-naukowych dla dzieciaków?

– Pan.

– Kto pisze raporty z prowadzonych badań?

– Pan.

– Kto zamawia sprzęt, odczynniki i szkło?

– Pan.

– Kto wreszcie zna kody do wszystkich drzwi, urzą­dzeń, stref, generatorów?

– Pan. 

– Kto więc powinien polecieć?

– Jak to kto? Pan.

– To może zacznijmy jeszcze raz. Kogo Głównodowodzący zaprasza na spotkania w Centrum?

– Pana.

– Kto występuje w cotygodniowych programach po­pularno-naukowych dla dzieciaków?

– Pan.

– Kto pisze raporty z prowadzonych badań?

– Pan.

– Kto zamawia sprzęt, odczynniki i szkło?

– Pan.

– Kto wreszcie zna kody do wszystkich drzwi, urzą­dzeń, stref, generatorów?

– Pan.

– Kto więc powinien polecieć?

– Jak to kto? Pan.

– To może rzeczywiście zacznijmy od nowa: kogo…

– Dość!

Cienki mysi ogonek, resztka po bujnej kiedyś fryzurze, podskoczył i spłynął łagodnie na prawe oko Profesora, czym wywołał niekontrolowane ruchy obu rąk, jakby opędzał się od armii mrówek, która właśnie przystą­piła do ostatecznego natarcia na poryte grubą warstwą wody, gładkie jak szyba w drzwiach do alkowy czoło Największego Luminarza Nauki.

– Panie, dość, ja już wiem, kogo Głównodowodzący zaprasza. 

– No właśnie.

Asystent spoważniał, podszedł do okna i jednym ru­chem macki wspierającej otworzył je na oścież. Z głębiny sierpniowej nocy nie dochodził żaden odgłos, od czasu do czasu swoim biiiii odzywała się tarczowa piła w zakładzie drzewnym, produkującym staroświeckie trumny na miarę.

– My specjalnie nie mamy innego wyjścia! Pan po­leci go poszukać, ja zostanę tu i będę maskował pana nieobecność.

– A tam maskował! – Profesor wydął usta w wyrazie dezaprobaty. – Wygenerujemy mój obraz, położymy go na tapczanie Nelsona, włączymy pole siłowe i będzie jak nowy albo mało używany. Nie musi się pan wysilać.

– A jeśli Głównodowodzący zechce zwizytować la­boratorium, a? – W głosie Asystenta wyraźnie było coś zaczepnego.

– To przyjdzie, zwizytuje, pan powie, że ja mam na przykład diarrheę i odpoczywam po ciężkiej nocy, leżąc na łóżku Nelsona, przykryty polem siłowym, b!

– Ale przecież może pana o coś zapytać, a?

– „A” już było!

– Jakie „a”?

– No „a” jak „a”. Powinien pan użyć głoski „c”…

– Aha! Nie, chc!

– Właśnie! Ale odpowiem panu. Jeśli zapyta, powie pan, że pole siłowe nie przepuszcza fali dźwiękowej, a wy­łącznik od pola siłowego akurat się zepsuł, d!

– Mhm!

– Przepuścił pan całe stado liter, powinno być teraz „ehe”!

– Ehe!

– Perfetto!

– To faktycznie mnie pan uspokoił. Idealny plan. Musi się udać. Zawsze uważałem, że akurat my dwaj możemy podjąć się dowolnego zadania. Damy radę! Hura! A teraz, Profesorze, niech pan idzie na dwór, musi pan kartkę na kontenerze podpisać.

– Cholera, zapomniałem. Idę! Zaraz wracam… – rzu­cił jeszcze, stojąc w drzwiach.

Po piętnastu minutach znów pojawił się w drzwiach, wyraźnie czymś poruszony i przybity. Poszarzała twarz i jego lekko wyłupiaste oczy wskazywały, że gryzie się z jakimś ważnym problemem, trudnym do chwycenia za początek i koniec.

– Długo pana nie było. Podpis rzeczywiście musiał być zamaszysty…

– Jaki podpis?

– No na kartce na kontenerze.

– Jakiej kartce?

– No tej, na której przyznajemy się, że szkło nie po­chodzi z naszego laboratorium.

– Panie, nie było żadnej kartki.

– No jak, przecież widzę ją z okna. – Asystent pod­szedł do uchylonego kawałka specjalnej folii i wyjrzał. – O jasna cholera, znów ktoś ukradł…

– Nikt nie ukradł, mam ją tu. – Profesor poklepał się po kieszeni. – Nie ma dowodów, nie ma przestępstwa. Ale nie w tym rzecz.

– A w czym?

– W tym, szanowny panie, że po drodze zaszedłem do projektorni kostek informacyjnych. 

Tu należy się czytelnikowi wyjaśnienie. Około trzy ty­siące trzechsetnego roku udało się wreszcie skonstruować pewne i nierozsypujące się pod byle podmuchem kostki, w których informacja była zapisywana w układach krysta­lograficznych przez wymuszoną krystalizację krzemu, któ­remu na ostatniej orbicie „zamrażano” cztery elektrony albo pięć, w zależności, czy mają reprezentować logiczne zero czy jedynkę. Wadą kostek krzemowych było, że raz zapisana informacja nie mogła być korygowana, zaletą ogromna, nie­skończona w zasadzie pojemność w niewielkiej objętości.

Youkuro Obiduchi, japońskiemu wynalazcy, udało się na dwóch sześcianikach o boku pięć centymetrów zrobić kopię zapasową całego Internetu. Z perspektywy dzisiejszej nie wydaje się to jakimś specjalnym osiągnięciem, w trzy tysiące trzechsetnym roku Internet oplatał tylko Ziemię i dwie planety Układu Słonecznego: Wenus i Jowisza, ale należy pamiętać, że były to pierwsze próby, które jak na tamte warunki okazały się rewolucyjne. Toteż dwa sześ­ciany, które miał ze sobą Profesor, najprawdopodobniej zawierały informację z kilku lat, może z dwustu, z całej istniejącej wtedy cywilizacji ziemskiej, z jej przyczółkami na najbliższych układach słonecznych Drogi Mlecznej.

Asystent, patrząc na spoczywające w polu siłowym, opalizujące kubiki, nagle przypomniał sobie, że chyba zostawił na gazie duszące się mięso, jego obiad na kilka najbliższych dni, i że musi natychmiast (podkreślił to słowo dwiema czerwonymi liniami!) udać się do segmentu mieszkalnego i dokonać czynności wyłączeniowych.

– Się pan nie martwi.

Rozpromieniony Profesor rzucił kostki na blat stołu laboratoryjnego, czym wywołał dłuższe brzęczenie spiętrzonych kolb, probówek i aparatu destylacyjnego do uzyskiwania wody czystej chemicznie.

– Jak wracałem, słyszałem odgłosy straży pożarnej, pewnie już panu ugasili…

– Tak pan myśli?

– Ja nie myślę, wiem. Szwagier tam pracuje.

– Czyj szwagier? Przecież pan nie ma siostry.

– Szwagier to szwagier. Ważne, że ugasili.

– A to dobrze. Czyli sytuacja jest opanowana. Ale w ta­kim razie muszę pójść, żeby wynieść, co się da…

– Już pewnie i wynieśli. Mrówki – dodał szybko, pa­trząc na zdziwiony wzrok Asystenta. – Jakbyś pan nie wiedział, one są wszędzie.

– Ale nie wynoszą rzeczy z pogorzelisk!

– Jesteś pan pewny? Widziałeś pan, że nie wynoszą?

– No nie widziałem.

– Czyli wynoszą. To sytuację mamy jasną, pan bie­rzesz lewą kostkę, ja tę środkową, pan prawą i szukamy.

– Zaraz, Profesorze, przyniósł pan dwie kostki…

– Dwie? O cholera, były trzy. Wiem! – Uderzył się pła­ską dłonią w czoło. – Znowu mrówki. Tak, to te cholery ukradły trzecią kostkę.

– Profesorze, widział pan kiedykolwiek mrówkę nio­sącą kostkę informacyjną?

Asystent, niedowierzając, rozchylił ze zdumienia ot­wór gębowy, pokazując trzy zdrowe zęby.

– A widział pan, żeby nie niosła?

– No… nie – odpowiedział niepewnie po chwili zasko­czenia, patrząc niewidzącym wzrokiem w kąt laboratorium.

– No i widzi pan. Skoro nie może pan potwierdzić, że nie widział pan, żeby mrówka nie niosła kostki informa­cyjnej, z żelaznych praw logiki należy wywieść, że w takim razie mrówka mogła, a nawet miała obowiązek go nieść. Żelaznej logiki pan nie oszuka.

– Profesorze, zawsze byłem wielkim fanem pana żela­znej logiki. – Asystent pokręcił głowa z aprobatą. – Znów mnie pan przekonał… Ale o co w sumie chodziło?

– Nie pamiętam. W każdym razie jest tak, że mamy dwa sześciany, ja sobie jako starszemu stopniem przy­dzielam środkowy, panu pozostały.

– Środkowy, czyli który? – niepewnie zapytał Asystent.

– Ależ z pana matoł, za przeproszeniem. Nie rozumie pan słowa środ-ko-wy? – wyrzucił z siebie, mocno akcen­tując wszystkie sylaby, Profesor.

– Rozumiem. Ale mamy dwa sześciany. – Asystent położył je przed sobą, zachowując sporą odległość jed­nego od drugiego. – Widzi pan, dwa. Który jest środkowy?

– Ten. – Profesor absolutnie pewnym ruchem ręki wskazał na lewy.

– Nie. Ten jest lewy.

– Nie. Ten jest środkowy.

– Profesorze, mamy dwie strony świata: lewą i prawą…

– I środkową.

– Nie ma strony środkowej, jest tylko…

– Lewa, prawa i środkowa. Przypomnę panu geome­trię Pupulescu!

– W kategoriach geometrii Pupulescu i w teorema­cie Azulejo tak, zgadza się. Ale ta teoria obowiązuje w przestrzeni torycznej n-wymiarowej, kawałkami gład­kiej, z rozmaitością ₩

– Czy nasza przestrzeń, euklidesowa, nie jest szczególnym przypadkiem przestrzeni Pupulescu?

– No jest… 

– I widzi pan. Znaczy się, w naszej przestrzeni strona środkowa została zdegenerowana do zerowej strony lewej, więc miałem rację.

– Ale idąc pana rozumowaniem, strona środkowa zo­stała również zdegenerowana do zerowej strony prawej i wtedy…

– Wtedy i tak ja mam rację, bo byłem pierwszy. Zgodnie zresztą z teorematem Azulejo.

Zapadła cisza. Zza okna dochodził tylko śpiew słowika i niech ktoś udowodni Autorowi, że nie był to słowik. Jest chętny? Zasłuchany w koronkowe trele Profesor wyraźnie odpływał, Asystent uchwycił go jedną macką kroczną, jedną podporową i jedną chwytną i potrząsnął delikatnie.

– Profesorze, Nelson nam ucieka!

– A czas płynie jak rzeka – wymamrotał Wielki Luminarz Nauki.

– Profesorze, proszę się obudzić…

– Czas nam już iść do ludzi. – Słowa, które z siebie wydobywał, wydawały się całkowicie stochastyczne.

– Profesorze! – wrzasnął w końcu Asystent, mocno trząsając na wpół bezwładnym ciałem.

Uchwyciwszy wolną parą macek chwytnych stojącą na stole litrową zlewkę pełną wody, wylał ją na łysy czerep zakończony mysim ogonkiem z resztek włos?. Woda przesunęła się po głowie Profesora, jakby nagle zniknęło tarcie, po chwili zawartość częściowo wsiąkła w koszulę, częściowo rozlała się po stole i spływała dwoma cienkimi strumyczkami, przypominającymi jako żywo niecne wy­korzystanie aparatu do destylacji wody, utworzyła pod jego stopami opalizującą kałużę, która z chwili na chwilę, zasilana zawartością z blatu, powiększała się i zagarniała coraz to nowe połacie suchego terytorium laboratorium. Ale efekt został osiągnięty, Profesor podskoczył.

– Pan sobie za dużo pozwala – wrzasnął i rzucił się do niego z pięściami.

Asystent spokojnie wydłużył obie pary macek chwyt­nych do ponad trzech metrów i owinął nimi Profesora jak paczkę, wiążąc z górnej lewej (nie środkowej!) i prawej dolnej zgrabną kokardkę. Profesor wyrywał się, krzyczał, że to rozbój, że on tak tego nie zostawi, że jeszcze dziś Głównodowodzący otrzyma raport z tej bezprzykładnej napaści, że jak tylko zostanie zwolniony z tego więzienia, natychmiast pisze skargę o odszkodowanie, które z całą pewnością otrzyma, a Asystent w ciągu kilku chwil zo­stanie wyrzucony na zbity pysk, pozbawiony segmentu mieszkalnego i dodatku do ubioru służbowego.

– Już panu lepiej, Profesorze? – zapytał po chwili, gdy liczba gróźb wyraźnie się zmniejszyła.

– Nie może mi być lepiej – wybuchł znów Profesor – kiedy mnie uwięziono, zamknięto w celi o chlebie i wodzie. I kto to zrobił? Jakiś mutant, galareta, żelowa ośmiornica. Gdybyż to jeszcze był Głównodowodzący! Ale nie, tego gwałtu dokonał osobnik, który nie dość, że ma macki w miejscu rąk i nóg, to jeszcze ma ich tyle, co prawie półtora żuka. Kto to słyszał? Cztery macki chwytne, dwie podporowe i dwie kroczne. Skąd to się wzięło? Czekaj, ja cię w końcu dopadnę.

Po chwili względnego spokoju nagle spróbował kop­nąć Asystenta w mackę kroczną, ale niewielki ruch od siebie spowodował, że soczysty kopniak strzelił w po­wietrze, i tylko temu, że był splątany mackami chwyt­nymi, Profesor zawdzięczał, że nie wyciągnął się jak długi na brudnej, teraz jeszcze do tego mokrej, podło­dze laboratorium.

– Czemu tu jest tak brudno? Gdzie jest Sprzątacz? – wrzasnął, gdy już wrócił do poprzedniego stanu spionizowania.

– Dał mu pan wolne!

– Ja mu dałem wolne? Kiedy?

– Parę minut temu.

– Parę minut temu nie mogłem mu dać wolnego, bo samego mnie uwięziono – zachlipał. – Obetrzyj mi pan oczy, bo nic przez te łzy nie widzę!

– No dobrze. To było kilkanaście minut temu.

– Kilkanaście minut temu przyniosłem kostki. Panie Asystent, sam pan puściłeś Sprzątacza do domu, a na mnie…

– No dobrze. Ja go puściłem. Ale czemu pan pyta?

– Bo tu jest brudno.

– Fakt, jest brudno.

– To co robi Sprzątacz?

– Sprząta.

– Ale… jakby… nieskutecznie.

– Nieskutecznie.

– No to zwolnić.

– To niech pan zwolni. 

– Ale on ma rodzinę. Troje dziateczek. Niepracującą żonę.

– No to nie zwalniać.

– Ale jest brudno!

– No to zwolnić.

– Nie mogę, żona, dziateczki…

– No to nie zwalniać.

– Będzie brudno.

– Profesorze, albo będzie brudno, albo unieszczęśliwi pan Sprzątacza. Co pan wybiera?

– Środkową kostkę.

– Dobrze. A kto zajmie się prawą?

– I lewą…

– Pan zajmie się lewą…

– Nie, szanowny panie, ja tu mam wyższy tytuł naukowy i mi się należy. Pan zajmie się prawą, ja środkową, pan lewą, wtedy będzie sprawiedliwie, dwa do jednego, amen!

– Hm… ciekawa propozycja. Ale ja mam inną, lekko modyfikującą. 

– Ciekawe jaką.

– Rzucimy monetą. Jedną. Raz. Jeśli padnie orzeł, pan zajmuje się lewą kostką, jeśli reszka, prawą, jeśli padnie na brzeg, środkową. Proszę zwrócić uwagę – dodał szybko, bo Profesor już nabierał powietrza w usta – za każdym razem ja mam dwa razy więcej roboty: jeśli pan wyrzuci orła, ja zabieram się za prawą i środkową, jeśli reszkę, za lewą i środkową, jeśli padnie na brzeg, za lewą i prawą. Nie może mi pan powiedzieć, że potraktowałem pana bez przynależnego mu szacunku!

– Nie mogę. To prawda. Takie rozwiązanie bardzo mi się podoba. Ma pan monetę? 

– Mam.

– Ale pewnie oszukaną. Z dwoma orłami. Użyjemy mojej.

– Proszę mi ją pokazać… Panie, to nie moneta, to kostka do gry.

– Moneta, kostka, co za różnica? Czymś trzeba rzucić, oszczep się do tego nie nadaje. Została nam kostka, a że jest moja, mam prawo zwiększyć swoje szanse. Będzie tak: jeśli padnie ścianka z parzystą liczbą oczek, biorę lewą kostkę, jeśli z nieparzystą, prawą, pozostałe ścianki, biorę środkową.

– To jest jawna niesprawiedliwość, szanowny panie, próbuje mnie pan oszukać. Ale dobrze, uginam się pod presją czasu, który ucieka, a my nie posuwamy się ani na jotę do przodu. Rzucaj pan!

Profesor włożył kostkę do czarki z lewej dłoni, przykrył ją drugą dłonią, chwilę trząsał nimi, chuchał do środka, znów trząsał, w końcu podrzucił głowę do góry i wypuś­cił kostkę na blat biurka. Obaj nagle z napięciem zaczęli wpatrywać się w kierunku sześciościennego kawałka pla­stiku, ale kostka zniknęła, rozpłynęła się w powietrzu. Na twarze nagle wypełzły im kompletnie idiotyczne miny.

– I co teraz? – wydukał Asystent.

– No co, wygrałem! Ani parzyste, ani nieparzyste! – niezbyt pewnie wykrzyknął Profesor.

– Teoretycznie ma pan rację – wolno i z wahaniem rozpoczął Asystent. – Ale jak mamy to stwierdzić – mó­wił coraz pewniej i szybciej – jeśli artefakt przypisany do losowania zniknął? Nie ma ani parzystej, ani nieparzystej, ani parzystej i nieparzystej. Nie ma nic. Trzeba powtórzyć. Ma pan inną kostkę? 

– No, żelaznej logiki nie mogę panu odmówić. Ale nie mam innej. Chyba że rzucimy sześcianem z informacjami…

– Nie nadaje się. Pole siłowe ustawi go zawsze awersem do góry. No, tą ścianą z napisem, czego dotyczy – dodał szybko, kompletnie rozluźniwszy już macki chwytne i zwinąwszy je do normalnych, trochę ponadmetrowych rozmiarów.

– Mhm… Stąd wywodzę, że nie mamy już innego wyjścia jak rzut monetą. Daj pan tę swoją. Jak przypusz­czałem – rzucił z pewnością w głosie – na obu stronach jest orzeł. Ale nie mamy czasu. Reguły są takie: jak orzeł, biorę lewą kostkę, jak reszka, prawą, jak brzeg, środkową. Czy to jest jasne?

– Jasne!

– No to rzucaj pan!

– A może pan?

– Nie chce brać pan odpowiedzialności – wysączył jadowicie Profesor. – Ale dobrze, dobrze, tak zawsze pan będzie tylko Asystentem, to pana sprawa, rzucam…

Położył monetę na kciuku prawej dłoni, chwilę się kon­centrował, po czym strzelił. Metalowy krążek poleciał wy­soko w górę, zataczając prawidłową parabolę (y = -5x2 + 4x + 1, miejsca zerowe: -1 i 0,2), jednocześnie wirując szybko wokół średnicy. Dwie pary oczu dokładnie śledziły lot, dwie głowy krótkim, szybkim ruchem potwierdziły, że moneta upadła na ziemię. Obaj w tej samej chwili rzucili się pod niewielki stolik, na którym leżały rysunki Nelsona, kredki i gumka, stała zaschnięta szklanka po mleku obok nowo­czesnego spektrografu masowego, którego ciężar wyraźnie odbijał się na stabilności pokojowego mebla. Profesor jako pierwszy (trenował kiedyś baseball, więc wślizg miał opa­nowany do perfekcji) znalazł się pod stolikiem i po krótkiej chwili wysunął się, strzepując z siebie pajęczyny, okruchy po cieście drożdżowym, tak ukochanym przez tego tem­poralnego łachudrę, i fragmenty zżutej gumy, która przy­kleiła mu się do łysiny. W ręku trzymał monetę i banknot dwustuzłotowy.

– Ciekawe, ciekawe, skąd te dwie stówki się wzięły. Ciekawe… Ale przydadzą się, będzie jak znalazł na pre­zent dla siostrzeńca…

– Profesorze, pan nie ma siostry.

– Ale mam siostrzeńca.

– To niemożliwe! Musi być siostra, żeby był siostrzeniec!

– A czy musi być Konin, żeby była konina?

– No nie. 

– Widzi pan! Mam siostrzeńca, niedługo ma urodziny, dwie stówki – chuchnął na banknot – przydadzą się jak znalazł… 

– A moneta?

– Jak przypuszczałem, cholerny farciarzu, wypadł orzeł. A oznacza to, że ja biorę lewą kostkę, pan środkową i prawą… Ale zaraz, która z nich jest prawa? – Wskazał na leżące obok siebie dwa sześciany.

– No ta – Asystent pokazał jedną z nich – jest lewa, a ta – pokazał na drugą – jest prawa, a ta – zakręcił kółko w powietrzu – jest środkowa.

– Nie, nie i jeszcze po trzykroć nie! – wrzasnął Profesor, stojący po drugiej stronie stołu laboratoryjnego. – Zgadzamy się co do środkowej, to jest ta – zakręcił w po­wietrzu kółko – więc ją wyłączmy z naszych rozważań. Ale lewa jest ta – pokazał na tę, którą Asystent uznał za prawą – a prawa ta – pokazał na pozostałą, z wyłączeniem środkowej. 

Zaraz, jakiej środkowej? Już nawet Autor zdurniał w świetle ich naukowych dywagacji…

– Profesorze, jest pan jak dzieciak. Tu jest lewa – Asystent gwałtownym ruchem wskazał na jedną kostkę naraz obiema lewymi mackami chwytnymi – a tu prawa – to samo uczynił z prawą parą macek chwytnych.

– Nie ugnę się pod ilością. – Profesor hardo wypro­stował całą sylwetkę. – Nikt jeszcze mnie tak nie poko­nał. Argumentacja, panie Asystencie, argumentacja, nie przewaga w liczbie posiadanych odnóży!

– Hm… nie dogadamy się. Więc znów niech roz­strzygnie moneta, pasuje?

– Dobra. Jeśli padnie orzeł, odliczamy od mojej strony, jeśli reszka, od strony pana, jeśli padnie na brzeg, odli­czamy od czoła stołu.

– O nie! Znów pan stawia siebie na uprzywilejowanej pozycji. Jeśli padnie orzeł, odliczamy od mojej strony, jeśli reszka, od pana, jeśli na brzeg, od czoła.

– No przecież tak mówiłem!

– Jak?

– Jak orzeł, od mojej, jak reszka, od pana, jak brzeg, od czoła.

– Nie! Mówił pan na odwrót: jak orzeł, od pana, jak reszka, od mojej, jak brzeg, od czoła.

– Przecież wiem, co mówiłem. Sprawdzimy?

Odtworzyli przebieg rozmowy z pracującego cały czas urządzenia nagrywającego. Zgadzało się.

– Mam pomysł – odezwał się po dłuższej chwili Asystent. – Pomaluję jeden brzeg na czerwono, drugi na zielono, czoło na czarno.

– Ale są dwa czoła… 

– Ale jedno z nich styka się ze ścianą. Nie bierze udziału.

– Jak to nie bierze? Czy to tak trudno – jadowicie wycedził przez zęby Profesor – wyobrazić sobie siebie obserwującego kostki zza ściany?

– No, niby nietrudno…

– Więc ta strona, przy której obecnie stoję, będzie czerwona, ta, przy której pan, zielona, to czoło – wska­zał zamaszyście lewą ręką – będzie czarne, a to drugie żółte. Pasuje?

– Nie do końca. Jak odróżnimy jedno czoło od dru­giego? Na monecie!

– Przecież to proste! Jak upadnie na brzeg i jej góra będzie skierowana do góry, to będzie czarne czoło, a jak jej dół do góry, na żółto… Ale, ale… A jak upadnie częś­ciowo do góry, to wtedy będzie co?

– Hm… Trudny problemat!

– Trudny, fakt. Ale rozstrzygnąć trzeba.

– Fakt, trzeba.

– No to rozstrzygnijmy…

– Rozstrzygnijmy…

– Wiem! Jak nie padnie górą do góry lub górą do dołu, rzucimy monetą, żeby rozstrzygnąć, czy była to góra, czy dół. To proste.

– A jak znowu padnie na brzeg? I znów ani górą do dołu, ani górą do góry?

– No to jeszcze raz…

– A jeśli znów to samo?

– Hm… Tak się nie da. Może być tak, że będziemy losować do jutra. A czas ucieka, panie Asystencie, ucieka, a Nelson… Obaj wydali z siebie synchroniczne, ciężkie westchnienie.

– Mam lepszy pomysł. Na monecie po obu stronach, żeby było symetrycznie, nadrapiemy kreseczkę, krótką, na przykład tu. – Asystent pokazał miejsce lewą dolną macką chwytną, która na tę okoliczność zrobiła się cie­niutka jak paluszek niemowlaka. – Jak upadnie na brzeg, będziemy widzieli, czy kreseczka jest w górnej połowie, wtedy wybieramy czarne czoło, czy w dolnej, wtedy wy­bieramy żółte. Pasuje?

– A co będzie, jeśli nie będziemy w stanie określić, czy jest w dolnej, czy w górnej?

– Hm… To wtedy rzucimy monetą i rozstrzygniemy…

– A jak moneta znów padnie na brzeg?

– To według poprzedniego sposobu.

– A jeśli znów się nie da?

– Myślę, Profesorze, że już wtedy powinno się dać.

– Ale dobrze jest mieć plan B.

– Rzucimy po raz kolejny.

– Przekonał mnie pan. No to do roboty…

– Rozumiem, że orzeł to czerwona, reszka zielona, brzeg, w zależności żółta lub czarna. Tak?

– Tak.

– Rzucam!

Zgodnie z oczekiwaniami moneta poleciała wzdłuż paraboli (tym razem y = -(3,17 – x)2 + 16,41, pomyślał Profesor) i upadła na środku laboratorium w samym centrum błotnistej brei, która jeszcze chwilę temu była wodą, co spłynęła po pozbawionej tarcia łysinie Profesora. Moneta znikła pod powierzchnią, ale po chwili Profesor, który z wyraźnym obrzydzeniem gmerał w błotnej kałuży, wyciągnął ją i pokazał Asystentowi. 

– I znów wyszło na pańskie, jest orzeł. Ależ z pana farciarz! Czego by człowiek nie zrobił, to i tak mutant wygrywa. Kostka, moneta. Zawsze! A więc od czerwonej strony! Rzucam po raz kolejny…

Wyrzucona moneta tym razem wturlała się pod dy­gestorium, Asystent wsunął tam jedną ze swoich macek, przez chwilę grzebał ze zmarszczoną twarzą, po czym chyłkiem wysunął mackę i szybko schował za pazuchą.

– Powoli, powoli, coś tam pan ukrył? Zaraz mi to pokazać!

Profesor przygwoździł Asystenta.

– A nic takiego – starał się zbagatelizować, wsuwając znów mackę pod dygestorium i ze skrzywioną twarzą przyciśniętą do blaszanej obudowy urządzenia znów coś tam usilnie poszukując.

Po chwili powtórzył manewr z ukryciem macki za pa­zuchą, tym razem już szybciej i mniej widocznie. Profesor był jednak czujny.

– Ja sobie wypraszam! – ryknął. – Pan mnie okrada! Co tam pan chowa?

– Drobiazg – odpowiedział z niechęcią Asystent. – Dwa banknoty.

– Jak to dwa?

– No dwa! Każdy po dwieście złotych.

– Jeden mnie się należy!

– A swoim się pan podzieliłeś?

– A rzeczywiście… To pan da mi połowę swojego, a ja panu połowę swojego. Pasuje?

– Jednego?

– No tak, jednego. A ilu? Ja panu dam połowę jednego i pan mi da połowę jednego. 

– Ale to później.

– Tak, ale proszę o tym pamiętać, bo będzie niespra­wiedliwie. Ma pan tę monetę?

– Jeszcze chwilę… Jeszcze moment… Już, już ją się­gam… Mam!!!

Spod białej skrzynki na niskich nogach wyciągnął ob­lepiony ciemną breją metalowy krążek. Profesor rzucił się do oglądania jej i z niesmakiem stwierdził:

– Orzeł! Ja to zawsze mam pecha. Powinien pan grać w Lotto czy w inną grę liczbową, pan zawsze wygrywa. Znaczy się, ja biorę lewą kostkę, pan prawą. No to do roboty, panie Asystent, do roboty, Nelson nam ucieka.

W laboratorium, nie wiadomo czemu, ktoś zainsta­lował trzy czytniki kostek – lewy, środkowy i prawy. Asystent już miał ochotę zapytać, co się stanie ze środo­wym czytnikiem, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język, rozwidlony na trzy części – lewą, środkową i prawą (nawet Autor dał się ponieść konieczności stosowania ścisłej lo­giki). Przechodzić znów procedurę z losowaniem czytnika mu się nie chciało, a znając dokładność i bezwzględność w stosowaniu zasad żelaznej logiki przez Profesora, mógł się spodziewać kolejnych cykli, powtarzanych i powtarza­nych, i powtarzanych… Na wszelki wypadek, pozornie nie zwracając uwagi na to, co się dzieje dookoła, nieznacz­nie usiadł za prawym czytnikiem, ale Profesor nawet tego nie zauważył, machinalnie usiadł za lewym.

– Co, myślałeś pan, że nie widzę? – Nagle spod wyso­kiego czoła kończącego się na poziomie karku wybulgo­tały słowa. – Zająłeś pan lewy czytnik! Ja widzę wszystko! Włącz pan środkowy!

– A po co? 

– No jak? Do środkowej kostki!

– Słusznie. – Asystent nie miał już ochoty na dalsze przepychanki. – Już włączam. O, udało się!

Rzeczywiście, wszystkie trzy czytniki rozbłysły nagle ostrym, biologicznym światłem, litery, które pokazały się w trzech kątach laboratorium, głosiły: „Screenplay”, „Directed by”, „Guest Stars”, „Music”, „Sound”, „Based of Novel”…

– Panie, co to jest? – nie wytrzymał Asystent.

– Ups! – Profesor nagle poczerwieniał. – Chyba po­myliłem kostki, te właściwe musiały zostać w segmencie mieszkalnym. Azora chciałem nakarmić – powiedział przepraszająco. – Od trzech godzin psina nic w pysku nie miała.

– Panie, Azor odszedł od nas kilka tygodni temu!

– A to już jest pana wersja, ja mam swoją. Idę po właś­ciwe kostki, pan poczekaj… 

Książkę Dopaść Leona Waganta kupić można w popularnych księgarniach internetowych:

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Dopaść Leona Waganta
Wiktor Hajdenrajch0
Okładka książki - Dopaść Leona Waganta

Hochsztapler Nelson vel Leon Wagant zostaje przypadkiem zesłany w czasoprzestrzeń 1989 roku. W pościg za nim, by nie wywrócił historii do góry...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Aldona z Podlasia
Aldona Anna Skirgiełło
Aldona z Podlasia
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Rozbłyski ciemności
Andrzej Pupin ;
Rozbłyski ciemności
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Zły Samarytanin
Jarosław Dobrowolski ;
Zły Samarytanin
Pokaż wszystkie recenzje