„Słowa „wirus” używano na długo przed odkryciem cząstek, które obecnie noszą tę nazwę. Po łacinie oznacza ono truciznę, jad lub niezdrowe wyziewy. W średniowieczu wirus był synonimem toksyny i w przekładach łacińskich tekstów medycznych wyraz ten był nietłumaczony. W XVIII wieku określano tak każdą chorobę zakaźną. Edward Jenner, na przykład, używał słowa „wirus”, opisując przyczyny czarnej ospy, zanim odkrył szczepionkę, która jej zapobiega. W XIX stuleciu, w którym szybko rozwijała się teoria zarazków chorobotwórczych, słowa „wirus” używano nadal w znaczeniu każdego czynnika zakaźnego o charakterze bakteryjnym lub innym. Louis Pasteur nazywał czynnik wywołujący wściekliznę le virus rabique. Dzisiaj wiemy, że wirusy to submikroskopijne cząstki, dwadzieścia razy mniejsze od bakterii. Ich rdzeń zawierający materiał genetyczny jest zamknięty w kapsule białkowej. Wirusy mogą się rozmnażać wyłącznie w żywych komórkach" – pisze Jeremy Brown w publikacji Grypa. Sto lat walki, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego. W zamieszczonym dzisiaj fragmencie tej książki autor opisuje krótką historię wirusa oraz wyjaśnia różnicę między epidemią a pandemią. Przeczytajcie:
„Tak jak słowo „wirus”, używane znacznie wcześniej nim nabrało obecnego znaczenia, również słowo „influenza”, jak dawniej nazywano grypę, pojawiło się na długo przed jego obecnym rozumieniem. Nie wiadomo, czy określano nim tę samą chorobę, która dziś nosi tę nazwę, lecz znano je już w roku 1504. Pochodzi od włoskiego słowa oznaczającego „wpływ”, co świadczy o astrologicznej teorii pochodzenia choroby. Niegdyś uważano, że grypę powoduje niewłaściwy układ gwiazd i planet.
Aż do XX wieku nie wiedzieliśmy dokładnie, czym jest wirus, więc ludzie przez tysiąclecia zastanawiali się i snuli hipotezy na temat tej niewidzialnej siły. Starożytny grecki historyk Tukidydes, autor historii wojny peloponeskiej pomiędzy Atenami a Spartą, pisał o trwającej trzy lata zarazie, która nawiedziła Ateny w 430 roku p.n.e. Dziesiątki tysięcy uchodźców przybyło wówczas do miasta w poszukiwaniu schronienia i ochrony. Wkrótce doszło do przeludnienia, co stworzyło optymalne warunki do wybuchu choroby zakaźnej. Jako pierwsze objawy Tukidydes opisuje „powalającą gorączkę w głowie i zaczerwienienie oczu”, po czym pojawiały katar i chrypka, która „wkrótce opanowywała gardło, wywołując gwałtowny kaszel”. Gorączka była tak silna, że chorzy rzucali się do cystern z wodą, aby się ochłodzić i ugasić nieustanne pragnienie. Tukidydes dziwił się, jak długo ofiary utrzymują się przy życiu, większość jednak umierała w ciągu tygodnia. Epidemia zabiła jedną trzecią z 13 tysięcy żołnierzy stacjonujących w Atenach. Wreszcie, o dziwo, zimą 427 roku p.n.e., nastąpił jej nagły, długo oczekiwany odwrót.
Choroba ta była przez długi czas przedmiotem historycznego śledztwa. Podejrzenie padało zwykle na dżumę i tyfus, choć jako możliwych winowajców wskazywano też wąglik, dur brzuszny i gruźlicę. Charakterystyczny był nagły wybuch choroby i krótki okres inkubacji. Ci, którzy zachorowali i wyzdrowieli – jak sam Tukidydes – nie chorowali powtórnie. Choroba nadchodziła falami i rozprzestrzeniała się wskutek przeludnienia. W latach osiemdziesiątych XX wieku badacze nazwali tę grupę objawów „zespołem Tukidydesa”. Zauważyli również, że były to objawy charakterystyczne dla pandemii grypy w połączeniu z wtórnym zakażeniem bakteryjnym. Zaraza miała wiele cech wspólnych z epidemią grypy w 1918 roku, między innymi wtórne zakażenia, które spowodowały większość przypadków śmiertelnych. Jeżeli ta teoria jest słuszna, zespół Tukidydesa stanowi najwcześniejszy opis epidemii grypy. Ze względu na niewiarygodną wręcz liczbę ofiar śmiertelnych można powiedzieć, że była to najgroźniejsza epidemia tej choroby.
Sto lat po Tukidydesie grecki lekarz Hipokrates opisywał coroczny wybuch choroby, która również bardzo przypominała grypę. Jej nadejście zbiegało się w czasie z pojawieniem się na niebie grupy gwiazd o nazwie Plejady lub Siedem Sióstr, widocznej na półkuli północnej w miesiącach jesiennych i zimowych. Wtedy to, jak pisał Hipokrates, „ciągłe gorączki nękały ludność w wielkiej liczbie”. Chorzy mieli dreszcze i zlewne poty, czemu towarzyszył kaszel.
Potem aż do późnego średniowiecza nie pojawiały się doniesienia o epidemiach grypy, bo wówczas największą grozę budziły siejące śmierć dżuma i czarna ospa. W porównaniu z tymi masowymi zabójcami grypa była ledwie zauważalna.
Po kilku wiekach, w listopadzie 1675 roku, epidemia grypy wybuchła w moim rodzinnym Londynie. Liczba ofiar śmiertelnych w ciągu tygodnia wzrosła od 42 na początku miesiąca do 130 w połowie, zanim spadła do 7 przypadków w pierwszym tygodniu grudnia. Poza tym, że umierali ludzie, choroba miała inne nieprzyjemne strony. Wierni w kościele kasłali tak bardzo, że zagłuszali kazanie. Mieszkańcy Anglii Północnej żartobliwie nazywali grypę „wesołą tyradą”, ponieważ ofiara choroby czyniła nieznośny hałas, przeszkadzając innym. Słynny siedemnastowieczny angielski lekarz Thomas Sydenham wskazywał na związek choroby z ulewnymi deszczami, które wprowadzają do krwi „surowe i wodniste cząstki”. Za najlepsze kuracje uważano upust krwi i środki przeczyszczające.
Zostawmy jednak na chwilę ingerencje w krew i jelita, aby wyjaśnić różnicę między epidemią a pandemią. Te określenia były – i są – często używane zamiennie w kontekście masowego występowania grypy. Niejasności w stosowaniu obu terminów dobrze ilustruje przykład z roku 2009 związany z atakiem grypy, nazywanej świńską. Czy to pandemia? Zdefiniujmy pandemię głosił nagłówek „New York Timesa”. Choć nie ma całkowitej zgodności co do dokładnego znaczenia, kryteriami są zasięg i intensywność. Według najbardziej użytecznej spośród dostępnych definicji, epidemia oznacza lokalne występowanie choroby o dużym nasileniu, podczas gdy pandemią nazywamy występowanie globalne z ciężkimi zachorowaniami wielu osób i szybkim rozprzestrzenianiem się od źródła. Trzymając się tej zasady, można powiedzieć, że na każde stulecie od XVII do XIX wieku przypada od trzech do pięciu pandemii grypy. Niektóre z nich dzieliło aż pięćdziesiąt lat, inne zaś pojawiały się w odstępie kilkuletnim. Między innymi dlatego grypa jest tak nieuchwytna: przewidywalna w krótkim okresie, z sezonu na sezon, lecz nieprzewidywalna w dłuższej perspektywie, w odniesieniu do epidemii i pandemii, na przykład wybuch grypy z 1730 roku powtórzył się już dwa lata później. Niemal dokładnie po upływie stulecia, w latach 1831 i 1833, doszło do kolejnego podwójnego uderzenia. Czasami jednak przerwa trwała nawet pół wieku. Właśnie ze względu na nieprzewidywalność grypy trzeba było tyle czasu, by ją wytropić i zidentyfikować.
Jedna z dziewiętnastowiecznych pandemii wyróżniała się na tle wcześniejszych, pozwalając nam się zbliżyć do rozwiązania zagadki, co właściwie nas dosięga. Siejący spustoszenie wybuch grypy zimą 1889 roku był nie tylko pierwszą pandemią tej choroby w epoce współczesnej, ale również pierwszą, która została dostatecznie szczegółowo opisana i udokumentowana, by umożliwić ocenę jej zasięgu oraz nasilenia. Ta pierwsza od ponad czterdziestu lat pandemia grypy w Wielkiej Brytanii okazała się tak poważna, że doktor Henry Parsons zdawał z niej sprawozdanie w Parlamencie. Zdaniem Parsonsa, niewątpliwie mieliśmy do czynienia z pandemią: dotknęła ona całą Europę. Choroba objęła Stany Zjednoczone, gdzie pierwsze przypadki odnotowano w Nowym Jorku w grudniu 1889 roku. W styczniu doszło do zgonów w Bostonie, w St. Louis i w Nowym Orleanie. W Bostonie zachorowało 40 procent mieszkańców. Ponad jedna czwarta robotników w tym mieście z powodu choroby nie mogła pracować. Przeludnienie i zabójcze „nieczyste powietrze” miało potężne oddziaływanie. Podczas pandemii ucierpieli bogacze i biedacy, ale jak można się spodziewać, grypa szerzyła się przede wszystkim „wśród osób skupionych na niewielkiej powierzchni”.
W książce Grypa. Sto lat walki dr Jeremy Brown, dyrektor w Narodowym Instytucie Zdrowia w Stanach Zjednoczonych, zastanawia się nad tym, czy jesteśmy gotowi na następną epidemię?
W stulecie śmiercionośnej pandemii z 1918 roku, „hiszpanki” która zabiła kilkadziesiąt milionów ludzi, autor zgłębia budzącą grozę i złożoną historię wirusa grypy, przybliża obecny stan badań i zadaje pytania o przyszłość.
Choć w dzisiejszych czasach grypę na ogół uważa się za niegroźną chorobę, w Stanach Zjednoczonych nadal zabija ona rokrocznie ponad trzydzieści tysięcy osób. Ze względu na jej zdolność do mutacji i zaraźliwość należy więc uznać ją za realne zagrożenie dla świata.
Jeremy Brown zajmująco opisuje odkrycie i wskrzeszenie wirusa pochodzącego z zamrożonych ciał ofiar epidemii 1918 roku. Omawia kontrowersje związane ze szczepionkami, lekami przeciwwirusowymi, takimi jak Tamiflu oraz komentuje rolę władz w przygotowaniach do wybuchu pandemii. Choć od apokalipsy z 1918 roku upłynęło sto lat i medycyna może pochwalić się ogromnymi osiągnięciami, Brown ostrzega, że wciąż nie ma odpowiedzi na najistotniejsze pytania dotyczące wirusa grypy.
Nie wiemy, kiedy i gdzie nastąpi kolejna pandemia, ale wiemy, że nadejdzie.
Książkę Grypa. Sto lat walki kupicie w popularnych księgarniach internetowych: