Anna wie, że nie może dłużej odkładać decyzji o rozstaniu z Rafałem. Pewnego dnia zabiera więc swoją córeczkę Zosię, opuszcza męża alkoholika i postanawia wyjechać na zawsze. Na początek, chcąc odpocząć i otrząsnąć się ze złych emocji, odwiedza swoją mamę mieszkającą w Austrii. Tam wpada na pomysł, by spędzić kilka tygodni w miejscu, które najskuteczniej leczy zranione serca i dusze: słonecznej Toskanii. Pod strzelistymi cyprysami, pośród monumentalnych budowli i smaków wykwintnej kuchni Anna powoli odzyskuje spokój i zaczyna doceniać życie bez ciągłych awantur, alkoholu i przemocy. A gdy pewnego dnia na jej drodze staje tajemniczy fotograf Frederico, Anna czuje, że znalazła swoją bratnią duszę. Czy to możliwe, by los się wreszcie do niej uśmiechnął?
Do lektury powieści Marioli Sternahl Ocean uczuć. Zaplątane drogi zaprasza Wydawnictwo Novae Res. Dziś na naszych łamach przeczytać możecie premierowy fragment książki:
Wsiadając do autobusu i machając Rafałowi na do widzenia, dobrze wiedziałam, że kolejnego „do widzenia” już nie będzie.
Nie miałam planu, nie potrafiłam przewidzieć co będzie dalej, ale jednego byłam pewna: straciłam przez tego faceta dziesięć lat życia, a jedyne, co pozostało z naszej młodzieńczej i pięknej miłości, to siedząca obok mnie w autobusie córeczka Zosia.
Rafał prawdopodobnie zrozumiał moją desperację, a może nawet po raz pierwszy wystraszył się innego, nieznanego mu tonu głosu i tej mojej obojętności względem niego. Usilnie starał się mnie przekonać, że to on odwiezie nas do autobusu. Nie dawał spokoju, dopóki się nie zgodziłam. A ja?
Cóż, podjęłam już decyzję i nie chciałam go nigdy więcej ani widzieć, ani słyszeć. Jedyne, czego pragnęłam, to uwolnić się z toksycznego związku, w którym tkwiłam od lat, i zapewnić swojej ukochanej córeczce harmonijne i radosne życie.
Jak? Tego na razie nie wiedziałam. Jednak gdzieś tam, głęboko w mojej duszy, byłam przekonana, że się uda. Poprosiłam o urlop w biurze tłumaczeń, dla którego pracowałam już trzeci rok, i postanowiłam wyjechać do mamy, do Austrii. Przeczuwałam, że w błogiej ciszy tego przeuroczego miejsca, pośrodku szumu koron drzew w zagajniku przy domu rodziców, wszystko po raz ostatni przemyślę, przewartościuję i ustalę jakiś dalszy plan działania. Liczyłam, że podejmę decyzję, której nie będę żałować. Taką, która zapoczątkuje moje uporządkowane życie. Będące do tej pory jednym wielkim chaosem. Kupiłam dwa bilety do Wiednia, umówiłam się z mamą co do dnia i godziny przyjazdu na dworzec, po czym oznajmiłam wszystkim w domu, że wyjeżdżam z Zosią na urlop. Wszystko odbyło się w błyskawicznym tempie.
Oczywiście nie mogło zabraknąć awantury ze strony babci Neli, ale to już było dla mnie bez znaczenia. Spakowana, z przepustką do mojego i Zosi szczęścia w torbie, byłam przekonana, że postępuję słusznie. Co na to babcia Nela i jej cały styranizowany świat? No cóż, musi zostać tutaj. A wraz z nią wszyscy ci, którzy cegiełka po cegiełce każdego dnia sprawiali, że moja dotychczasowa egzystencja była jednym wielkim pasmem nieszczęść. Tymczasem ja wyruszam teraz w miejsce pełne słońca i nadziei na lepszy, inny świat.
Pragnęłam zostawić za sobą toksycznych dziadków, nieudane małżeństwo i ten cały bałagan, którego oni wszyscy byli autorami. Już dosyć cierpiałam, dosyć znosiłam upokorzeń i to z każdej strony. Czas, aby pomyśleć o sobie, a przede wszystkim o ukochanej córci. Miałam swoje tęsknoty, swoje marzenia, miałam dla kogo to wszystko zmienić. Mój cel nosił najpiękniejsze imię tego świata: Zosia. Jednego byłam absolutnie pewna: czara goryczy się przelała i nie chciałam już w taki sposób dłużej żyć. Decyzja ta należała z pewnością do najtrudniejszych na mojej całej dotychczasowej drodze. Biłam się z myślami już od wielu miesięcy. Rozkładałam całą sytuację, w której się znalazłam, na czynniki pierwsze i analizowałam wszelkie za i przeciw. Szkoda tylko, że tych pierwszych ubywało, a tych drugich przybywało i to coraz szybciej; aż nadszedł ten dzień, kiedy po naszym związku małżeńskim pozostały jedynie zgliszcza i tylko te „przeciw”.
Marzenie o księciu na białym koniu trafiło na wieki do moich baśni z czasów dzieciństwa, które musiałam sobie sama czytać. Dobrze, że Zosia nadrabiała za nas obie. Uwielbiała słuchać, kiedy jej czytałam… A ja za każdym razem, gdy siedziałam obok niej, wyobrażałam sobie, że jestem nią, a moja piękna „mameńka” rozpoczyna właśnie czytanie kolejnej baśni. Przecież na zawsze będzie dla mnie tą cudowną, jedyną i przepiękną dobrą wróżką. Moja mama, którą tak bardzo kocham.
Tymczasem problemy w małżeństwie i w domu narastały niemalże lawinowo. Już dawno przestałam za nimi nadążać. Taka była prawda. Miałam wrażenie, że wszystko mnie przerosło i jedynym sposobem, aby się od tego uwolnić i przy okazji nie zwariować, była ucieczka do rodziców. Liczyłam, że właśnie przy nich odzyskam równowagę, która była mi tak bardzo potrzebna do przemyślenia kolejnych kroków i podjęcia próby poukładania swojego życia na nowo. Przede wszystkim pragnęłam odzyskać harmonię i poczucie zadowolenia z życia, bo w takim stanie czułam się jak ryba w wodzie. Któż by się nie czuł.
Już dawno przestałam się łudzić, iż ktoś tutaj kiedykolwiek zauważy, że również jestem człowiekiem. Istotą, która także ma prawo do życia i zasługuje na odrobinę zadowolenia. Postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce i zbudować nasze szczęście samodzielnie. Będę żyć dla mojej córeczki Zosi i zadbam, aby ona nie była tak nieszczęśliwa jak ja i moja mama.
Kiedy autobus ruszył, poczułam olbrzymią ulgę. Kątem oka widziałam oddalającego się i machającego do nas Rafała, ale nawet nie patrzyłam w jego stronę. Zresztą Zosia również nie zwracała na niego kompletnie uwagi. Zachowywałyśmy się tak, jakby go tam po prostu nie było. Nie widziałyśmy go, a każda z nas miała swój własny, inny tego powód. Ona, podekscytowana podróżą do dziadków w Austrii, już od dwóch dni nie mogła spać i nie potrafiła mówić o niczym innym, jak o obiecanym przez nich basenie w ogrodzie, o wiewiórkach zaglądających przez okno do jej pokoju na piętrze i stosach zabawek, które czekały na moją sześciolatkę.
Z kolei ja, którą Rafał zranił tak głęboko, jak tylko zranić można, pragnęłam jedynie nie zobaczyć jego twarzy już nigdy więcej. Chciałam uwolnić się od ciągłych jego kłamstw, stałych awantur, pijaństwa oraz jego uciekania ode mnie i od własnej córeczki. Kompletnie nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego teraz, kiedy wszystko już pomiędzy nami skończone, kiedy nie istnieje już pojęcie „my”, on nagle się budzi i próbuje przede mną odgrywać, że żywi do nas jakieś bliżej nieokreślone uczucia. Odpowiedź była absurdalnie prosta: kierował nim strach przed utratą komfortowego życia, które może stać się przeszłością. A Zosia, która przez te wszystkie lata nie istniała dla niego? Co z nią? Kto jej wynagrodzi brak ojca, brak miłości ojcowskiej? A ja? Czy zawsze byłam tylko dodatkiem, elementem wygodnego współbytowania i źródłem przychodów? Tak, nie sposób przed tymi pytaniami wiecznie uciekać.
Tego dnia, kiedy do naszych drzwi zadzwoniła kobieta w zaawansowanej ciąży i oznajmiła, że Rafał jest ojcem dziecka, które urodzi za trzy miesiące, w głębi mojej duszy pękła pewna bardzo wrażliwa struna. Nagle rozpadło się wszystko, co od dawna nosiłam w sobie. Stało się coś, czego już od dłuższego czasu się domyślałam. Ale w najśmielszych snach nie sądziłam, że on, że ten Rafał, którego tak bardzo kochałam, zrobi coś tak podłego. W końcu poznaliśmy się, kiedy miałam czternaście lat. To miała być ta jedyna i najprawdziwsza miłość, taka do końca życia.
Tymczasem cierpiałam, bo zdrada boli i tylko ten potrafi to zrozumieć, kto sam został zdradzony. Cierpiałam dwukrotnie mocniej, bo wiedziałam, że nasza córeczka nigdy się z tym nie pogodzi. W zasadzie już z pierwszym rysunkiem namalowanym przez dwuletnią Zosię zrozumiałam, jak bardzo jest wrażliwa. Jej pierwszy „bazgrołek” dał mi sporo do myślenia. W miarę upływu czasu rysunki zaczynały nabierać tej specyficznej głębi, tego „czegoś”, co każdy rodzic nazwie talentem, a znawca sztuki obdarzy nadzieją na przyszłość. W wieku trzech lat ulubionym zajęciem Zosi było malowanie i rysowanie. To wtedy zaczęłam jej kupować coraz więcej kredek, farb, bloków rysunkowych oraz różnych malowanek. Pokrywały się kolorami szybciej aniżeli u innych dzieci. Gdy miała cztery lata, jej rysunki zaczęły wzbudzać podziw wszystkich, którym jako dumna mama je pokazywałam.
Obserwując bacznie wrodzony talent Zosi i jej upodobanie do szczegółów, wręcz umiłowanie wszelkich detali, czułam, że moja ukochana córeczka nigdy nie zrozumie, dlaczego on, jej ojciec, to zrobił. Będzie nieść ze sobą ten ciężar niezrozumienia jego postępowania i nigdy się od niego nie uwolni. Będzie cierpieć, bo ją zranił, ale jeszcze bardziej będzie cierpieć, bo zranił mnie – mamę, którą Zosia kocha ponad życie. Tak, ludzie bardzo wrażliwi tak mają. Z jednej strony dostrzegają każdą piękną stronę życia, ale z drugiej strony każda niesprawiedliwość tego świata dosięga ich sto razy mocniej. Cierpią bezgranicznie, kiedy spotka ich jakieś nieszczęście, i cierpią ekstremalnie, kiedy nieszczęście spotyka osoby, które kochają. I taka była właśnie moja Zosia. Wrażliwa na piękno otaczające nas z każdej strony i na każdy subtelny detal stworzony przez naturę. Współczująca, przyjazna i wyjątkowo czuła. Od małego miała kruchą i wrażliwą duszę artysty.
Od dnia, kiedy dowiedziałam się prawdy, albo może raczej – kiedy poznałam jej mały wycinek, nie chciałam już słuchać tłumaczeń Rafała, jego wyjaśnień i kłamstw. Jego wizja „tego świata” była nie dla mnie. Gorzej dla niego: z „jego światem” nie chciałam mieć nic wspólnego.
W moim entourage’u została tylko Zosia. Zosia i ja. Nie było miejsca dla nikogo trzeciego. Czułam się tak upokorzona i zraniona, jak nigdy dotąd. A przecież przeżyłam już trochę na tym padole łez. Jednak moje życie nie miało jak na razie nic wspólnego ze szczęściem. Dlaczego? W czym tkwił błąd?
Widocznie nie zasługuję na szczęście – pomyślałam, ale w tej samej chwili usłyszałam cichutki głosik Zosi:
– Mamo, kiedy będziemy u dziadków?
Nie po raz pierwszy to właśnie ona wyrywała mnie z bezgranicznej rozpaczy, w której tak naprawdę tkwiłam od dawna. Na zewnątrz byłam odważna, dzielna i pewna siebie, a wewnątrz krucha i delikatna jak filiżanka z chińskiej porcelany. Zraniona i sponiewierana od lat. Tymczasem moja mała, słodka córeczka była takim pierwszym posłańcem z krainy szczęścia. Może się jednak uda? Może i dla mnie kiedyś na niebie zaświeci słońce?
– Mamusiu, słyszysz mnie? Kiedy będziemy u dziadków? Musiałam otrząsnąć się ze złych wspomnień i popatrzyłam na nią z czułością.
– Kochanie, musimy liczyć, że na obiadek będziemy już na miejscu, u babci i dziadka. Na razie długa droga przed nami. Wcześnie wstałaś, więc jak będziesz zmęczona, to przytul się do mnie. Popatrz, wzięłam twoją ulubioną podusię do spania i całą armię misiów.
– Super, mamusiu, ale ja na razie na pewno nie będę spać – oznajmiła pewnym głosem Zosia i przytuliła główkę do mojego ramienia. – Mamusiu, tyle tu się dzieje, jeszcze nigdy nie jechałam takim autobusem za granicę. Kiedy dojedziemy?
Wiedziałam, że to pytanie będzie nam towarzyszyć przez najbliższe siedem godzin podróży. Według rozkładu jazdy autobus miał być w Wiedniu na dworcu około godziny czternastej, a więc będę mieć niejedną okazję, aby udzielić precyzyjnej odpowiedzi na pytanie, które padnie jeszcze wiele razy. Uśmiechnęłam się w duchu do siebie, po czym bardzo poważnie oznajmiłam:
– W zupełności rozumiem, że na razie nie będziesz spać. Na tę dosyć długą podróż przygotowałam kilka niespodzianek, które umilą nam czas przez najbliższych kilka godzin. Popatrz, co tutaj mamy!
Otworzyłam wielką, kolorową dziecięcą torbę podróżną, z której wyjęłam zbiór baśni braci Grimm. Kolorowy i opasły tom spoczął na kolanach Zosi, która jeszcze bardziej podekscytowanym głosem prawie wykrzyknęła:
– O, moja ulubiona książeczka! Poczytasz mi, mamo? Uśmiechnęłam się jeszcze raz do siebie. „Książeczka”, jak ją nazwała Zosia, ważyła ponad półtora kilograma i była chyba największym zbiorem baśni braci Grimm. Taszczyłam go tylko dlatego, że ostatnio była to ulubiona lektura Zosi i ona nie wyobrażała sobie bez niej podróży.
– Tak, kochanie, popatrz tylko, co tu jeszcze mamy. Sięgnęłam do torby, z której wyciągnęłam gruby tom malowanek i pudełko bajecznie kolorowych kredek.
– Mamusiu, jak się cieszę! Mogę malować? – Zosia nie wiedziała, co robić najpierw.
– Wszystko, co tylko zechcesz. Tylko mów troszkę ciszej, dobrze? Nie jesteśmy same i innym twoje okrzyki mogą przeszkadzać.
– O, przepraszam, nie wiedziałam… – wyszeptała cichutko Zosia i zawstydzona przywarła ponownie do mojego ramienia.
– Nie masz za co przepraszać, aniołku. To normalne, cieszysz się i mówisz głośniej. Wszystko jest w porządku. Mów normalnie, nie musisz szeptać…
Przytuliłam ją do siebie i przez kilka minut głaskałam czule po włosach. Uwielbiała to i wtedy jeszcze mocniej wtulała się we mnie, a ja czułam tę rozpierającą jej małe, dziecinne serduszko miłość, która była odpowiedzią na moje ogromne uczucie do niej. I tak trwałyśmy w naszym szczęściu, podczas kiedy autobus oddalał nas coraz bardziej od tego okrutnego miejsca, w którym obydwie zaznałyśmy tyle bólu i cierpienia.
Zosia była zawsze dobrze traktowana przez moich dziadków, a jej pradziadków. Była wręcz rozpieszczana na każdym kroku i to przez wszystkich. Z wyjątkiem ojca, którego nigdy nie było, a jak już się pojawiał, to był pijany i jedyne, co go żywo interesowało, to wypicie kolejnego kieliszka wódki. Oczywiście w ukryciu, tak aby nikt nie widział, więc przemykał chyłkiem pomiędzy pokojami, starając się sprawiać wrażenie niewidzialnego. Mimo że była dzieckiem, dostrzegała przecież moje cierpienie i udrękę. Często była świadkiem awantur i krzyków prababci, nie raz i nie dwa widziała, jak płaczę i jestem smutna. Niewiele z tego pewnie rozumiała, ale wyczuwała, że mamie dzieje się krzywda. Może to spowodowało rozrost jej wrażliwości do niebotycznych rozmiarów?
Faktem niezaprzeczalnym było, że Zosia niczym barometr potrafiła wyczuć napięcie, które tak naprawdę nigdy w tym domu nie opadało. Dopiero teraz, sam na sam ze sobą, poczułyśmy się wolne. Było nam dobrze i chyba ten cały ogrom szczęścia nawet nie zdążył nas jeszcze musnąć swoim delikatnym piórkiem. Jak na razie cieszyłyśmy się sobą i tą chwilą. Nie musiałyśmy się zastanawiać, jaka kolejna awantura nas czeka, ani i nie musiałyśmy drżeć o to, co tym razem będzie powodem następnej kłótni z babcią Nelą.
Z każdą minutą oddalałyśmy się od miejsca, które z jednej strony miało być naszym domem, pełnym szczęścia, miłości i ciepła rodzinnego, a z drugiej strony – ponieważ przepełniało je nieszczęście i złe wspomnienia poprzednich lat, stało się dla nas nie do zniesienia.
Zostawiając to wszystko za sobą, byłam szczęśliwa i podekscytowana zarazem. Skupiałam się tylko na Zosi i już nie chciałam nic słyszeć o piętrzących się problemach babci Neli, Rafała i siłą rzeczy wciągniętego w cały ten dramat dziadka Stefana. Jego milczenie i burdy, które wszczynał, były przecież nieodłącznymi towarzyszami naszego dotychczasowego życia. Którego ja miałam już serdecznie dosyć.
– Mamusiu, poczytaj mi, proszę. – Zosia wyrwała mnie ponownie z zamyślenia o tamtych czasach.
– Już, kochanie, daj mi tę wielką księgę. Na czym skończyłyśmy ostatnio?
– Ja wiem, ja wiem! – wyrywała się Zosia z odpowiedzią. – Teraz mamy czytać o Jasiu i Małgosi. Pamiętasz, mamusiu? Powiedziałaś, że nie możesz mi zacząć czytać tej bajki, bo było już późno. Mówiłaś, że będę się bała zasnąć. Popatrz, teraz jest jasno i nie będę się bała. Zobaczysz, ani trochę.
– Tak, masz rację. Zakładka jest właśnie w tym miejscu, gdzie zaczyna się Jaś i Małgosia.
– Czytaj, czytaj, proszę!
Zosia podciągnęła nóżki w kolorowych podkolanówkach na siedzenie i mocno chwyciła mnie obiema rączkami za łokieć. Główkę z ciemnym, grubym warkoczem oparła na moim ramieniu i zamieniła się w słuch.
– Za górami, za lasami… – zaczęłam.
I tak upłynęły nam co najmniej dwie godziny podróży. Najpierw było czytanie, potem malowanie i znowu czytanie. Później było jedzenie kanapek i kontrola graniczna.
Wszystko szło sprawnie i szybko, a kolejne godziny przerwane jedynie dłuższą przerwą na posiłek i toaletę minęły błyskawicznie. Kiedy przekraczałyśmy granicę z Austrią, jak zwykle w moim sercu pojawiło się uczucie nostalgii i powróciły wspomnienia z mojego dzieciństwa. A raczej tego okresu w moim życiu, który wprawdzie tak się nazywał, ale faktycznie nie miał z nim nic wspólnego.
Co zrobić, aby Zosia nie została wciągnięta w tę spiralę, podobnie jak ja i moja mama?
Kiedy dziewczynka usnęła zmęczona i ukołysana do snu przez miarowy głos czytania i odgłosy podążającego przed siebie autobusu, mnie nadal dręczyły pytania, na które na razie nie miałam odpowiedzi. Niczym jakaś mantra, przepływały bez ustanku przez moje myśli.
Bałam się tego, co będzie. Jak uchronić córcię przed tym, co spotkało mnie i moją mamę? Jak to zrobić? Co zrobić, aby Zosia była szczęśliwa? Kto mi pomoże?
Przez cały ten czas, kiedy ona spała, rozmyślałam. Niestety nic sensownego nie wymyśliłam. To ja sama muszę wykrzesać w sobie siły, aby wyswobodzić nas obie z tego marazmu, w którym tkwiłam i w którym – na razie niczego nieświadoma – tkwiła mała Zosia.
Jeśli ja nie zdobędę się na odwagę i nie przerwę tego dotychczasowego pasma przeznaczenia, to nic dobrego się w naszym życiu nie wydarzy. Ani dla mnie, ani dla niej. Popatrzyłam na tę słodką buźkę i wiedziałam, że dla niej zrobię wszystko.
Książkę Ocean uczuć. Zaplątane drogi kupicie w popularnych księgarniach internetowych: