Każdy wybór pociąga za sobą konsekwencje, a każdy dług należy spłacić. Cena może jednak okazać się bardzo wysoka.
Podjęte kilka lat temu decyzje kosztowały Witolda Darasza niemal wszystko: karierę w policji i szczęście osobiste. Niegdyś odnoszący sukcesy podinspektor został zdegradowany do stopnia aspiranta i walczy z wypaleniem zawodowym. Pewnego dnia jego przeszłość daje o sobie znać, gdy sprawa zamordowanych z zimną krwią dzieci otwiera drzwi, które wydawały się na dobre zamknięte. Kto przez nie wejdzie?
W życiu, jak w bestsellerowej powieści, dobro nieustanie przenika się ze złem -w tym samym czasie, w tym samym miejscu, w tym samym człowieku.

Erem Aldony Reich to pierwsza część serii Darasz, w której główny bohater stanie przed niejedną mroczną zagadką i w kolejnych śledztwach zabierze czytelnika do świata pełnego tajemnic, napięć i zwrotów akcji.
Do lektury zaprasza Wydawnictwo Labreto. Dziś na naszych łamach prezentujemy premierowy fragment książki Erem:
Japończycy mawiają, że każdy człowiek ma trzy twarze:
pierwszą pokazuje światu, drugą – bliskim, ale dopiero trzecia, której nie pokazuje nikomu, jest jego prawdziwym odzwierciedleniem.
PROLOG
Wszystko zaczyna się od decyzji. Tej pierwszej, w pełni samodzielnej. To jak zamknięcie jednego rozdziału pisanego czyjąś ręką i zgodnie z cudzymi wyobrażeniami, żeby rozpocząć przygodę, która prowadzi do emocjonalnego haju, kiedy endorfiny wespół z dopaminą zniewalają mózg, od tej chwili żądający tylko więcej i więcej. A ty go karmisz, nasycasz, pobudzasz. Jest dobrze, za chwilę będzie jeszcze lepiej. Ale to wciąż za mało można szybciej, dalej, mocniej. Dobrze wiesz, że stać cię na więcej. No więc idziesz po więcej odważnie, na granicy brawury, bez skrupułów i rozterek. Doskonalisz swoją pasję z taką samą precyzją, z jaką szlifierz obrabia powierzony mu diament.
Bo tu nie wystarczy talent. Potrzebny jest warsztat, te miliony porażek, by wreszcie można było powiedzieć sobie: „Jest dobrze”. Ale „dobrze” to za mało. Musi być doskonale, perfekcyjnie, bez zarzutu. Błędy trzeba eliminować albo niwelować, wypracować własną technikę, która z czasem staje się upiorną wizytówką, swoistym zapisem w CV. I powodem do dumy. Tak, bo wreszcie można być z siebie dumnym. W tej profesji nikt nie potrzebuje dyplomu i oprawionej w czerwony skaj pracy – przypieczętowaniem jest każde następne zlecenie, coraz bardziej wymagające, trudniejsze, a zarazem coraz lepiej płatne.
Latami uczysz się osaczać, poznajesz zwyczaje swojej ofiary, rozkład dnia, utarte szlaki, ulubione elementy codzienności. Poznajesz ją jak przyjaciela, choć nie pada między wami ani jedno słowo. Czasem mijasz ją na ulicy, w lobby budynku, jedziecie razem windą. Oceniasz wzrost, tempo chodzenia, pozycję zajmowaną podczas rozmów w grupie. Najgorsi są ci, którzy tkwią w wianuszku rosłych osiłków, bo obraz zmienia się nieustannie niczym te przedziwne maszynerie na odpustowych strzelnicach: postać przemieszcza się w kilku osiach i płaszczyznach, góradół, prawo–lewo. Musisz to wyczuć, przyjąć jakiś algorytm, założyć powtarzalność w czasie i przestrzeni. A potem nacisnąć spust w broni, która nie wiadomo kiedy stała się częścią twojego ciała. To dodatkowa kończyna, zespolona z mózgiem, oczami, ręką, a nawet z oddechem. Patrzysz na nią zarazem jak na narzędzie i jak na żywą istotę. Jest przy tobie, posłuszna, lojalna, skupiona na twoich poleceniach i gestach. Pewna, bo tak jak ty pozbawiona jest emocji. Ma działać i robi to najlepiej, jak tylko jest w stanie.
Śmierć zadawana z bliska nie jest tak wymagająca – to czysta formalność. Nie liczą się prędkość wiatru, wilgotność powietrza, uzyskanie idealnego kąta wystrzału, nadającego pociskowi równie doskonałą trajektorię. Ale ma swoje niewątpliwe plusy: widzisz wyraz twarzy, zdziwiony wzrok, próbę przełamania niemocy, powolne oddanie się śmierci. Wtedy wiesz, że masz władzę absolutną i że nic tego uczucia nie zastąpi. Zalewa cię oksytocyna w dawce tak silnej, jakby przeszywały cię zwielokrotnione orgazmy. To wszystko daje konkretnego kopa i uzależnia jak nic innego.
Nie ma znaczenia, że to zawsze wraca. Wracają wszyscy: kobiety, mężczyźni, nawet dzieci. Ale oni są tylko mglistym wspomnieniem, takim samym jak wyjazd nad rzekę albo pierwszy seks. Było, minęło, świat się nie zatrzymał na ułamek sekundy, życie biegnie dalej. A jednak on wracał najczęściej, najmocniej, wrastał w sen i stawał się jego uczestnikiem. Sceneria była zawsze identyczna: obskurna łazienka z natryskami, wyłożona szpitalnymi szkliwionymi kafelkami w trzecim gatunku, na których pęknięcia i nierówności naniosły własny, trudny do rozszyfrowania obraz, mozaikę zdarzeń – takich jak to, gdy czyjaś głowa roztrzaskuje się pod wpływem uderzenia o tę gładką, twardą powierzchnię. Podobno żeby złamać ludzką kość, potrzebny jest nacisk niewiele większy niż dziesięć kilogramów. To całkiem sporo; jak podniesione na raz dziesięć torebek cukru… Wtedy wystarczyło jedno uderzenie, żeby w ciele skończyły się wszystkie zachodzące w nim procesy i skomplikowane działania. Na kafelku powstał nowy rysunek, przypominający pajęczą sieć, na której środku została plama krwi. Znajdowała się tam krótko, bo błyskawicznie zmyła ją woda płynąca mocnym strumieniem z prysznica, lecz była na tyle wyrazista, żeby nigdy o tym nie zapomnieć. I to był pierwszy raz, ten słynny Rubikon, po którego przekroczeniu nie ma już szans na powrót do życia, jakie wiodło się na tamtym jego brzegu. W takich chwilach do człowieka dociera, jak wiele może i że tak naprawdę to dopiero początek drogi. Bo już chwilę później robi coś, o co nigdy by siebie nie podejrzewał. Zaczyna grać. Grać tak umiejętnie, wiarygodnie i przejmująco, że nikomu nie przyjdzie do głowy weryfikować przedstawionej wersji zdarzeń. A ty wiesz, że nie ma już twojego prześladowcy, śmiertelnego wroga, uosobienia wszystkiego, czego się w życiu najbardziej boisz. Jest martwe ciało. Takie bezbronne i kruche. Takie żałosne… Jak wszystkie inne potem.
Za każdym razem zadajesz sobie pytanie, czy właśnie wykonane zlecenie jest tym ostatnim. Bo możesz z tym skończyć w każdej chwili, a potem żyć spokojnie na tej półkuli, gdzie słońce zachodzi tylko na chwilę, a ocean zlewa się z niebem i nie widać linii horyzontu. Tylko być, najbardziej jak tylko się da. Bez nieustannych ucieczek, ukrywania się, polowania. Ale już po kilku dniach brakuje ci adrenaliny, poczucia, że znów trzeba się ze sobą zmierzyć, sprawdzić poziom umiejętności, który wciąż jest jeszcze na linii wznoszącej. Niemal boleśnie odczuwasz brak tego mentalnego spięcia, nieustannej gotowości, satysfakcji z dobrze wykonanego zadania. Bo kiedy robisz to, co kochasz, nie czujesz zmęczenia, znużenia, ciało staje się zaledwie narzędziem. Jest bezwzględnie posłuszne, zdyscyplinowane, przestawia się na tryb bezdusznego automatu będącego w nieustannej gotowości. Bez namysłu wyostrza zmysły, idealnie współgra, czasem do tego stopnia, że zaczynasz się zastanawiać, czy kiedykolwiek było inaczej. Nie pamiętasz ospałości, paraliżujących zakwasów, bólu kontuzjowanych miejsc w ciele. Są tylko cel i precyzyjna maszyneria przeznaczona wyłącznie do jego realizacji.
Książkę Erem kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,