Po wojnie Anna i Kazimierz Warszawscy, zmuszeni opuścić Wilno, wyjeżdżają do Gdańska. Ania szybko znajduje pracę w sklepie. Kazik, który jest wykształconym muzykiem, po jakimś czasie dostaje posadę w orkiestrze. Początkowo jest sfrustrowany koniecznością grania dla komunistów, ale gdy zyskuje uznanie publiczności, przestaje mu to przeszkadzać.
Małżonkowie z każdym dniem zaczynają oddalać się od siebie. Kazika pochłaniają obowiązki zawodowe. Ania natomiast nie może się odnaleźć w nowej rzeczywistości, wciąż wracają do niej tragiczne wspomnienia.
Życie kobiety zmienia się, gdy dostaje nietypową propozycję – ma uwodzić ludzi podejrzanych o kolaborację z komunistami. Szybko okazuje się, że Ani odpowiada rola femme fatale, choć cały czas próbuje przekonać samą siebie, że robi to, aby ocalić niewinnych ludzi.
Czy da się jednoznacznie stwierdzić, czym jest miłość?
Czy można uciec od traumatycznej przeszłości?
Wydawnictwo Pascal zaprasza do lektury powieści Bezdroża, której autorką jest Ewa Popławska. Dziś na naszych łamach prezentujemy premierowy fragment książki:
Październik rozpoczął się od kłótni. Partyjne szychy z miasta postanowiły przeprowadzić rewizję w lokalu Nad Wybrzeżem. Kontrola była szczególna, tak niedokładnej Kazik jeszcze nie widział.
Weszło ich trzech, wszyscy po cywilnemu, dwóch w prochowcach, bo było zimno, a jeden w granatowym swetrze.
– Obywatel Obiedziński?
– Bo co? – burknął szef, wychodząc zza kontuaru.
– Rewizja. Na jakiej podstawie obywatel Obiedziński nabył lokal usługowo-gastronomiczny?
– Zaczyna się. Na podstawie takiej, że nie było tutaj nic, ale meble stały.
– I żeście sobie te meble przywłaszczyli?
Kazimierz przestał grać. Wraz z gośćmi i obsługą patrzył na zaczerwienionego szefa, który nic nie odpowiedział, bo nie widział sensu.
– A skąd, obywatelu, nabywacie jedzenie do restauracji?
– Jak to skąd? Z różnych źródeł…
– Pewnie z UNRRA? Potrzebujący głodują, bo pańskie brzuchy muszą się najeść? Nabywacie pewnie za kartki, ale sprzedajecie ludziom za duże pieniądze jak zwykły spekulant.
– Co mi tu pan od spekulantów wymyśla?! Z żadnych paczek dla biednych obywateli nie pobieram.
– Czyli z gruzów, to jeszcze gorzej. A potem w szpitalach ludzie umierają przez was na tyfus. Czy obywatel Obiedziński wie, ilu jest w głównym szpitalu lekarzy? Trzech.
– Ale ja nie…
Naprzód wysunęła się wyjątkowo gadzinowata postać.
– Obywatelu Obiedziński, przestańcie, naprawdę. Nie zadawajcie sobie niepotrzebnego trudu. Dwadzieścia cztery godziny i ma tu być pusto. I pamiętajcie: meble zostają.
Podczas gdy Obiedzińskiemu walił się świat, który z pieczołowitością tworzył przez ostatnie miesiące, mężczyźni zainteresowali się pianinem.
– O, to ładne. Obywatel coś zagra.
Kazimierzowi ze stresu spociły się dłonie. Nie wiedział, czy ma do czynienia z milicją, czy z Urzędem Bezpieczeństwa, ale obie instytucje go przerażały. Posłusznie się przygotował, wyprostował, po czym zaczął grać jedyną rzecz, która przyszła mu do głowy, czyli sławną sonatę h-moll w interpretacji własnej. W Wilnie zachwycali się nią wszyscy muzycy.
Zaczął nieśmiało, dużo ciszej i słabiej, niż powinien. Ale palce sprawnie sunęły po klawiaturze, więc po chwili nabrał pewności, że to, co gra, jest dobre. Potrafił to robić, umiał dzięki muzyce wywołać w publiczności takie emocje, jakich oczekiwał – czy było to wzruszenie, czy smutek. Nowoczesne pianino brzmiało nieco inaczej niż piękne wileńskie fortepiany, ale przez ponad miesiąc Kazik zdołał się do tego przyzwyczaić. Wyłączył się całkowicie, już nie bał się ani utraty pracy, ani Urzędu Bezpieczeństwa. Po prostu grał.
Dali mu dwie minuty, nikt się nie odzywał. Zaskoczeni goście, przyzwyczajeni do jedzenia przy prostych melodiach, dostrzegli w Kazimierzu wirtuoza. Odkładali sztućce, spoglądając po sobie.
Zakończył ostro, też nie tak, jak powinien. Jednak w trakcie gry narastała w nim wściekłość. Przebywał wśród ludzi, którzy go nie rozumieli, codziennie wygrywał te same drętwe melodie, bo obiecał sobie, że nie skala muzyki klasycznej tym miejscem. Tymczasem walczył o pracę za pomocą Chopina i czuł się z tego powodu upodlony.
Popis zwieńczyły oklaski, ludzie wstawali z miejsc. Nie patrzył na nich, tylko na klawisze pianina, którego nienawidził teraz z całego serca.
– Co to było? – zapytał mężczyzna w prochowcu.
Wśród wrzawy nikt z gości nie usłyszał pytania. Ale do Kazimierza ono dotarło.
– Chopin.
– Od razu widać, że to porządny człowiek.
Mężczyzna w prochowcu miał nijaką twarz, przynajmniej Kazimierz nie mógł potem sobie przypomnieć, jak właściwie wyglądał.
– Powinniśmy tu pana zostawić. To była piękna gra. Nigdy czegoś takiego nie słyszałem, to było coś takiego… – plątał się ten w swetrze.
Ich niewiedza i tępota przyprawiały Kazimierza o dreszcze. A może to ze strachu zaczął się trząść. Zrozumiał, że mogą go tu zostawić i dalej będzie grał bez perspektyw na przyszłość. Może się w ten sposób zestarzeć, może przespać własne życie.
– Przejmiemy lokal i pana tu zostawimy – kontynuował z nabożnym szacunkiem ten w swetrze. – Zrobimy z pana człowieka sukcesu, kogoś na miarę wielkich kompozytorów. Będzie pan u nas grał w lokalu za dobrą stawkę. Dużo lepszą niż do tej pory. – Już się zapalił do tego pomysłu.
– Obywatel będzie dalej grać do kotleta – zaśmiała się złośliwie postać w prochowcu.
Ta uwaga przelała czarę goryczy. Kazimierz zerwał się nagle z miejsca i stanął twarzą w twarz z trzema mężczyznami.
– Nie będę – wysyczał przez zęby.
Obiedziński podniósł dumnie głowę i obdarzył kompozytora spojrzeniem pełnym podziwu. Postawić się takim typom to rzecz niebezpieczna.
– Nie będzie pan? Dlaczego?!
– Panie! Życie to nie kotlet!
Tak bezczelna odpowiedź nigdy wcześniej nie przeszłaby mu przez gardło. Czuł, że zaczyna go trawić gorączka, przez głowę przemknęła jak strzała myśl o tyfusie, ale wszystko to wydawało mu się niczym wobec niesprawiedliwości, do jakiej doszło tego dnia w lokalu Nad Wybrzeżem. Wyminął postaci, których twarzy nawet nie zapamiętał, rzucił spojrzenie Obiedzińskiemu i wyszedł.
***
Chorował potem przez tydzień. Ania gotowała zupy, nie szczędząc wysiłków i kartek. Przez pierwsze dni było źle. Konstanty zaczął codziennie odwiedzać brata.
– Śpi dzisiaj – szepnęła Ania, uchylając drzwi. – Chcesz zupy z chlebem?
– Poproszę. Lepiej mu?
– Tak sobie. Dużo śpi, ale to dobrze. Doktor powiedział, że musi wypoczywać i spać. Nie wolno mu się przemęczać. Nie wiem, gdzie mógł się tak rozchorować, to chyba przez tę pracę, wrócił z niej odmieniony i tylko mruknął, że go wylali… Grunt, że to nie tyfus.
– Może zaziębił płuca?
– Nie kaszle, oddycha spokojnie. Przyłożyłam ucho i nie słyszałam rzężenia.
Ponieważ Konstanty nic na to nie odpowiedział, w milczeniu podała mu talerz i trzy kromki pszennego chleba – wziął je i położył na stole. Jadł powoli, trochę trzęsła mu się ręka, więc nieco wylewał.
Ania wiedziała, że powinna rozpocząć jakiś temat, ale w głowie miała pustkę. Nic nie przychodziło jej na myśl, nawet najprostsze sprawy uciekły, rozpaczliwie chwyciła się więc tego, co oczywiste.
– Brzydka pogoda tej jesieni.
Udała, że obchodzi ją deszczowy krajobraz roztaczający się za oknem. Konstanty nie zamierzał pomagać. Patrzył w talerz i ani razu nie podążył wzrokiem za Anią. Zapewne był świadomy skrępowania szwagierki.
– Ludzie czasem się nie dogadują i nie lubią. A z innymi można rozmawiać w nieskończoność. Czemu tak jest?
To pytanie zadała bez zastanowienia i od razu wiedziała, że nie powinna była tego robić. Kostek nie należał do ludzi, z którymi chciała się spoufalać. Zwykle zachowywała wobec niego uprzejmą obojętność, ale o to pytała go w myślach już tysiące razy. Mogli się nie dogadywać, ale byli przecież rodziną. Powinni umieć ze sobą rozmawiać.
Podziałało o tyle, że Kostek przestał jeść i znieruchomiał z ręką nad talerzem. Popatrzył na nią.
– Uważasz, że cię nie lubię?
– Owszem.
Nie było sensu tego ukrywać. Jednocześnie Anię przeszedł przyjemny dreszcz, bo zdała sobie sprawę, że nieoczekiwany temat wytrącił Konstantego z równowagi. Rzadko bywał choć trochę speszony, a ona lubiła widzieć go takim.
Na początku, z powodu zaskoczenia, spojrzał niepewnie w jej oczy. Wytrzymała, choć po jej plecach przeszedł dreszcz strachu. Wileńskie starowiny bały się nienaturalnie błękitnych tęczówek Kostka, co starsze powiadały nawet, że są to oczy diabła. Gdy teraz wpatrywał się w nią tak intensywnie i nie mogła odgadnąć, o czym myśli, jej głowę wypełnił lęk. Na nieszczęście każdy mężczyzna z rodziny Warszawskich miał czarne włosy. U zielonookiego Kazimierza to połączenie nie raziło. Błękitne tęczówki brata często wywoływały komentarze pełne drwiny lub strachu, w zależności od wieku patrzącej osoby.
Spojrzenie Konstantego zlodowaciało, a potem w jego rozszerzonych źrenicach zapaliły się iskry. Z pewnością się zastanawiał, co powiedzieć lub jak to powiedzieć, i Ania zdała sobie sprawę, że towarzyszy jej nie tylko strach, ale też ekscytacja. Wielokrotnie wracała później myślami do tej chwili.
Nagłe pukanie do drzwi sprawiło, że podskoczyła. Kostek oparł się wygodnie, wyrazu twarzy nie zmienił ani na jotę, ale mimo to Ania wyczuła, że dotknęła czułej struny. Takie przeświadczenie miała wcześniej tylko raz, kiedy pokłócili się przed jej ślubem, ale w tej chwili wolała nie wspominać dawnego życia.
Gdy otworzyła, w progu zobaczyła swoją młodszą wersję. Twarz dziewczyny zdobiły trochę ciemniejsze niż jej, teraz mokre od deszczu włosy i większa liczba piegów. Ania nie mogłaby się wyprzeć pokrewieństwa, siostrzane podobieństwo było wyraźnie widoczne w ostro zarysowanych rysach.
– Hania? Co ty tu robisz? Dopiero przed tygodniem wysłałam list.
– Nie czekałam na odpowiedź. Wsiadłam w pierwszy jadący tu pociąg i dotarłam do cioci Poli. To ona powiedziała mi, gdzie mieszkacie. Nie wiedziałam, że miasto zostało zniszczone. Dopiero gdy wysiadłam przed Gdańskiem, zobaczyłam, że coś jest nie tak. Resztę drogi pokonałam ciężarówką. Kiedy w niej siedziałam, w ścisku, zaczęłam żałować tej decyzji. Może trzeba było zostać…
Jeszcze nie minął szok z powodu niespodziewanego spotkania, a Anię już czekało trudne zadanie.
– Kazimierz niezdrów i jest u nas gość…
– Dzień dobry, Haniu. – Męski głos przerwał tłumaczenia.
Młodsza siostra Ani wyglądała, jakby zobaczyła ducha. Po trudach podróży spodziewała się odpoczynku i przyjaznej rozmowy z siostrą. Kostka nie było w planach. Ania poczuła, że musi natychmiast wyjaśnić niezręczną sytuację.
– Kostek przyszedł do Kazika. Ma gorączkę, jest chory.
– O Boże, tyfus?
– Szczęśliwie nie. Wejdź, dostaniesz zupy. Pewnie zmokłaś?
Hania, wyraźnie skrępowana obecnością Konstantego, mówiła nieskładnie. Opowiadała o podróży do Gdańska, ludziach ściśniętych w wagonach i duchocie.
– Nie chciałam wyjeżdżać, ale robiło się coraz gorzej i gorzej. Wyrzucili nas z domu, trzeba było szukać czegoś pod miastem. Rodzice znaleźli mały domek na dwie izby, więc przyjechałam.
– Powiedz po prostu, że życzyli sobie, abyś wyjechała – przerwała ostro starsza siostra.
– To dla mojego dobra.
Ania nie odpowiedziała, ale Hania zauważyła, że tyle wystarczy, nie powinna więcej wspominać o rodzicach. Usiadła przy stole w kuchni, a że były tam tylko dwa krzesła, Ania zaprosiła Kostka, aby zajął miejsce naprzeciwko Hani.
– Dziękuję, już pójdę. Szkoda, że Kazik dalej gorączkuje, miałem dla niego dobrą wiadomość.
– Możesz mi powiedzieć, przekażę mu, gdy się obudzi.
– Wolę osobiście.
Ania powstrzymała westchnienie irytacji, choć w zasadzie to Hania wytrąciła ją z równowagi. Po Kostku spodziewała się tej niewzruszonej powściągliwości, w tym zakresie niczym nie mógł jej zaskoczyć.
– Przyjechałeś w odwiedziny? – pytanie Hani zabrzmiało rozpaczliwie.
– Mieszkam tutaj.
– Z nimi?
– W Gdańsku, niedaleko… Do widzenia.
Widać było, że Hania chce powiedzieć coś jeszcze, ale Kostek przeszedł do przedpokoju. Najpierw usłyszały stukot eleganckich butów, a potem trzaśnięcie drzwi, i to właśnie ten niemiły odgłos sprawił, że młodsza z sióstr bezwiednie zadrżała.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Bezdroża. Powieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych: