Czerwone niebo nad Wołyniem to zbeletryzowana historia ziemiańskiej rodziny Kozińskich, zamieszkałej na Kresach „od zawsze".
Autorka z niezwykłą pieczołowitością odtwarza losy własnych bliskich, opierając się w pełni na prawdziwych wydarzeniach oraz relacjach członków swojej rodziny. Wprowadza do opowieści wiele elementów kultury ukraińskiej, podkreślając jak wiele łączy od wieków żyjące ze sobą narody polski i ukraiński.
To opowieść o urokach sielskiego życia codziennego i obyczajach, które odeszły na zawsze, dobrym sąsiedztwie Polaków i Ukraińców. Po czasach spokojnych następują jednak burzliwe lata wojny, która budzi demony i wyznacza początek końca istnienia polskich Kresów…
– Opisane przeze mnie sielskie lata międzywojenne, takie były w istocie. Ludzie na Wołyniu żyli ze sobą zgodnie.
- wywiad z Barbarą Iskrą Kozińską
Do lektury zaprasza Wydawnictwo Bellona. Ostatnio na łamach naszego serwisu mogliście przeczytać pierwszy rozdział książki, tymczasem już dziś publikujemy kolejny fragment publikacji:
Kiedy dwa tygodnie później jechała z tatą drogą, którą jeszcze niedawno przemierzała z mamą, wszystko dla niej stało się nagle inne, nowe, pełne zagadek ciekawe, prowadzące do poznawania coraz to nowych, nieznanych rzeczy, mających wymiar ideału, jakiegoś dotychczas niedanego jej piękna. Fascynowało ją wszystko, na co spojrzała – mundurki szkolne odświętnie ubranych, nowo poznanych koleżanek, tornistry. Ale przecież i bona miała też wszystko nowe – mundurek, uszyty przez krawcową z Okopów, buciki, białe we wzorki, podkolanówki i kokardki w warkoczach, których nie znosiła, ale które trzeba było nosić, bo i włosy miały być związane. Integracja dziewcząt w pierwszej klasie gimnazjum przebiegała bardzo szybko. Wszystkie prawie były ze wsi: wyjątek stanowiły córki oficerów polskich i kupców pochodzących z Rokitna.
Dziewczęta w pierwszej klasie miały po piętnaście lat, a więc wchodziły powoli w dorosłość. Helenka jako jedyna z dziewcząt pochodziła z Okopów i dlatego szybko zaprzyjaźniła się z Bronią Kozińską, kuzynką mieszkającą w sąsiedniej wsi, Dołhani. Z początku wszystkie koleżanki uważały je za siostry, później jednak, kiedy przedstawiały się po kolei wychowawczyni klasy, wyjaśniły, że nie są siostrami. Mimo to stały się sobie bliskie. Chociaż Bronia mieszkała dwie ulice dalej, i tak się spotykały, idąc do szkoły, bo Bronia zawsze dzwoniła do drzwi Helenki, oznajmiając jej, że już jest i na nią czeka. Biegły potem szybko chodnikiem, bo słychać było dzwonek przywołujący na lekcje, jako że kamienica Romaniewiczów znajdowała się o krok od szkoły – właściwie to po drugiej stronie ulicy. Wpadłszy do klasy, siadały szybko w ławce, ściągając berety z głów i poprawiając włosy. Jeszcze chwila i do klasy wchodziła nauczycielka, ich wychowawczyni pani Jadwiga Marcinkiewicz. Cała klasa wtedy zgodnie z regulaminem wstawała na jej przywitanie.
Prowadzone przez wychowawczynię lekcje języka polskiego sprawiały Helence wielką radość. Tutaj przenosiła się w swój ukochany świat literatury, poezji, poznawała cudowne wiersze, które zapamiętywała, i kiedy szła potem przez park, sama sobie je recytowała, upajając się ich pięknem. Będąc pod wpływem poezji, upatrywała jej we wszystkim, na co padł jej wzrok – cieszyły ją jesienne kwiaty na miejskich rabatach, rosa na trawie, nawet poranny stukot kopyt końskich po miejskim bruku, kiedy wcześnie rano mleczarz rozwoził mleko do sklepów. Wieczorami też najwięcej czasu poświęcała pisaniu wypracowań z literatury, pracując z pasją nawet po kilka godzin. Potem, kiedy pani Jadzia zbierała zeszyty do sprawdzenia, żeby wystawić ocenę, jej zeszyt leżał na samym szczycie piramidy i wypracowanie Helenki było odczytywane przez nią samą, przy całej klasie.
Na pewno Helenka Kozińska należała do najlepiej uczących się panien i chlubiłaby się tytułem najlepszej uczennicy, gdyby nie matematyka, której nie lubiła, bo jej nie rozumiała – a tak naprawdę nie chciała zrozumieć. Jeszcze fizyka, chemia, ale matematyka? To wychodziło poza jej wyobraźnię.
– Po co te wszystkie straszne liczby, cosinusy, logarytmy? Przecież to wszystko na nic. Nie potrzeba mi tego znać, żeby sobie w życiu poradzić, skoro i tak umiem dodawać, odejmować, mnożyć i dzielić. No, może jeszcze procenty! I już by wystarczyło! – skarżyła się przed wujostwem pewnego wieczoru, kiedy poszła do Roberta, żeby jej pomógł w ułamkach. Abon pokiwał głową ze zrozumieniem i powiedział:
– Rzeczywiście, po co dziewczętom nauka matematyki, kiedy one i tak szybko wyjdą za mąż i po całej nauce. Zarabiać pieniądze będzie mąż, a one z pięknych dziewcząt szybko staną się matkami, potem babciami, i na co im w takim przypadku na przykład matematyka... – mówiąc to, spoglądał dziwnym wzrokiem na Helenkę, jakby uśmiechając się pod nosem, spod okularów.
Ale ta pouczająca przemowa wujka Roberta wcale Helenki nie ucieszyła – wręcz przeciwnie, zmusiła do zbuntowania się i wzięcia się z całą złością za matematykę, a to w celu udowodnienia, że nie jest głupsza od jakiegoś tam mężczyzny. Postanowiła, że od tej pory razem z Bronią będą zostawały po lekcjach i nadrabiały matematykę. Bronia też ledwie sobie z nią radziła. Wtajemniczyły w to postanowienie także swoją wychowawczynię, która zaproponowała, żeby do dodatkowej nauki matematyki zachęcić i inne dziewczęta. W taki oto sposób pierwsza klasa gimnazjum żeńskiego w całości brała udział w rozwiązywaniu dodatkowych zadań z cosinusami, tangensami i cotangensami. Nad całością organizacyjną czuwała Helenka, zaś sprawami dydaktyki zajmowała się najlepsza uczennica w klasie z matematyki Ania Jaroszówna. Jeśli któraś z dziewcząt wyłamywała się z grupy, zaraz interweniowała Helena, potem zaś reszta brała delikwentkę w opiekę i ta wychodziła na prostą, czyli miała zrozumieć zadanie i już. I kiedy mijało pierwsze półrocze wbszkole, a za oknem zrobiło się nagle biało od śniegu, pierwsza klasa miała bdzienniku same celujące oceny z matematyki.
Książkę Czerwone niebo nad Wołyniem kupicie w popularnych księgarniach internetowych: