Z całą pewnością dla wielu miłośników teatru tańca czwartek – piąty dzień bytomskiego festiwalu okazał się koszmarem. Wszystko zaczęło się od bardzo przeciętnych występów grupy Gesel Mason, następnie miał miejsce koszmarny – wyjątkowo banalny, oczywisty spektakl Kolben Dance Company i wreszcie 70 minut przeniesionego z godziny 17:30 przedstawienia Zoe Knights, które większość widzów niemal na śmierć znudziło, innych – zachwyciło, a kolejną grupę skłoniło do odbycia wyjątkowo irytujących dla ochrony spacerów po terenie elektrociepłowni. Lepiej było w piątek – ale po kolei.
Gesel Mason zaproponowała widzom dwie inteligentnie zrobione, bardzo pomysłowe etiudy. Pierwszy z nich „Jumping the broom” opowiadał historię fascynacji homoseksualnej dwóch kobiet. Przytłaczający nastrój, histeryczne ruchy, rażące, zimne, białe światło – wszystkie te elementy budowały nastrój spektaklu. Tyle tylko, że zastanawia mnie, czy koniecznie należało zmuszać aktorkę obcojęzyczną do tego, by pointę przedstawienia – „ja tylko chciałam ją kochać” wypowiadała po polsku. I czy krótka etiudka mogła być czymś więcej, niż tylko ćwiczeniem formy, które raczej nie zasługiwało na pokazanie szerokiej publiczności festiwalu.
Lepiej w dowcipnym spektaklu „Flava”. Początkowo tancerka wykonuje niemal klasyczny układ choreograficzny do „Sonaty księżycowej” Beethovena (a nie - jak chciała koleżanka z gazetki festiwalowej – do muzyki Chopina), po czym – znudzona – stwierdziła, że nie może tego słuchać i poprosiła technika, by włączył coś bardziej interesującego. I wówczas zatańczyła do utworu bardziej na czasie, utrzymanego w stylistyce R&B. Opozycja między muzyką dawną a jednym z nurtów współczesnej muzyki popkultury wypadła całkiem dowcipnie, ale – powtórzę ten sam zarzut, który postawiłem „Jumping the broom” – czy rzeczywiście zabawa formą, formalna wprawka jest na tyle interesująca, by zabawiać nią szeroką publiczność? Nic szczególnego – mówili widzowie. Zgadzam się. Nic szczególnego.
Z kolei prezentacja „Cztery pory roku” Kolben Dance Company miała tyluż zwolenników, co przeciwników. Uczciwie przyznaję – zaliczam się do drugiej grupy. Izraelski teatr zaprezentował bowiem taneczną interpretację jednego z największych „przebojów” muzyki poważnej - cyklu 4 koncertów skrzypcowych Antonio Vivaldiego nazwanych właśnie „Cztery pory roku’. Niestety, całość nie „zagrała”. Izraelscy artyści bowiem uciekli się do najbardziej banalnej metafory – czterech pór roku jako czterech okresów ludzkiego życia. Było więc o wiośnie, dzieciństwie, młodości, pierwszych miłościach, o dojrzewaniu, o kryzysie wieku średniego, w końcu – o starości, która ma swe blaski i cienie... O starości, która przychodzi nieuchronnie i o której nie sposób zapomnieć – co pewien czas na scenie pojawiał się bowiem starszy pan w garniturze, który symbolizować miał właśnie starość. Główną rolę odegrał on w ostatnim z koncertów, zatytułowanym „Zima”, podczas którego odtańczył z młodą tancerką karykaturalny taniec o nacechowaniu erotycznym. Całość przeplatana była dowcipnymi wstawkami, dzięki czemu przedstawienie było niezwykle lekkie i zgrabne. Dodatkowym walorem spektaklu były ciekawe pomysły inscenizacyjne – m.in. wykorzystanie zwieszonego z sufitu parasola czy zrobionych z papieru łódeczek, które płynęły po scenie, a które w pewnym momencie okazały się ciężarem, ciągniętym za sobą przez jednego z aktorów. Poruszająca była scena, w której aktorzy na własnych piersiach wybijali regularny rytm bicia serca – rytm ludzkiego życia w okresie starości.
Niestety, niemal z każdej sceny wyzierał banał. Banalna była scenografia, złożona z trzcinowych zasłon zwisających do podłogi, banalne były „stylowe” kostiumy. Również wybór muzyki i jej aranżacja wydawały się zbyt oczywiste. Niestety, „Cztery pory roku” wykorzystywano już w spektaklach teatralnych i w kiepskich filmach tyle razy, że każde kolejne ich użycie wydaje się... NADużyciem. Być może wystarczyło wykorzystać jakąś ciekawszą ich aranżację, ale prawdopodobnie i to nie uratowałoby przedstawienia.
Spektakl był bowiem również banalny. Zresztą, trudno z sumy banałów zbudować coś oryginalnego. Koszmarne, uosabiające kicz w czystej postaci motylki z papieru, unoszące się nad aktorami w pierwszej i ostatniej scenie, a stanowiące metaforę młodości może i wyglądały zgrabnie, ale z pewnością nie przydawały przedstawieniu oryginalności. Podobnie i inne metafory były jasne, przejrzyste, oczywiste i – co tu dużo mówić – nużące. Skojarzenie młodości z początkowo naiwnym, a później niepohamowanym wybuchem erotyzmu – to wszystko już było. Przyznam, że po raz pierwszy chyba z niecierpliwością wyczekiwałem zakończenia spektaklu, który dłużył się niemiłosiernie.
Dłużył się również spektakl Zoe Knight, ale tu akurat nuda była celowa i z góry zamierzona. Przedstawienie zniechęcić mogło wielu miłośników współczesnego teatru tańca. Trzy kobiety ubrane w różowo-czerwone stroje przypominające kimona spacerowało bowiem przez ponad godzinę, do swojego układu choreograficznego dołączając ruchy poszczególnych części ciała. Niektórzy poczuli się jedynie znudzeni, inni - oszukani, niektórych urzekła atmosfera miejsca akcji, zaś inni próbowali dotrzeć do sensu przedstawienia i odkryć w nim coś dla siebie. Ci właśnie mogli zobaczyć, jak mozolne próby, codzienne ćwiczenia - z pozoru nużące i nieciekawe, mogą prowadzić do pełnego zaspokojenia i nasycenia. Jak mozolna jest droga do prawdziwego spełnienia. Trudno powiedzieć, czy przedstawienie "Śniąc haiku", które można było obejrzeć w czwartek to spektakl dobry, przeciętny czy też jest po prostu dziwactwem. Wiem jedno – warto było je zobaczyć, jako jeden z nurtów współczesnego teatru tańca – ascetycznego, i bardzo oszczędnego w doborze środków.
Jako się rzekło, w piątek było zdecydowanie lepiej. Lekkie, zabawne spektakle dostarczyły widzom rozrywki na świetnym poziomie, a przy tym skłoniły do refleksji nad paroma ważnymi problemami. Pierwszy spektakl, prezentowany na scenie głównej „Bride’s present” zespołu Ohne Zucker Dance Project to kpina z wyzwolonej kobiecości. Poznajemy główną bohaterkę spektaklu – drobną, niewinną dziewczynę, która z pozoru zupełnie nie radzi sobie w sytuacji, w której się znalazła. Ma mianowicie wstąpić w związek małżeński. Pomagają jej koleżanki – „kobiety wyzwolone”, traktujące swoje ciało jako lep na mężczyzn. Wspierają ją psychicznie, pomagają ubrać suknię ślubną, wyjaśniają, z czym wiąże się małżeństwo – z przyjęciem roli kochanki, niańki do dziecka i gospodyni domowej. Dziewczyna wydaje się przerażona. Jednak prawda okazuje się zupełnie inna. Doskonale radzi sobie z mężczyzną, całe jej postępowanie – choć być może instynktowne – okazuje się celowe. Jak każda kobieta bowiem pozornie godzi się na podjęcie wymienionych wyżej ról, jest kochanką, sprzątaczką, pragnie być matką – niańką, godzi się rozkładać nogi (w spektaklu – dosłownie) tylko po to, by zdobyć serce faceta. By zdobyć mężczyznę, odpowiednio go ukształtować i... „schrupać” jak dobrze przyprawioną, smakowitą kanapkę. Takie postępowanie to nawet nie kwestia wychowania. To po prostu tkwi w genach.
Świetnym uzupełnieniem spektaklu okazały się prezentowane na ekranie w tle animacje, gra świateł oraz muzyka. Tu na szczególną uwagę zasługują fragmenty muzyki Bacha, uzupełnione o dźwięk gitary elektrycznej. To koncepcja muzyki ilustracyjnej kompletnie opozycyjna do koncepcji zastosowanej w spektaklu Kolben Dance Company. Ohne Zucker Dance Project wykorzystali w przedstawieniu muzykę świetnie dobraną, niebanalną lub nietypowo zaaranżowaną. Rosjanie zawojowali publiczność. Stworzyli rewelacyjny, dowcipny, przewrotny spektakl – znakomity początek udanego wieczoru.
Następnie publiczność przeniosła się na plac przed teatrem, by obejrzeć spektakl Kristiny Isabelle & Eoin o’Brien’s stilt circus. To zespół grający z konwencją przedstawień cyrkowych. Artyści najpierw zatańczyli drapieżne tango – Kristina Isabelle tańcząc na szczudłach, zaś Eoin O’Brien – bez nich. Następnie O’Brien wykonał przypominający nieco występy fakirów show polegający na chodzeniu i kładzeniu się na tłuczonym szkle. Kristina Isabelle solo zatańczyła jeden z Chopinowych walców, po czym wraz z O’Brienem przebranym w dziwny, czerwony strój, przypominający nieco skórę dinozaura oraz gośćmi festiwalu popisywała się umiejętnościami chodzenia na szczudłach. Całość stanowiła interesujący przerywnik między przedstawieniami teatralnymi na scenie głównej. I tylko tyle.
Dobrze po godzinie 21:00 na scenie głównej zaprezentował się duet Leslie Seiter i Rachel Lincoln oraz można było obejrzeć występ Liama Clancy.
W swym duecie Seiter i Lincoln ukazały sytuację dwóch nierozerwalnie ze sobą związanych osób. Ukazały, że zdarzają im się wzloty i upadki, że zdarzają się kłótnie, ale że całość, pełnię stanowią wyłącznie, kiedy są razem. Przedstawienie można było odczytywać jako metaforę sytuacji sióstr bliźniaczek lub też jako metaforę związku dwojga kochanków. W ekspresji aktorki wykorzystywały raczej środki typowe dla pantomimy, niż dla teatru tańca. Dodatkowym walorem przedstawienia były dobrze dobrana muzyka oraz gra światła i cienia. Ascetyczna scenografia nie zakłócała odbioru, a wykorzystanie rekwizytów nadawało przedstawieniu dodatkowych znaczeń. Bardzo poetycki, piękny pod względem wizualnym spektakl, wieloznaczny i poruszający.
Liam Clancy zaprezentował nam satyryczny obraz rzeczywistości pracy w wielkiej korporacji. Poszczególne postaci charakteryzował słowem (tu niezbędna okazała się pomoc tłumaczki) oraz ruchem. Lekkie, dowcipne i przyjemne przedstawienie, zamykające 6 dzień festiwalu.