Arisjański fiolet - kolejny fragment

Data: 2012-11-16 11:13:03 | Ten artykuł przeczytasz w 34 min. Autor: Sławomir Krempa
udostępnij Tweet
News - Arisjański fiolet - kolejny fragment

 

Nakładem Warszawskiej Firmy Wydawniczej ukazała się powieść Poli Pane Arisjański Fiolet. Książce patronuje wortal literacki Granice.pl

 

Nie ma dla mnie nic bardziej wstydliwego od przyznania się, że z mieszanki: pierwsza miłość + fantastyka + pierwszoosobowa narracja, może wyjść coś innego, niż tandeta z jabłkiem na okładce. Przez tę książkę – zabawną i dynamiczną, jestem zmuszona odszczekać wszystko, co do tej pory mówiłam o romansach paranormalnych.

Agnieszka Parzych „Brudnopis”


W ostatnich dniach opublikowaliśmy tekst pierwszego rozdziału książki. Dziś publikujemy drugi rozdział powieści: 

„Nie umiemy przewidywać najistotniejszego.

Każdy z nas zaznał w życiu największych radości wtedy,

kiedy nic ich nie zapowiadało.”

Antoine de Saint-Exupéry


Przeciągnęłam się powoli. Co za głupi sen. Głupi, ale niepokojąco realistyczny. Jeszcze nigdy nie śniłam w ten sposób. Z trudem uniosłam ciężkie jak z ołowiu powieki, ale zaraz zamknęłam je z powrotem. Cholera... co jest grane? Dlaczego nie mogę się obudzić?! Leżałam przez chwilę nieruchomo, starając się zebrać myśli. Przywołałam w pamięci moje ostatnie wspomnienie: martwy las, ucieczka, nieprzyjemny świst i przerażająca nicość.

             Jestem martwa?

             Nabrałam powoli powietrza do płuc, po czym równie wolno je wypuściłam. I tak parę razy. Oddycham, więc raczej nie umarłam. Jeszcze jeden kontrolny wdech, po którym zorientowałam się, że zapach docierający do moich nozdrzy jest mi zupełnie obcy. Nie rozpoznałam w nim znajomej woni stęchlizny, pleśni ani duszącego kurzu. Właściwie otaczające mnie powietrze nie miało żadnego zapachu. Otworzyłam ponownie oczy i rozejrzałam się ostrożnie. Bez zmian, ciągle widziałam nieduże, jasne i czyste pomieszczenie.

Z sufitu sączyło się białe, rozproszone światło. Nie przypominało żadnego miejsca, jakie znałam, bardziej wyglądało jak hmm... sala szpitalna?

           Przestraszona usiadłam gwałtownie na łóżku. Poczułam lekkie szarpnięcie w lewym zgięciu łokcia i spojrzałam na swoją rękę. Wbita w żyłę igła za pomocą gumowej rurki łączyła mnie z plastikową butelką zawieszoną na stelażu stojącym tuż przy łóżku.

           Kroplówka?!

           Przeźroczysty płyn sączył się leniwie wprost do mojego krwiobiegu, kropla za kroplą. Wszystko wydawało się tak bardzo prawdziwe, że nie mogło być snem, ale skoro nie snem, to w takim razie czym?

           Skup się, Emily – napomniałam się.

           Z trudem zebrałam myśli. W pamięci pojawiło się wspomnienie tak wyraźne, jakby wydarzyło się przed chwilą. Wzdrygnęłam się. Ostatni obraz zarejestrowany przez mój mózg to mierzący do mnie dziwny, pomarańczowy osobnik. Ale zaraz, zaraz. Przecież powinnam być ranna, obolała... Odchyliłam kołdrę i zaczęłam w pośpiechu badać swoje ciało w poszukiwaniu cięższych obrażeń, ale prócz paru żółknących siniaków i kilku zadrapań nic nie znalazłam. Za to zaskoczył mnie wygląd mojej skóry, była taka biała, delikatna i pachnąca, zupełnie jakby należała do kogoś innego. Najwyraźniej ktoś mnie wykąpał i przebrał w czystą koszulkę. Tylko kto?

           W tym samym momencie moje uszy wychwyciły strzępy rozmowy. Dźwięki dochodziły zza niebieskich, oszklonych drzwi. Wytężyłam słuch. Rozmawiały ze sobą półgłosem dwie osoby. Wyraźnie słyszałam sympatyczny alt należący do kobiety i spokojny,

głęboki, męski głos z lekką chrypką.

           – Dawno się ocknęła? – spytała kobieta.

           – Jakieś pięć minut temu – odpowiedział mężczyzna.

           – Dlaczego do niej nie wszedłeś?

           – To chyba nie najlepszy pomysł, Sofie. Pomyślałem, że powinnaś pierwsza z nią porozmawiać. Dużo przeszła, nie chciałbym jej wystraszyć. Spróbuj ją może najpierw odpowiednio przygotować.

           Przygotować?

           Na co przygotować?

           Nic nie rozumiałam.

           – Dobrze. Pomówię z nią pierwsza.

           – Tylko postaraj się to zrobić w miarę delikatnie – dodał.

           Drzwi otworzyły się powoli i do pokoju weszła średniego wzrostu kobieta ubrana w biały fartuch. Na oko mogła być w wieku mojej mamy. Rude, lekko falujące włosy zaczesane miała gładko do tyłu i związane w koński ogon. Uśmiechała się do mnie niepewnie.

           – Dzień dobry. Nazywam się Sofie, jestem lekarzem – przyjrzała mi się z troską. – Jak się czujesz?

           Zaskoczona widokiem człowieka podkuliłam pod siebie nogi i mimowolnie odsunęłam się do tyłu, opierając plecy o chłodną, gładką ścianę. Zadrżałam, ale bardziej ze strachu niż z zimna.

          – Jak masz na imię? – lekarka niezrażona moim milczeniem ponowiła próbę kontaktu.

          Patrzyłam na nią zdezorientowana, szeroko otwartymi z przerażenia oczami, usilnie próbując stłumić w sobie irracjonalne uczucie strachu, który zawładnął moim ciałem, a teraz zakradał się do mego umysłu. Nie rozumiałam swojego podświadomego lęku, przecież tego właśnie chciałam, to było moim celem – odnaleźć innych ludzi. Na dodatek kobieta wyglądała na miłą i bardziej cywilizowaną niż mogłabym się spodziewać.

         Co się ze mną dzieje, do diaska?!

         Co jest ze mną nie tak?

         Jednak wciąż nie mogłam wydobyć z siebie głosu, a twarz Sofie przybierała wyraz coraz większego zagubienia, jakby zupełnie nie wiedziała, jak ma się zachować w przypadku braku jakiejkolwiek reakcji z mojej strony.

        – Rozumiesz, co mówię? Prawda? – zapytała z odrobiną lęku.

        Musiała mnie wziąć za jakąś dzikuskę i nie mogłam mieć jej tego za złe, bo prawdopodobnie w tej chwili tak właśnie wyglądałam – jak małe, skulone, zalęknione zwierzątko. Odchrząknęłam szybko, jednak gardło miałam tak wysuszone, że udało mi się wydobyć z siebie tylko chrapliwy szept.

        – Emily – wystękałam z trudem. – Jestem Emily Walker.

        Westchnęła z wyraźną ulgą, a z jej twarzy zniknęło widoczne wcześniej napięcie. Zanim odezwała się ponownie, podeszła do stolika przy drzwiach i nie spuszczając ze mnie wzroku, nalała ze stojącej tam butelki pół kubka wody. Zbliżyła się do mnie powoli, trzymając w wyciągniętej ręce naczynie z wodą. Chwyciłam je zachłannie w trzęsące się dłonie na powrót przywierając plecami do ściany i wypiłam łapczywie całą zawartość.

         – Dziękuję – powiedziałam oddając jej kubek. Mój głos brzmiał już prawie normalnie.

         – Boisz się mnie? – spytała cicho.

         Zawahałam się, zanim udzieliłam odpowiedzi.

         – Właściwie... nie.

         – Nie musisz się niczego obawiać, już jesteś bezpieczna. Nic ci tu nie grozi – zapewniła.

         – Gdzie jestem? – spytałam słabym głosem.

         – W szpitalu.

         – Zdążyłam zauważyć – powiedziałam odrobinę zniecierpliwiona, zbyt późno uświadamiając sobie, że zabrzmiało to trochę niegrzecznie.

          – Przepraszam, ale miałam na myśli miejscowość.

          – Exira, w stanie Iowa.

           – Exira – powtórzyłam, równocześnie próbując przypomnieć sobie, gdzie to dokładnie jest, lecz miałam spory kłopot z lokalizacją wspomnianego miejsca na mapie. Zresztą nie to było teraz najważniejsze. – Od dawna tu jestem? – spytałam.

           – Korin znalazł cię w pobliżu Creston cztery dni temu.

           – Cztery dni? Leżę tu już cztery dni?! – zerwałam się z łóżka może trochę zbyt gwałtownie, bo zakręciło mi się w głowie. Gdyby nie Sofie, wyrżnęłabym na ziemię jak długa. Podtrzymała mnie jedną ręką, drugą zaś w ostatniej chwili złapała stelaż z kroplówką.

           – Spokojnie, gdzie ci się tak spieszy? – powiedziała, sadzając mnie z powrotem na łóżku.

           – Nie mogę tu zostać, muszę wrócić po mamę – odezwałam się płaczliwie, a w oczach stanęły mi łzy. – Została w domu dziadka, nie mogła ze mną iść, była za słaba.

           – Już dobrze. Twoja mama jest w sali obok, nic jej nie jest – uspokajająco głaskała moje plecy.

           – Ale jak...? Skąd...? – nic już nie rozumiałam, za dużo wrażeń jak na jeden dzień, a mój umysł wyraźnie przestał nadążać za wydarzeniami.

           Pomimo szczerości w głosie Sofie jakoś trudno było mi uwierzyć, że moja mama jest tuż za ścianą. Tylko po co miałaby kłamać?

           – Nie wierzę pani. Chcę się zobaczyć z mamą, chcę z nią porozmawiać.

           Bez słowa odpięła mnie od kroplówki, chwyciła pod ramię i poprowadziła w stronę niebieskich drzwi.

           – Chodź, sama się przekonasz, że nic jej nie jest. I... możesz zwracać się do mnie po imieniu.

            Skinęłam niepewnie głową.

            Wyszłyśmy na pusty korytarz. Jego błękitne, pozbawione ozdób ściany mocno kontrastowały z bielą marmurowej, błyszczącej posadzki. Tu również z sufitu sączyło się białe, stłumione światło. Sofie skierowała mnie delikatnie w stronę uchylonych sąsiednich drzwi. Niepewnie stawiałam kroki. Czułam, jakby we wszystkie mięśnie ktoś powbijał mi tysiące cienkich igieł. Weszłyśmy do sali niemal identycznej jak ta, którą przed chwilą opuściłyśmy. Różniła się tylko tym, że zamiast jednego stały w niej dwa łóżka. Mama zajmowała to bliżej drzwi. Ledwo ją poznałam, bo dolną część twarzy przesłoniętą miała przezroczystą, silikonową maseczką dostarczającą tlen, a plątanina rurek i kolorowych kabli łączyła jej ciało z jakąś skomplikowaną aparaturą. Jedno z urządzeń wydawało z siebie krótkie, rytmiczne piknięcia. Na pierwszy rzut oka sytuacja nie przedstawiała się najlepiej. Wystraszona, na trzęsących się nogach podeszłam powoli do łóżka, przysiadłam na brzegu materaca i wtuliłam twarz w czystą, seledynową kołdrę, którą była przykryta.

         – Ostrożnie – powiedziała Sofie.

         Wyprostowałam się i delikatnie pogłaskałam wnętrze dłoni mamy. Nawet nie drgnęła pod wpływem tego dotyku, ale skórę miała ciepłą i gdyby nie to, pomyślałabym, że jest martwa.

         – Mówiłaś, że nic jej nie jest – spojrzałam na lekarkę z lekkim wyrzutem.

         – Bo nie jest – zapewniła. – Celowo wprowadziliśmy ją w śpiączkę farmakologiczną, bo tym sposobem szybciej odzyska siły – wytłumaczyła. – Wybudzimy ją za dwa dni, może trochę wcześniej.

         Powiedziała to takim tonem, że jej uwierzyłam. Uspokoiłam się trochę.

         – Nie wyjaśniłaś mi, skąd wiedzieliście, gdzie jej szukać? – spytałam półgłosem.

         – Gdy Korin cię przywiózł, przejrzeliśmy twoje rzeczy i znaleźliśmy to – podeszła do szafki nocnej, wyciągnęła z szuflady starannie złożony kawałek papieru i podała mi go.

         – Moja mapa? – poznałam, ale nadal nie widziałam związku. Spojrzałam na Sofie pytająco.

         – Zaznaczona jest na niej trasa twojej wędrówki, więc na wszelki wypadek sprawdziliśmy oznaczone krzyżykiem miejsce i w ten sposób znaleźliśmy twoją mamę. Trafiła tutaj dzień po tobie.

          – Dziękuję – z trudem powstrzymałam się przed uściskaniem jej z wdzięczności. Chciałam jeszcze spytać, co to za jeden ten Korin, ale nie zdążyłam, bo Sofie pierwsza zasypała mnie pytaniami.

          – Powiesz mi, co robiłyście same na takim pustkowiu?

          – Mieszkałyśmy w schronie.

         – Jak długo?

         – Jakieś dziesięć lat.

         – Opowiesz mi o tym?

         Skrzywiłam się trochę, bo prawdę mówiąc nie bardzo było co opowiadać, ale zgodziłam się. Po tym, co zrobiła dla mnie i dla mamy, należały się jej wyjaśnienia. Usiadłyśmy na wolnym łóżku. Opowiedziałam jej naszą historię, pomijając te mniej istotne szczegóły. Zaczęłam od momentu, gdy tata, ceniony w środowisku naukowym wybitny astrofizyk, został wezwany w trybie natychmiastowym do tajnej bazy wojskowej gdzieś przy granicy z Kanadą.

           – Nie sądziłyśmy nawet, że już nie wróci – myślałam, że ciężko mi będzie o tym mówić, ale o dziwo z każdym słowem tej opowieści odczuwałam ulgę. – Tata zatelefonował do nas dzień przed katastrofą, uprzedzając mamę o zbliżającej się komecie, grożącej Ziemi zagładzie i jej następstwach. Początkowo mama wpadła w straszną histerię, na przemian płakała i śmiała się śmiechem, który mnie przerażał. Rozpłakałam się, widząc ją taką. Miałam tylko osiem lat, nie rozumiałam co się stało, wiedziałam tylko, że coś złego. Chyba mój płacz spowodował, że mama otrząsnęła się z pierwszego szoku, wzięła się w garść i zaczęła działać.

Spakowała najpotrzebniejsze rzeczy i pojechałyśmy do publicznego schronu, ale wiadomość o nadchodzącym kataklizmie rozchodziła się z zastraszającą prędkością. Wybuchła taka panika, że niektórzy stracili życie, próbując wywalczyć sobie miejsce w schronie. Dochodziło wręcz do dantejskich scen. Samotna kobieta z małym dzieckiem nie miała żadnych szans, by

się tam dostać. Wówczas mama przypomniała sobie o bunkrze swojego ojca. Dziadek parę lat przed śmiercią zupełnie sfiksował, sprzedał cały rodzinny majątek, przeprowadził się na odludzie, na południe od Creston właśnie i przygotowywał się na nadejście końca świata. Mama postanowiła, że tam się ukryjemy i tak rozpoczął się nasz morderczy wyścig z czasem, bo miałyśmy do pokonania ponad tysiąc kilometrów. Cudem udało się nam dotrzeć na miejsce przed katastrofą. Schron był dość nowoczesny, zasilany energią geotermalną i dobrze zaopatrzony w żywność. Dziadek pomyślał prawie o wszystkim... o wszystkim prócz radia. Mama też o tym nie pomyślała, więc straciłyśmy możliwość kontaktu z innymi ludźmi, ale... – westchnęłam ciężko – wszystko działo się tak szybko.

          Sofie ścisnęła mocno moją rękę, gdy nagle zamilkłam. Tym prostym gestem zachęciła mnie do kontynuowania i raczej nie dlatego, że była ciekawa co dalej, ale dlatego, że to był jedyny sposób na oczyszczenie mojego umysłu z przykrych wspomnień, które wypowiadane na głos traciły swą destrukcyjną moc.

          – Dzień, w którym zatrzasnął się za nami właz od schronu, na zawsze wrył mi się w pamięć. Dokładnie wtedy zdałam sobie sprawę, że już nic nie będzie takie jak kiedyś. Nie tylko straciłam ojca, ale także dzieciństwo. W przyspieszonym tempie dorosłam.

          Spojrzałam na Sofie szklistym wzrokiem.

          – Skoro nie wiedziałyście, jak wygląda świat na zewnątrz, dlaczego zdecydowałyście się opuścić schron? – spytała.

          – Było nam już wszystko jedno. Ponad rok temu generator, który przetwarzał energię z wnętrza Ziemi na energię elektryczną, zaczął szwankować, aż w końcu zupełnie odmówił posłuszeństwa. Zostałyśmy pozbawione prądu i w konsekwencji tego wody, bo pompa doprowadzająca ją ze studni głębinowej przestała działać. Dobrze, że wentylacja miała odrębne źródło zasilania, przynajmniej się nie podusiłyśmy – westchnęłam ciężko. – Poprzednie lata były okropne, ale ostatni rok... ostatni rok był po prostu koszmarny. 

         Na to wspomnienie przed oczami stanęło mi ciemne, obskurne wnętrze schronu. Obraz był tak wyraźny, że aż poczułam na języku nieprzyjemny, lepki smak przesyconego zapachem zgnilizny i pleśni powietrza. Zupełnie jakbym na powrót się tam znalazła. Zrobiło mi się niedobrze. Z wysiłkiem przełknęłam ślinę, ukryłam twarz w dłoniach i rozszlochałam się na dobre. Sofie objęła mnie ramieniem, przytuliła mocno i nie puściła dopóki się nie uspokoiłam.

        – Ciii... Już dobrze, teraz może być tylko lepiej – powiedziała z przekonaniem. – Zobaczysz, wszystko się jakoś ułoży.

        Niczego bardziej nie pragnęłam, jak w to uwierzyć. Właściwie przyszłość już rysowała się w jaśniejszych barwach. Po dziesięciu latach niebytu rodziłam się na nowo. Wtedy przypomniałam sobie o czymś. 

        Co ona powiedziała wcześniej? „Korin cię znalazł.” Jaki Korin?

        – Kim jest Korin? – spytałam nieoczekiwanie.

        – To syn doktora Almara – wyjaśniła.

        – A co on robił na tym bezludziu?

        – Zbierał próbki gleby i kiełkujących gdzieniegdzie roślin. Prowadzimy rutynowe badania w terenie dwa razy w miesiącu.

        No tak, przecież to całkiem logiczne. Muszą pozyskiwać takie informacje, by pomóc przyrodzie jakoś się odrodzić. Ciekawe, od kiedy inni ludzie przebywają na powierzchni?

        – Opowiesz mi teraz, jak wygląda... – zawahałam się przez chwilę, nie bardzo wiedząc, jak to ująć – hmm... nasza sytuacja. Mam na myśli ludzi.

        – Nie jesteś śpiąca? Jest środek nocy. 

       Wywróciłam oczami.

       – Za nic w świecie teraz nie zasnę. Muszę się wszystkiego dowiedzieć – powiedziałam mocno podekscytowana.

      – Dobrze, ale później od razu idziesz spać – oświadczyła. – Jeśli chcesz, możesz nocować w tym pokoju, będzie ci raźniej z mamą przy boku.

      – Dzięki! – uśmiechnęłam się. Dopiero teraz zeszło ze mnie całe napięcie i pozbyłam się lęku przed Sofie. Ufałam jej i miałam nadzieję, że pozostali przy życiu ludzie będą podobni.

      – Kładź się, a ja postaram się z grubsza wszystko ci wyjaśnić.

        Wskoczyłam ochoczo pod kołdrę. Niekłamana ciekawość skutecznie stłumiła resztki moich lęków. Patrzyłam wyczekująco na Sofie. Usiadła na brzegu łóżka, wygładziła kołdrę, odgarnęła mi z czoła zbłąkany kosmyk włosów i wreszcie się odezwała.

       – Zatem o komecie już wiesz, więc przejdę od razu do skutków.

       Skinęłam tylko głową.

       – Mimo że kometa ani nie była duża, ani nie uderzyła w żaden z kontynentów, lecz wpadła do oceanu, niemniej jednak skutki tego były fatalne. Wchodząc w atmosferę, spaliła spory zapas tlenu, a jej kontakt z wodą uwolnił mnóstwo rozmaitych gazów, które jeszcze bardziej zanieczyściły powietrze. Jakby tego było mało, siła uderzenia spowodowała nieznaczne przemieszczenie płyt tektonicznych, co z kolei zaowocowało erupcją kilkunastu wulkanów. W konsekwencji drastycznie zmienił się skład atmosfery ziemskiej. Zawartość tlenu skurczyła się z prawie dwudziestu jeden procent do trzech, a niewyobrażalne ilości wulkanicznego pyłu zatrzymały dopływ promieni słonecznych. Żaden żywy organizm nie był w stanie przetrwać w takich warunkach. Większa część ludności po prostu udusiła się w swoich domach. Przeżyli tylko ci szczęśliwcy, którym udało się w porę dotrzeć do schronów.

Oprócz ludzi zniknęły z powierzchni ziemi niemal wszystkie zwierzęta i rośliny. Nasza planeta umarła – przerwała na chwilę. Zauważyłam, że jej również ciężko o tym mówić.

           – Ale chyba wszystko wróciło już do normy? – spytałam z nadzieją.

           – Prawie, ale to nie zasługa Ziemian.

           Zmarszczyłam czoło.

           Ziemian?!

           Co za dziwne określenie ludzi?

           Czyli istnieją jacyś Nieziemianie?

           Ktoś nas skolonizował?!

           – Zatem czyja? – spytałam niepewnie, nie wiedząc, jak interpretować jej ostatnie zdanie.

          – Gdy okazało się, że zderzenie z kometą jest nieuniknione, nasi naukowcy pracujący dla rządu postanowili zaryzykować, wysyłając w kosmos radiowy sygnał SOS, bardziej licząc na cud niż na realną pomoc. Sześć lat temu został on odebrany przez mieszkańców oddalonej o cztery lata świetlne stąd planety Aris. Arisjanie przybyli więc na Ziemię z... można powiedzieć misją badawczo-ratunkową. Przywieźli ze sobą mnóstwo specjalistycznego sprzętu i muszę przyznać, że naprawdę znają się na robocie. Są niesamowici – dodała z podziwem.

         Wytrzeszczyłam oczy ze zdziwienia, słysząc te rewelacje. Nie tego się spodziewałam. Ale Sofie nie zwróciła najmniejszej uwagi na moją reakcję i mówiła dalej.

         – Przywracanie składu powietrza trwało około półtora roku, teraz pracujemy nad odtworzeniem fauny i flory.

         – Pracujemy? Więc jesteś jedną z nich? Przeszłaś na ich stronę? – odsunęłam się od niej przezornie.

         – Nie, głuptasie – roześmiała się serdecznie. – Mamy po prostu wspólny cel.

         Pokręciłam głową z dezaprobatą. Coś mi się w tym wszystkim nie zgadzało, gdzieś musiał być jakiś haczyk. Nie byłam aż tak głupia, by uwierzyć, że ktoś zadał sobie tyle trudu i przyleciał na Ziemię z innej planety tylko po to, by ocalić garstkę ludzi, nie oczekując niczego w zamian.

          – I ty tak po prostu uwierzyłaś w ich bezinteresowność? – spytałam z wyrzutem.

           – Arisjanie też mają w tym swój cel, ale zapewniam cię, nie ma w tym przypadku konfliktu interesów. Obie strony na tym korzystają.

           – Aha... – odezwałam się z powątpiewaniem.

           – Jak ich bliżej poznasz, zmienisz zdanie. To naprawdę dobrzy, wartościowi ludzie. Trochę różnią się od nas... Nie tylko mentalnie, ale i wyglądem.

           – To znaczy, co...? Mają zieloną skórę i antenkę na czubku głowy? – oczyma wyobraźni widziałam wizerunek Marsjanina z jakiegoś komiksu.

           – Z tą skórą akurat trafiłaś.

           – Są zieloni?! – moje zdumienie najwyraźniej ją rozbawiło.

           – Nie, pomarańczowi.

            Uśmiech zniknął momentalnie z jej twarzy, gdy zobaczyła moją minę. Wszystko się we mnie zagotowało, a w głowie przesuwały się w zwolnionym tempie obrazy wydarzeń sprzed czterech dni. Na powrót odżył we mnie strach i nienawiść do obcych, gdy skojarzyłam,

kto do mnie strzelał. A ona traktowała ich jak dobrych przyjaciół!

            – Emily, co się stało? – spytała z niepokojem w głosie.

           Nie było sensu dłużej ukrywać swoich uczuć. Poza tym czułam potrzebę odreagowania tego, co przydarzyło mi się po wyjściu na powierzchnię.

           – Ten pomarańczowy chciał mnie zabić! – niemal krzyknęłam z oburzenia.

           – Mylisz się – powiedziała z naciskiem.

           – Strzelił do mnie!

           – Wiem – westchnęła ciężko – ale tylko dlatego, że nie chciał żebyś zrobiła sobie krzywdę. Korin jeszcze nigdy nie użył infraparalizatora bez potrzeby.

           – To pomarańczowe coś ma nawet imię? – w moim głosie zabrzmiała lekceważąca nuta.

           Teraz ona się zdenerwowała. Pierwszy raz podniosła na mnie głos.

           – Przestań! Są takimi samymi ludźmi jak my i kolor skóry nie ma tu nic do rzeczy! Nie wydawaj sadów w sprawach, o których nie masz pojęcia! Ziemianie czy Arisjanie, kogo w obecnych czasach obchodzi ten podział? My – Ludzie, tylko to się liczy.

           Zawstydziłam się, poczułam się jak jakaś rasistka, którą przecież nigdy nie byłam. Chyba za bardzo poniosły mnie emocje. Nie powinnam nikogo pochopnie osądzać, tym bardziej, że nie spotkała mnie z ich strony żadna krzywda. Wręcz przeciwnie, siedziałam tu teraz cała i zdrowa, na sąsiednim łóżku dochodziła do siebie moja mama, a ja zachowywałam się jak niewdzięczna kretynka.

          – Przepraszam – wyszeptałam ze skruchą. – Nie wiem, co we mnie wstąpiło.

          Przyjrzała mi się uważnie, jakby się nad czymś zastanawiała. Widząc na mej twarzy szczery żal za wypowiedziane pod wpływem emocji słowa, odetchnęła z ulgą i zwróciła się do mnie już spokojnym głosem.

          – Myślę, że najwyższy czas, żebyś kogoś poznała.

          Dotknęła bransolety, którą miała zapiętą na nadgarstku. Zamigotała na niej czerwona dioda. Po chwili podniosła się, podeszła do drzwi i uchyliła je. Poczułam dziwny niepokój i odruchowo cofnęłam się, przywierając plecami do chłodnej ściany.

          – Możesz już wejść – powiedziała do kogoś, kto czekał za drzwiami.

          Do sali wszedł wyjątkowo wysoki, szczupły, przystojny mężczyzna, kilka zmarszczek znaczyło mu czoło i kąciki ust, włosy miał czarne, krotko ścięte, lekko posiwiałe na skroniach. Uśmiechał się do mnie nieśmiało, przepraszająco, jakby obawiał się mojej reakcji. Gdyby nie pomarańczowy odcień jego skory i fioletowe oczy, nigdy nie powiedziałabym, że to obcy. Było coś takiego w jego twarzy, co uwolniło mnie od strachu. Trudno mi było to nazwać, ubrać w odpowiednie słowa – może pewnego rodzaju charyzma, szlachetność, dobroć... Tak, to właściwe słowo – dobroć. Tym razem nie zareagowałam panicznym strachem, mój mózg jakimś cudem zdążył oswoić się z obecnością obcych. Postanowiłam nie wyciągać pochopnych wniosków. Może myliłam się co do Arisjan. Powinnam poznać ich bliżej i dopiero wtedy wydać opinię. Spojrzałam śmiało w jego łagodną twarz, emanującą dziwnym rodzajem spokoju, który w pewnym stopniu udzielił się również i mnie. Mężczyzna widząc, że nie krzyczę ani nie reaguję histerycznie wyraźnie się rozluźnił.

         – Jestem Almar – przedstawił się krótko, ale nie wyciągnął ręki na powitanie, nawet nie podszedł bliżej. Widocznie cały czas obawiał się, że mnie wystraszy.

           – Emily – podałam tylko swoje imię.

           – Jak samopoczucie? Nic cię nie boli, nie czujesz się zagubiona? – wypytywał ostrożnie.

           – Dziękuję, wszystko ze mną w porządku. Może jestem trochę oszołomiona, ale poza tym czuję się nieźle – odparłam lekko drżącym głosem. – Pan też jest lekarzem?

           – Hmm... – chrząknął. – Między innymi.

           Uniosłam brew ze zdziwieniem.

           – Jak to?

           – Widzisz, Emily. Każdy Arisjanin ma kilka specjalności, kilka zawodów. Oprócz tego, że jestem lekarzem, zawodowo zajmuję się również chemią i biologią, głównie genetyką.

          – Almar jest kierownikiem arisjańskiej ekspedycji naukowobadawczej na Ziemi – wtrąciła Sofie.

          – Dlaczego to robicie? – skierowałam pytanie bezpośrednio do Almara.

          – Co robimy? – spytał zaskoczony, cały czas był zadziwiająco opanowany.

          – Dlaczego nam pomagacie? – dopytywałam.

          – Wiem, że nasze postępowanie wydaje ci się dziwne, ale naprawdę

nie mamy wobec was złych zamiarów. Wbrew pozorom my też na tym korzystamy. Dzięki doświadczeniu, jakiego nabywamy na Ziemi, będziemy umieli uratować naszą planetę, gdy zajdzie taka potrzeba. Prawdę mówiąc, na Arisie spodziewamy się tragedii od stuleci. A że nic złego się jeszcze nie stało, jest tylko szczęśliwym zbiegiem okoliczności.

         – Jaką tragedię ma pan na myśli? – byłam coraz bardziej zaintrygowana, a mój niepokój powoli się rozwiewał, do tego stopnia, że nie bałam się pytać.

        – To trochę skomplikowane. Czeka nas chyba dłuższa rozmowa, by wszystko dokładnie ci wyjaśnić. Myślę, że powinnaś się teraz przespać, zaś rano zapraszam do mojego gabinetu, postaram się odpowiedzieć na nurtujące cię pytania.

       – Dobrze. Niech będzie rano – zgodziłam się niechętnie. Wolałabym dowiedzieć się wszystkiego teraz, rozpalił moją ciekawość na tyle, że tej nocy na pewno będę miała kłopot z zaśnięciem.

        Almar uśmiechnął się.

        – Zatem dobrej nocy – powiedział jeszcze na pożegnanie i wyszedł.


– No, wstajemy kochaneczko! – gruba, krzepka, czarnoskóra kobieta energicznym ruchem odchyliła moją kołdrę. 

        Wystraszona zerwałam się z łóżka. Spojrzałam na nią wpół przytomnym wzrokiem, próbując sobie przypomnieć, gdzie jestem.

        Tymczasem kobieta posłała mi radosny, szeroki uśmiech.

        – Wstajemy, wstajemy! Szkoda dnia – popędziła mnie. – Wsuwaj szybko śniadanie, bo wystygnie, a ja w tym czasie wymienię twojej mamie kroplówkę.

         Powoli dochodziłam do siebie. Przypomniała mi się nocna rozmowa z Sofie i z Almarem, a także obietnica wyjaśnień złożona przez doktora. Zerknęłam na sąsiednie łóżko otoczone specjalistyczną aparaturą. Pielęgniarka akurat poprawiała mamie poduszkę pod głową.

        – Co z nią? – spytałam z troską.

        – Nic się nie martw, będzie jak nowo narodzona. Doktor Sofie mówi, że jutro ją wybudzimy.

         Zainteresowałam się nagle, dlaczego Sofie nie przyszła do mnie rano. Myślałam, że będzie mi towarzyszyć podczas rozmowy z Almarem. Mimo wszystko nie do końca mu ufałam, w końcu był obcy. Po latach odosobnienia ciężko mi było zaufać zwykłemu człowiekowi, a co dopiero komuś z innej planety.

       – A Sofie nie przyjdzie? – spytałam odrobinę niepewnie.

       – Doktorka pojechała do domu, przyjdzie jutro. Musi odpocząć. Siedziała tu, kochaniutka, na dyżurze prawie cztery doby bez przerwy. Strasznie się martwiła, co z wami będzie. Należy jej się odpoczynek.

       – Jasne, rozumiem – zgodziłam się, jednak byłam rozżalona, że Sofie zostawiła mnie samą sobie. A nie powinnam mieć żadnych pretensji, bo lekarka przecież z wyjątkowym wyczuciem wprowadziła mnie w nową rzeczywistość.

       – Dobra, my tu gadu-gadu, a jajecznica stygnie – pielęgniarka ostrym tonem przywołała mnie do porządku.

       Dopiero teraz poczułam w nozdrzach apetyczny zapach dolatujący z talerza ustawionego na stoliku przy drzwiach.

      – Jajecznica? Z prawdziwych jajek? Od kury? – zdziwiłam się.

      – Nie, od koguta – powiedziała z przekąsem i posłała mi groźne spojrzenie.

      Zabrałam się więc za śniadanie i przez chwilę wyłączyłam świadomość delektując się tylko posiłkiem. Już prawie zapomniałam, jak smakuje prawdziwe jedzenie i teraz rozkoszowałam się każdym kęsem próbując przypomnieć sobie, kiedy ostatnio jadłam coś równie smacznego. Ledwo skończyłam, kobieta znów zaczęła mnie poganiać z nutą zniecierpliwienia w głosie.

        – Bierz ubranie – wskazała na stos równo złożonej odzieży leżący na brzegu mojego łóżka – i śmigaj mi zaraz do łazienki! Ja w tym czasie złożę pościel.

        Ciągle jeszcze zaspana powlokłam się w stronę drzwi, które mi wskazała. Miałam się tylko z grubsza ochlapać, ale widok czystej, oszklonej kabiny prysznicowej podziałał na mnie jak magnes. Nie mogłam się oprzeć. Marzyłam o kąpieli od bardzo, bardzo dawna.

Z rozkoszą weszłam pod przyjemnie ciepły strumień wody, spłukując z siebie resztki snu i niemiłych wspomnień. Było mi tak dobrze, że straciłam rachubę czasu. Nie wiem, jak długo stałam pod prysznicem, ale na pewno dobrych parę minut. Otrzeźwił mnie mocny głos krzepkiej pielęgniarki, który bezwzględnie przebił szum wody.

        – Emily! Utopiłaś się tam?

        – Już wychodzę! – niechętnie zakręciłam kran, przerywając kojącą kąpiel.

        Wytarłam się w ekspresowym tempie, wciągnęłam na siebie czarne, wąskie dżinsy i czerwoną podkoszulkę. Przeczesałam szybko palcami krótkie, wystrzępione włosy i wypadłam z łazienki.

        – No, nareszcie! – stała przy drzwiach prowadzących na korytarz z rękami założonymi na piersiach i surowym wyrazem twarzy. – Tyle marudziłaś w łazience, że odprowadzę cię tylko do windy. Musisz sama pojechać do gabinetu doktora Almara, bo ja

mam przed sobą jeszcze masę pracy.

         Wzruszyłam beztrosko ramionami.

         – Nie ma sprawy, jakoś sobie poradzę.

         Wyszłyśmy na korytarz. Tym razem nie był pusty, przechodziło nim w pośpiechu mnóstwo osób, no może parę osób, ale po wieloletnim pobycie w schronie trzy osoby to już dla mnie było mnóstwo. Zauważyłam, że zarówno Ziemianie, jak i Arisjanie wyglądali na zaprzyjaźnionych. Każdy nosił na nadgarstku taką samą bransoletę, jaką mieli Sofie oraz Almar. Byłam pewna, że w jakiś sposób służy ona do komunikacji, ale pewnie miała też inne zastosowania, których jeszcze nie znałam.

         Widok tylu ludzi oraz wyraźnie wyczuwalna, przyjazna atmosfera podziałały na mnie pokrzepiająco. Od początku ciekawiło mnie, ile osób przeżyło kataklizm i dopiero teraz zaczęłam wierzyć, że chyba całkiem sporo. Zrobiło mi się przyjemnie ciepło w okolicy serca, bo niezaprzeczalnie wszystko zmierzało ku lepszemu.

         Kobieta przyspieszyła tak, że musiałam niemal biec, by dotrzymać jej kroku. Doszłyśmy do końca korytarza, który w tym miejscu rozszerzył się w kształt litery T i zatrzymałyśmy się na wprost ściany z ciągiem pięciu niebieskich, metalowych drzwi.

        – Windy – wyjaśniła. – Środkową dojedziesz do gabinetu doktora. Raczej nie powinnaś zabłądzić, urzęduje na ostatnim piętrze.

        Wsiadłam do środkowej windy i zgodnie z jej zaleceniem nacisnęłam przycisk z numerem piętnaście. Poczułam lekkie szarpnięcie i kabina powoli ruszyła w górę. Nie powiem, żebym już nie czuła lęku przed obcymi, jednak chęć poznania wszystkich szczegółów dotyczących Arisjan i naszego nowego świata dodała mi odwagi.

 

REKLAMA

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Reklamy
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Katar duszy
Joanna Bartoń
Katar duszy
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Klubowe dziewczyny 2
Ewa Hansen ;
Klubowe dziewczyny 2
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje