Nakładem Wydawnictwa Feeria ukazała się właśnie powieść Antykiler 2 - drugi tom bestsellerowego cyklu powieściowego o przestępczej Rosji lat 90, któremu patronuje redakcja serwisu Granice.pl - wszystko o literaturze.
W przestępczym świecie Tichodońska wybucha brutalna wojna o strefy wpływów. Niezależny, głęboko zakonspirowany gang coraz dobitniej zaznacza swoją obecność. Do miasta przybywa grupa czeczeńskich terrorystów z zamiarem dokonania zamachu na oficerów służb specjalnych. Wydział karny poszukuje sprawcy podwójnego morderstwa. Oddział do wykonywania wyroków śmierci otrzymuje rozkaz niezgodny z prawem... W centrum tych wydarzeń znajduje się podpułkownik milicji, Korieniew, zwany Lisem. Dzięki swoim niezwykłym zdolnościom, przebiegłości, odwadze i... swobodnym traktowaniu prawa będzie próbował przeciąć węzeł gordyjski zbrodni. Czy jego misja się powiedzie? Warto się o tym przekonać podczas lektury powieści Antykiler 2. Dziś publikujemy obszerne fragmenty I rozdziału książki.
W filmach kryminalnych ludzie pięknie żyją, pięknie się ubierają, pięknie spędzają czas, a pośród bajecznie barwnego życia dokonywane są wyrafinowane przestępstwa, które główny bohater, wytworny i elegancki, z łatwością wykrywa. W codziennej rzeczywistości zmęczeni ubogim życiem szarzy ludzie dopuszczają się prymitywnych, okrutnych zbrodni, które agenci długo rozpracowują, pokonując nieznane filmowym kolegom trudności.
Z obserwacji autora
Używanie służbowej broni jest proste i przyjemne tylko w filmach. Bang! Bang! I po wszystkim. Przestępca zostaje ukarany, a dobro triumfuje. Mądry, rozumiejący naczelnik chwali funkcjonariusza za zdecydowanie i odwagę, zgodny kolektyw w pracy wspiera go moralnie, dobry psycholog pomaga mu poradzić sobie ze skutkami stresu, a prokurator, choć nie pojawia się na ekranie, w domyśle jest surowy i sprawiedliwy. Pieskie życie zbrodniarza kończy pie- ska śmierć. Scenarzysta i reżyser filmu pokazuje jedynie jego krewnych, przyjaciół i kumpli, oblewających pamięć zmarłego toastami na stypie, zgrzytających zębami z bezsilnej złości i przekonanych o bezsensowności występowania przeciwko władzy.
Takie historie są równie prawdopodobne w rzeczywistości, jak istnienie całkowicie uczciwego funkcjonariusza. Sierżanci Trofimow i Baboczkin nie stanowili wyjątku, za co – w przeciwieństwie do tysięcy innych im podobnych – ostatecznie zapłacili. Ściśle rzecz ujmując, za- płacili nie za brak krystalicznej uczciwości, typowy nie tylko dla rosyjskich gliniarzy, ale i dla wszystkich ich zagranicznych kolegów: francuskich żandarmów, angielskich policemanów, czy copów zza oceanu – lecz za łamanie obowiązującego ich regulaminu.
Sierżant Baboczkin i starszy sierżant Trofimow zostali oddelegowani do Archangielska, gdzie tamtejsi detektywi zatrzymali na mocy państwowego listu gończego niejakiego Titkowa, mającego na swoim koncie dwanaście rozbojów w rodzinnym Kisłowodsku i sąsiednich uzdrowiskowych miastach.
Teraz zbira należało dostarczyć w ręce milicji i przetransportować do rodzimego miasta. Tę właśnie misję powierzono sierżantom. Oficjalnie nazywano ich specjalnymi konwojentami, chociaż nic specjalnego nie było ani w ich prostackich gębach, ani w nieodpowiednim dla gliniarza wzroście: metr sześćdziesiąt osiem i metr siedemdziesiąt, ani w podniszczonym cywilnym ubraniu. Po prostu w odróżnieniu od standardowych konwojów wojsk wewnętrznych, transportujących aresztantów w okratowanych wagonach więziennych bez okien, sierżanci mieli przewieźć zakutego w kajdanki Titkowa przez cały kraj w przedziale zwykłego wagonu, przekazując go przy przesiadkach i ponadplanowych przystankach do miejscowego komisariatu.
Było to niezmiernie trudne i odpowiedzialne zadanie, które wymagało odpowiedniego przygotowania i ekwipunku. Najmniejszy błąd groził lawiną konsekwencji. I kiedy zdarzyło się to, co się zdarzyło, surowe, bezwzględne komisje doliczyły się w procedurze od- delegowania sierżantów piętnastu punktów niezgodnych z rozkazami i regulaminem. Dwudziestu trzech oficerów, którzy w jakikolwiek sposób brali udział w wysłaniu nieszczęsnego konwoju specjalne- go, od lejtnanta aż do podpułkownika, przypłaciło to stanowiskami i przestało się cieszyć nienagannym przebiegiem służby. Zasłużeni przedstawiciele prawa wiedzą, że chociaż podobne sytuacje zdarzają się wszędzie i zazwyczaj przymyka się na nie oko, to kiedy dochodzi już do wypadku, wszystkich bierze się pod lupę i rozlicza z najdrobniejszych uchybień.
W przypadku sierżantów fatalną rolę odegrały tylko trzy z piętnastu popełnionych błędów: cywilne ubrania zamiast mundurów, brak kluczy do wagonu i brak kieszonkowej elektrycznej latarki. Błędy te wzmogły nieprawidłowe postępowanie specjalnych konwojentów, przed którym i komisarze, i eksperci od pracy z personelem bezskutecznie przestrzegali przez ostatnie osiemdziesiąt lat.
Baboczkin i Trofimow traktowali specjalne konwojowanie nie jako odpowiedzialne i ważne zadanie, lecz jak niespodziewany tydzień wytchnienia od ciężkiej, brudnej, niewdzięcznej roboty i odpoczynek od wiecznie niezadowolonego dowództwa. Całkowita niezależność, zmiana otoczenia i długa podróż z przesiadką w samej Moskwie – w której nigdy przedtem nie byli z powodu wiecznego braku pieniędzy, perspektyw i wrodzonego lęku mieszkańców prowincji przed wielkim miastem – wszystko to ekscytowało i rozluźniało funkcjonariuszy, poprawiając im nastrój. A ponieważ ograniczani zakazami ludzie całkowicie rozluźniają się dopiero pod wpływem czterdziestoprocentowej wody, sierżanci zabrali ze sobą dwie butelki.
– Wypijmy za szczęśliwą podróż! – Dowodzący konwojem Trofimow jako pierwszy wzniósł szklankę i specjalny konwojent Baboczkin podążył za jego przykładem.
Brzęknęło szkło. Zniknął rozwodniony przezroczysty spirytus. Sierżanci, jak im się wydawało, zachowali się przezornie, czekając z opijaniem podróży aż pociąg minął małe, niegdyś przytulne i życzliwe, a obecnie niebezpieczne miasteczka Kaukaskich Mineralnych Wód, przejechał przez stację węzłową i w końcu wydostał się na długą prostą, gdzie prawdopodobieństwo spotkania znajomych czy innych agentów było znikome. Po wagonie przeszli się patrolowi z wydziału transportowego; tacy sami sierżanci, tylko lepiej zbudowani, w mundurach, z wy- eksponowanymi atrybutami władzy: gumowymi pałkami, kajdankami i bronią w wytartych, zniszczonych kaburach.
Każdy myślący człowiek powinien wiedzieć, że podczas podróży w otoczeniu obcych ludzi lepiej jest zachować trzeźwość i jasność umysłu, a każdy milicjant wie, że w pobliżu broni zgodnie z regulaminem nie wolno spożywać alkoholu. Pistolety specjalnych konwojentów leżały zatem w taniej torbie Trofimowa, którą ten starannie wsunął do schowka na walizki.
– To teraz za chłopaków! – Baboczkin wykazał się inicjatywą, kiwnąwszy głową w stronę oddalającego się patrolu, i z uczuciem zrozumienia dla nieznajomych funkcjonariuszy w znajomych mundurach milicjanci przechylili po drugiej szklaneczce. Wódkę zagryzali jajkami na twardo i tanią gotowaną kiełbasą. Kajdany ograniczeń stopniowo się rozluźniały. Pojawiło się poczucie wolności, dla którego wszyscy pechowcy świata leją w siebie odurzające trunki.
W przedziale jechała z nimi niepozorna kobieta w średnim wieku, której z uprzejmości zaproponowali przyłączenie się do biesiady, ale nie chciała dotrzymać im towarzystwa i pod jakimś pretekstem wyszła na korytarz. Czwarte miejsce było wolne.
– Otwieraj! – Baboczkin wskazał zapieczętowaną butelkę.
– Może zostawimy na jutro?
– Jutro kupimy nową! – Mrugnął z szelmowskim uśmiechem sierżant i kolega przystał na propozycję, chociaż wiedział, że picie dwóch butelek wódki dziennie jest niewykonalne. Dobrze by było, gdyby za grosze, które otrzymali na delegację, i marne zaskórniaki w ogóle prze- trwali tę podróż. Ale rzecz jasna sierżanci nie oceniali już trzeźwo sytuacji i od tego momentu wydarzenia biegły torem prowadzącym bezpośrednio do tragicznego końca.
Jak banalnie by to nie brzmiało, fakt pozostaje faktem: wódka, niechlujstwo i brak rozwagi doprowadziły do śmierci i kalectwa pracowników wagonu restauracyjnego, złamały sierżantom życie, zaprzepaściły kariery ich dowódców oraz dały początek trzytomowej sprawie karnej i wywołały sprzeczne decyzje sądów.
Paradoksalnie wydarzenie, które nastąpiło po wypiciu wódki przez sierżantów, pomogło w wykryciu niebezpiecznej bandy i uratowało życie kilkunastu oficerów specnazu. Zasługi nie należy oczywiście przypisywać sierżantom, tylko kaprysowi losu, rzucającego na chybił trafił swoje nieprzewidywalne kości.
– Skoczę po piwo – powiedział Baboczkin, wstając.
Sierżant był drobnej budowy ciała i miał delikatne rysy twarzy. Wybierając się w nietrzeźwym stanie na poszukiwanie przygód w nocnym pociągu, popełnił ogromny błąd.
W dudniącym przedsionku palił papierosa przygarbiony mężczyzna o ostrym profilu. Baboczkin się zatrzymał. Wydawało mu się, że nieznajomy mu kogoś przypomina.
– Obywatelu! – Sierżant był przekonany, że jego głos zabrzmiał pewnie i władczo. W rzeczywistości wcale tak nie było, ale oficjalny ton zadziałał. Mężczyzna natychmiast się obrócił. W jego przymrużonych, przejmująco czarnych oczach płonęła taka złość, że Baboczkin niemal się wycofał. „Titkow” – przemknęło mu przez zamroczoną głowę. – „Uciekł, gnój!” Sierżant poczuł ucisk w żołądku.
Titkow był bardzo niebezpieczny, ale nawet gdyby udało mu się uciec, w żaden sposób nie mógł znaleźć się w tym pociągu.
– Milicja, sierżant Baboczkin! – funkcjonariusz posłużył się magiczną formułką, która niegdyś budziła respekt w każdej sytuacji, a obecnie robiła na obywatelach coraz mniejsze wrażenie, tak samo jak legitymacja, którą sierżant automatycznie wyjął z kieszonki znoszonej marynarki. – Proszę okazać dokumenty!
Rozsypując dookoła iskry, papieros upadł na metalową podłogę. Sierżant pomyślał, że stoi przed nim nie mniej niebezpieczny niż Titkow bandyta i zaraz rozerwie go na strzępy razem z legitymacją.
– A co ja takiego zrobiłem? Dlaczego od razu dokumenty? – zapytał mężczyzna z urazą w głosie. – Proszę bardzo, niech pan sobie ogląda, ile chce.
Ton pełen pokory nie pasował do bijącej od nieznajomego fali śmiertelnej nienawiści, którą studiujący dowód osobisty Baboczkin odczuwał każdym skrawkiem swojego ciała. Dowód nie budził zastrzeżeń.
– Skąd i dokąd pan jedzie? – zapytał spokojnie Baboczkin, żałując już rozpoczętej kontroli.
– Z Kisłowodska. Byłem w sanatorium. Mogę pokazać skierowanie – odparł nieznajomy. – Wracam do domu, do Tichodońska.
Adres zameldowania się zgadzał. Sierżant zwrócił dokument właścicielowi.
– Szczęśliwej podróży!
– Dziękuję. – Mężczyzna się uśmiechnął. Z jego twarzy zniknął wyraz nienawiści.
„Boją się władzy” – pomyślał z satysfakcją sierżant, chociaż pod- świadomie zdawał sobie sprawę z tego, że kontrolowany nie okazał żadnego strachu, a jego pokora była udawana.
W następnym wagonie Baboczkin spotkał funkcjonariusza z zewnętrznej grupy konwojowej. Miał rozpiętą kurtkę mundurową, krzywo zawiązany krawat, w dłoni trzymał garść pestek słonecznika. Obrzucił krytycznym spojrzeniem niepozorną postać specjalnego konwojenta i wciągnął nosem powietrze.
– Dlaczego łazisz pijany? Idź się połóż!
Jeszcze przed chwilą Baboczkin zamierzał się przedstawić, zapytać o sytuację w pociągu, poinformować, że pilnuje porządku i sprawdza podejrzanych, ale opryskliwy ton i wyraźna nieżyczliwość funkcjonariusza dotknęła go do żywego, dlatego zacisnąwszy zęby, z obrażoną miną przecisnął się pomiędzy konwojentem a ścianką przedziału.
W wagonie restauracyjnym nie było już klientów. Sucha jak wiór kelnerka sprzątała brudne naczynia. Za kontuarem przeliczał utarg po- stawny chłopak w podkoszulku, który, jak się później okazało, był szefem kuchni i też najwyraźniej spożywał wcześniej alkohol.
– Czego pan chce? – burknął, po czym zmierzył sierżanta pogardliwym spojrzeniem.
– Kilka butelek piwa. – Baboczkin pożałował, że nie ma na sobie munduru. Gdyby go założył, bezczelny typ odnosiłby się do niego z szacunkiem.
– Nie ma piwa. Takie pijaki jak ty wszystko już wychlały...
Chłopak przewiązał plik banknotów gumką, niedbale wrzucił pieniądze do szuflady i uśmiechnął się.
– Sam jesteś pijakiem! – rzucił z rozdrażnieniem sierżant.
Umięśniona ręka gwałtownie się wyprostowała i koścista pięść wbiła się Baboczkinowi w twarz. Z nosa bryzgnęła krew. Z bólu i złości pociemniało mu w oczach. Kolejny cios dosięgnął szyi. Pod sierżantem ugięły się nogi. Silne ręce przytrzymały osuwające się ciało, chwyciły za klapy marynarki, podniosły do góry i cisnęły na podłogę.
– Ja ci pokażę, dupku żołędny! – wycedził przez zęby szef kuchni. Lubił i umiał się bić. Był porywczy i silny jak byk, dzięki czemu wy- chodził zwycięsko z każdej niemal bójki. Najczęściej to on rzucał się z pięściami na przeciwnika, gdyż w walce wręcz czuł się pewniej niż w potyczce słownej.
Baboczkin podniósł się z trudem, po twarzy płynęła mu krew i łzy. Alkohol uśmierzał nieco ból, dlatego nie był świadomy wielkości odniesionych obrażeń. Jak się później okazało, miał złamane żebra i pęknięte dwa kręgi szyjne. Teraz jednak czuł jedynie straszną słabość, odrętwienie z lewej strony klatki piersiowej i zesztywnienie szyi. Poza tym do głębi ogarnęło go uczucie żalu i niesprawiedliwości. Na chwiejnych nogach do- kuśtykał do najbliższego krzesła, opadł na nie ciężko i zaczął płakać.
– Świnie, świnie, świnie...
Chuda kelnerka podała mu mokry ręcznik.
– Masz, obetrzyj się.
Baboczkin odepchnął jej rękę.
– Świnie! A macie!
Zrzucił ze stołu kilka talerzy. Rozległ się brzęk tłuczonego fajansu. Ten wybuch żalu i żałosny gest niemocy w dalszym śledztwie zostanie zakwalifikowany jako przejaw złośliwego chuligaństwa, odznaczające- go się szczególną impertynencją. Hałas zwabił do wagonu pomywaczkę Maszę i pomocnika kuchennego, podobnego z postury do szefa kuchni.
– Co się stało, Nikołaj?
– Wszystko w porządku, Igor. Pijaczyna rozrabia, tłucze naczynia. Wiera chciała go wytrzeć, a on...
– Kompletny cham! – krzyknęła piskliwym głosem kelnerka. – Chciałam dobrze, a on się rzuca! Trzeba go oddać w ręce milicji! Gdzie jest Wasia?
Baboczkin skoczył na równe nogi.
– Ach tak! Sam jestem z milicji! Patrzcie! Widzicie, z kim zadziera- cie?! – Wymachiwał legitymacją, potem ją otworzył i podetknął kelner- ce pod nos. – Jeszcze tu wrócę! Policzę się z wami!
Po jego wyjściu zaniepokojona kelnerka odwróciła się w stronę sze- fa kuchni.
– Słuchaj, Kola, on naprawdę jest milicjantem.
– Mam to w dupie! – zareagował Kola ze złością.
– Rozwaliłeś mu całą gębę...
– I co z tego?! Jest nawalony.
– A my niczego nie widzieliśmy – wtrąciła Masza.
– Zamknijcie drzwi, dosyć pracy na dzisiaj – podsumował dyskusję Kola.
– Czas na relaks.
Pół godziny spędzone w toalecie nie pomogło Baboczkinowi zmyć z siebie ani bólu, ani żalu, ani poczucia krzywdy.
– Zobacz, co mi zrobili! – rzekł patetycznym tonem, wróciwszy do swojego przedziału.
Posilająca się przy stoliku sąsiadka jęknęła.
Trofimow wlepił wzrok w spuchniętą twarz partnera.
– Kto to zrobił? – Zacisnął nerwowo wargi, a w jego oczach pojawił się złowrogi ognik.
– Skurwiel w restauracyjnym...
Kiedy Baboczkin skończył opowiadać, starszy sierżant zastanawiał się przez dłuższą chwilę.
– Zgłosiłeś patrolowym?
– Nie. Potraktowali mnie jak gnidę. Gadali, że jestem pijany...
Trofimow ciężko westchnął. Wiedział, co musi zrobić, ale niezbyt mu się to uśmiechało.
– Nie można tak tego zostawić. Trzeba tam iść.
– Uspokójcie się, chłopcy. Idźcie lepiej spać, rano to załatwicie – zaczęła ich przekonywać wystraszona kobieta.
Trofimow westchnął raz jeszcze.
– Nie. Jeśli milicjanci będą się kryć przed chuliganami, to co wtedy będzie?!
– Jacy milicjanci? – sąsiadka nie zrozumiała.
Starszy sierżant nie odpowiedział. Stanął do kobiety tyłem, bez sło- wa podniósł kuszetkę i pogrzebał w torbie, po czym się wyprostował.
– Idziemy.
W pustym korytarzu podał partnerowi jego pistolet.
– Tylko w ostateczności, jasne? Jak będą chcieli mnie zabić.
Drzwi do wagonu restauracyjnego okazały się zamknięte. Trofimow zastukał pięścią, potem dłonią, aż w końcu rękojeścią pistoletu. Stukot kół pociągu zagłuszał pukanie. Sierżant tak mocno uderzył pistoletem, że szyba w drzwiach rozleciała się w drobny mak. Hałas dotarł do służbowego przedziału, gdzie relaksował się personel wagonu restauracyjnego.
Pracownicy wagonu restauracyjnego relaksować się mogli na dwa sposoby: albo pili, albo współżyli. Nieraz już razem jeździli i osiągnęli pełne porozumienie w tej kwestii. Traktowali to jako element pracy, współżyjąc bez skrępowania, zamieniając się partnerami i urozmaicając akty seksualne na różne sposoby. Z regularnie otrzymywany- mi zaświadczeniami o stanie zdrowia uważali seks za bezpieczny, chociaż można było się domyślić, ile są warte te niedbale wypisane świstki z fioletowymi stemplami.
Stan podniecenia rozwiał brzęk tłuczonego szkła.
– To ten gnojek! – Szef kuchni zerwał się z siedzenia, chwycił metalową szufelkę, którą akurat miał pod ręką, i rzucił się do drzwi.
– Poczekaj, Kola, pomogę ci! – Igor pobiegł za nim, wymachując ciężkim pogrzebaczem.
W przedsionku było ciemno. Uderzenia szufelki i wymachy po- grzebacza wycofały milicjantów do poprzedniego wagonu. Baboczkin wyjął pistolet, ale Igor zdążył mu go wytrącić z ręki. Broń poleciała na środek dywanika.
– Stój, bo strzelam! – Trofimow uniósł swojego makara, ale na wzburzonym Koli nie zrobiło to najmniejszego wrażenia.
– Zabiję cię, sukinsynu! – Działał tak, jak zwykle podczas wielu bójek, które były jedyną atrakcją jego szarego życiorysu. – Zrobię z ciebie miazgę!
Masywna szufelka ze świstem rozcinała powietrze.
Starszy sierżant podniósł lufę do góry i pociągnął za spust. Rozległ się wystrzał, kula przebiła zdobiony sufit i blaszany dach i pognała w stronę gwiaździstego nieba.
– Wezwę patrol! – krzyknął stojący z tyłu Baboczkin i wybiegł, trzaskając drzwiami.
Tym sposobem Trofimow został sam przeciwko dwóm napastnikom. Skierował pistolet na nacierającego Kolę. Ten zamachnął się swoją prowizoryczną bronią i trafił w końcówkę zamka. Rozległ się metalowy zgrzyt, a tuż po nim niekontrolowany wystrzał. Kula przebiła cienką ściankę przedziału i trafiła w ramię leżącego na dolnej kuszetce mężczyznę.
Starszy sierżant zaczął się wycofywać, robiąc uniki przed migającą przed nim szufelką. Jednak, jak to zwykle bywa, pierwsze strzały zwolniły go z podświadomego zakazu i był teraz gotowy do strzelania z byle jakiego powodu, ale Kola o tym nie wiedział, gdyż nigdy nie znajdował się w podobnej sytuacji.
Pistolet Baboczkina poniewierał się na zabrudzonym chodniku. Kiedy Trofimow zrobił kolejny krok do tyłu, broń znalazła się między nim a szefem kuchni. Do sierżanta w jednej chwili dotarło, że jeśli nie przeszkodzi Koli, ten za moment będzie trzymał w ręce o wiele groź- niejszą broń niż szufelka.
– Stój! – krzyknął strasznym głosem.
Jednak przeciwnik nie posłuchał. Milicjant strzelił mu w nogę. Tępe uderzenie nie powstrzymało Koli. Zrobił krok w przód, nie czując bólu w odrętwiałej nodze. Potem jeszcze jeden krok i jeszcze jeden... Trofimow strzelił po raz drugi. Sześciogramowa kula przebiła podkoszulek, klatkę piersiową, serce i utknęła w kręgosłupie. Kola upuścił szufelkę, przycisnął dłoń do rany i zamarł na moment. W końcu w jego oczach można było ujrzeć przebłysk zrozumienia. Gdyby mógł cofnąć czas, nie parłby na pistolet, nie wdałby się w bójkę i nie zaczepiałby obcych ludzi. Bezwładne stukilogramowe ciało zwaliło się na twardą metalową podłogę.
Teraz przed Trofimowem znalazł się wymachujący pogrzebaczem Igor. Miał tylko kilka sekund, żeby to zakończyć, ale Trofimow był szybszy.
– Stój! – powtórzył straszliwym głosem i niemal od razu wystrzelił.
Pogrzebacz poleciał w bok, a trafiony mężczyzna padł na wznak.
W korytarzu czuć było zapach prochu i śmierci. Sparaliżowani strachem pasażerowie zastygli na swoich kuszetkach. Starszy sierżant wpadł w stan odrętwienia. Nie docierało do niego, co się stało. Zaczął bandażować rozerwanym podkoszulkiem postrzelonego pomocnika kucharza, mając poczucie, jakby obserwował siebie z boku. Potężnemu kucharzowi pierwsza pomoc nie była już potrzebna.
Dudniąc ciężkimi buciorami, do wagonu wbiegli funkcjonariusze patrolowi, odebrali Trofimowowi broń i zakuli go w kajdanki. Na najbliższej stacji do pociągu wsiadła grupa operacyjna. Trofimowa i Baboczkina zatrzymano i umieszczono w miejscowym areszcie tymczasowym. Pociąg ruszył w dalszą drogę, podczas której dokonano oględzin miejsca zdarzenia i przesłuchano świadków. Śledczego bardzo zdziwiło zniknięcie kuli. Po przebiciu ścianki przedziału powinna była ugodzić jednego z pasażerów, ale wszyscy twierdzili, że nie są ranni, a ponury blady facet leżący na drodze pocisku oświadczył, że spał i niczego nie słyszał.