Książka „96 końców świata” to smutna opowieść o tych, którzy zostali po nagłej i niespodziewanej śmierci swoich bliskich. Prawie codziennie spotykają się przy 96 grobach. Cmentarze w różnych częściach kraju powoli stają się ich drugim domem. Zbliżają się do siebie, jakby szukali wspólnoty w żałobie. Szeptem opowiadają, jak radzą sobie ze stratą najbliższych, wspominają tragicznie zmarłych. Pocieszanie wzajemne nie ma sensu, bo wszyscy czują to samo. Ich koniec świata trwa do dziś… Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Skrzat. Dziś publikujemy bardzo obszerne jej fragmenty.
Dochodziła godzina 10.41 (8.41 czasu polskiego). Siergiej Glinczenko, trzydziestoośmioletni pracownik warsztatu samochodowego, położonego przy polanie, obok lotniska Siewiernyj w Smoleńsku, sprawdzał olej w samochodzie. Mechanik słuchał radia. Lektor właśnie podawał, że jest 10 kwietnia, setny dzień 2010 roku. Nagle fale radiowe zaniknęły. Siergiej Glinczenko spojrzał na radioodbiornik, a następnie w okno. Zobaczył, że kolos wielkości dziesięciopiętrowego bloku spada z nieba.
– Koniec świata! – krzyknął do kolegów w warsztacie.
Kiedy samolot przelatywał nad warsztatem, spadał odwrócony kołami do góry, łamiąc drzewa. Mechanik nie widział momentu zderzenia Tu‑154m z ziemią.
– Zobaczyłem tylko błysk – wspomina Siergiej Glinczenko – jakby płonęło całe pole. Nigdy nie zapomnę tego huku. To, co zobaczyłem, tak mnie oszołomiło, że nie byłem w stanie ruszyć z miejsca.
Władimir Iwanow, drugi mechanik z warsztatu samochodowego, nagrał słynny film z miejsca katastrofy. Po uderzeniu samolotu o ziemię, pobiegł tam. Próbował podejść jak najbliżej wraku, prawie mu się udało.
– Poczułem w powietrzu smród paliwa – opowiada Władimir Iwanow – i uświadomiłem sobie, że za chwilę to wszystko wybuchnie. Zdziwiło mnie, że w palącym się wraku, wśród porozrzucanych rzeczy, połamanych drzew, nie widać w ogóle ludzi. Pomyślałem nawet, że rozbiła się maszyna transportowa lub wojskowa, a nie pasażerska. Żadnych ciał, żadnych rannych i nie słychać, by ktokolwiek wzywał pomocy.
Pierwszy na miejsce katastrofy dotarł kapitan Aleksander Muramszczikow, dowódca zastępu straży pożarnej.
– W odległości 50 metrów od miejsca upadku maszyny leżały rozerwane na strzępy ciała ludzi. Stało się jasne, że nikt nie przeżył. Widzieliśmy tylko dwa duże fragmenty samolotu: skrzydła i część kadłuba z wypuszczonym podwoziem. Silnik leżał oddzielnie. Nie było wiadomo, gdzie znajdował się kokpit i salon, wszystko rozbiło się w drobny mak. Szczątki maszyny i ciała pokryte były zawiesiną. Nie było słychać ani krzyków, ani jęków. W złowieszczej ciszy dzwoniły tylko telefony komórkowe w kieszeniach zabitych. Słychać było poloneza Ogińskiego, pełnego wigoru krakowiaka.
Jako pierwszego zidentyfikowano księdza, po odzieży i pozłacanym krzyżu.
Oficerowie Biura Ochrony Rządu tak zapamiętali pierwsze minuty po katastrofie:
– Na piechotę, brnąc w błocie, doszliśmy do miejsca katastrofy. Zobaczyliśmy szczątki samolotu, wokół unosił się intensywny zapach paliwa lotniczego. Widzieliśmy fragment podwozia leżący do góry kołami, dwa silniki i elementy statecznika. Teren był ogrodzony czerwonymi taśmami. Wszystkie elementy samolotu i szczątki ciał były wbite w grunt na głębokość 30‑40 centymetrów.
Marcin Wojciechowski, dziennikarz „Gazety Wyborczej”, szybko stracił złudzenia, że ktokolwiek przeżył.
– Uderzyło mnie, że nie było słychać karetek. Zapytałem o to jednego ze strażaków, odpowiedział mi tylko: „Już nie ma po co”.
Wielu świadków zdarzenia, którzy tuż po tragedii byli na miejscu katastrofy, a później nie brali udziału w akcji, zeznawało, że nie widziało ciał zabitych. Dlaczego? Jeden z rosyjskich strażaków tłumaczy:
– W środku wraku było miejsce „kula”, w której były ludzkie ciała. Te ciała były przemieszane. Samolot jest „rurą”, a jak samolot odwróci się do góry kołami, ludzie odczepiają się z siedzeniami od podłoża. Pasy od siedzeń przecinają ludzkie ciała, a te ciała po uderzeniu samolotu o powierzchnię udają się w jedno miejsce, przyciągane siłą grawitacji.
Z ekspertyz Instytutu Medycyny Sądowej w Moskwie wynika, że przebadano 320 fragmentów zwłok. Przynajmniej trzy części przypadały na jedną ofiarę. Takiej katastrofy jeszcze nie było…
Żeby było wczoraj
Ktoś w Internecie napisał : „I czego ma nas nauczyć taki cios ? Po śmierci Ojca Świętego ponownie wróciłem do lektury Księgi Hioba. Był to wtedy dla wszystkich Polaków wielki cios. Dzisiaj mam ją przeczytać 96 razy ? ! Mam pretensje do Pana Boga. Nie mam już łez. Nie mogę się z tym pogodzić i nic mnie nie pocieszy. Może jutro ? Nie mam zgody na taką niesprawiedliwość …”
Myśl o Hiobie pojawiła się w jego głowie podczas kolejnej bezsennej nocy. Podobieństwa nasuwały się same – tak jak Hiob cierpiał, buntował się i zaczynał wątpić. Zastanawiał się, czy też poczuje ulgę, gdy w końcu pogodzi się ze swym losem.
– Było takie uczucie zawodu : dlaczego to spotyka mnie ? – przerywa długie milczenie Jarosław Kaczyński. – Czy nie starałem się żyć zgodnie z zasadami wiary ? Dlaczego spotyka mnie coś tak okrutnego ? Teraz buntuję się nadal, ale już nie na poziomie metafizycznym. Mam w sobie złość, zastanawiam się, czy mogłem nie dopuścić do tego lotu ? Namawiałem brata, żeby jechał pociągiem, ale nie chciał, bo miał umówioną wizytę na Litwie i spóźniłby się.
Marta Kaczyńska, sierota po prezydenckiej parze, bez przerwy powtarza w myślach ostatnie słowa, które usłyszała od ojca. To jej modlitwa, przynosząca chwilową ulgę. Prezydent dzwonił do córki tuż przed katastrofą, dokładnie o godzinie 8.20. Ich ostatnia rozmowa trwała 4 minuty. Co można powiedzieć przez 240 sekund ? Jak wyglądało ich pożegnanie ? Ojciec gdzieś wysoko, 10 tys. metrów nad Mińskiem, a ona w mieszkaniu w Sopocie, przygotowująca kakao dla dzieci. Z matką Marta nie rozmawiała, bo pani Maria drzemała, przykryta marynarką męża. Ostatni sen przed wiecznym snem.
– Czym sobie zasłużyłam ? – pyta Marta Kaczyńska, najczęściej samą siebie.
W pierwszych tygodniach po katastrofie zauważyła, że dobrze na nią wpływają rzeczy związane z rodzicami. Wyczuwa w nich odrobinę ich obecności. Otacza się nimi, jakby była w nich cząstka rodziców. Ma nawet w domu kawałek marmuru z ich grobowca.
– Kiedy zabierałam rzeczy mamy z Pałacu Prezydenckiego – zdradza – na toaletce znalazłam figurkę Małego Księcia. Mama uwielbiała tę książkę. Teraz ta figurka jest u mnie. Przejęłam też kolekcję kaczek mamy. Nie znalazłam natomiast słonia z trąbą do góry, którego tak lubił tata. Może miał go ze sobą w Smoleńsku?
Trudno jej pogodzić się z bezsilnością wobec tego, co się stało. Powoli dociera do niej, że śmierć rodziców zamknęła najlepszy okres jej życia. Przejawem buntu jest podkreślanie, że nigdy nie pogodzi się z tą tragedią. I ciągle szuka odpowiedzi na pytanie : dlaczego ?
To pytanie może sobie zadać każdy, kogo osobiście dotknęła katastrofa. Małgorzata Szmajdzińska, wdowa po Jerzym Szmajdzińskim († 58), wicemarszałku Sejmu, odwróciła tyłem wszystkie zdjęcia męża, bo każde spojrzenie w ich stronę jest dla niej bardzo bolesne. Do tej pory (rozmowa odbyła się pół roku po tragedii), nie uporządkowała rzeczy po mężu. Nie ma siły, by cokolwiek z nimi zrobić. Nie jest gotowa, by coś ruszyć, bo ma uczucie, że świadomie profanuje relikwie. Mijają tygodnie i ciągle jest za wcześnie, wciąż za mało czasu upłynęło. Nie udało się jej dotąd spokojnie przespać ani jednej nocy. Trudno żyć bez ukochanego, który był też jej najlepszym przyjacielem. Nie może słuchać głosu męża, jeśli na przykład słychać go z telewizora lub radia. Żeby uniknąć kulinarnych skojarzeń, usunęła z rodzinnego jadłospisu jego ulubione potrawy : rosół i pomidorową z domowym makaronem, grzybową z łazankami, schabowego z kapustą, gulasz.
– Czy mam pretensje do świata ? – ciągle pyta wdowa po Jerzym Szmajdzińskim. – Siły wyższej, Boga, Opatrzności ? Pewnie, że mam, bo moje życie – kobiety szczęśliwej, spełnionej, z perspektywami na przyszłość – skończyło się 10 kwietnia. To nie jest inne życie, to jest drugie życie ! Zawsze byłam pewna, że kiedyś będziemy parą staruszków, że doczekamy się wnuków, może prawnuków. I zabrano mi to, a niczym sobie na to nie zasłużyłam ! Ale czy jest ktoś, kto sobie na to zasłużył? I czy katastrofę smoleńską warto rozpatrywać w kategoriach winy i kary ? Pytania, pytania …
Marta Murzańska‑Potasińska, wdowa po generale Włodzimierzu Potasińskim († 54), po katastrofie przez miesiąc nie odważyła się włączyć telewizora. Od 10 kwietnia codziennie pisze listy do męża. Pierwszy powstał już w dniu tragedii. Każdy następny to spowiedź z przeżytych bez niego kolejnych 24 godzin. Tych listów nazbierało się już prawie sto. Pisane są ręcznie, noszą datę i nie kończą się na kilku zdaniach.
Pani Marta nosi obrączkę męża na łańcuszku na szyi, żeby jego cząstka zawsze była przy niej. Własną obrączkę przełożyła na lewą rękę, ale nie dlatego, że tak robią wdowy, tylko dlatego, że nie mieści się na serdeczny palec prawej dłoni. Dwa miesiące po katastrofie miała wypadek samochodowy, po którym ręka nie wróciła do dawnej sprawności. Obiecała sobie, że zawsze będzie nosić tę obrączkę i nie pozwoli się nazywać wdową. Żeby chociaż trochę, symbolicznie cofnąć czas, zmieniła kolor włosów na ten, który miała, gdy poznała męża. Zawsze, kiedy byli na spacerze na krakowskim Rynku, dostawała od niego duży bukiet czerwonych róż. Żeby wrócić do dawnych wspomnień, sama idzie na Rynek i kupuje sobie kwiaty. Wtedy wydaje się jej, że mąż jest gdzieś obok.
– Proces wypierania, że on nie żyje, ciągle trwa – przyznaje Marta Murzańska‑Potasińska. – Byłam przyzwyczajona do tego, że często wyjeżdżał i nie było go w domu. Więc po katastrofie czasami łapałam się na tym, że robię obiad dla trzech osób : dla mnie, mojego syna z pierwszego małżeństwa i dla męża. Albo czekałam, że zaraz wróci z pracy. Gotowałam to, co najbardziej lubi. To trwało jakiś tydzień, na pewno skończyło się jeszcze przed pogrzebem.
Joanna Racewicz, wdowa po Pawle Janeczku († 37), funkcjonariuszu Biura Ochrony Rządu, śpi w koszuli męża, którą przed wylotem do Smoleńska zostawił w łazience.
– Jak wstałam wtedy w sobotę – opowiada – dwie jego koszule były rzucone przy pralce. Pomyślałam : „Tak trudno było je tam włożyć ? !”. A teraz dziękuję Bogu, że tego nie zrobił.
Przez pierwszy miesiąc po katastrofie dziennikarka przeżywała silne emocje. Potem były tygodnie złudzeń, że to, co się wydarzyło, nie jest prawdą.
– Potem przyszło otrzeźwienie – dodaje – jak zderzenie z górą lodową. I świadomość, że klamka zapadła, że śmierć jest nieodwracalna.
Kiedy sprzedała motor męża, którym jeździł tylko kilka miesięcy, ostatecznie przyznała sama przed sobą, że Paweł już nie wróci. Nigdy!
Karolina Kaczorowska jest przekonana, że gdyby była przy mężu Ryszardzie, ostatnim prezydencie Polski na uchodźstwie, wtedy nic by się nie stało. Obwinia siebie za jego śmierć. W ostatnich latach nie rozstawali się nawet na chwilę. Była przy nim od dnia ślubu, który wzięli 19 lipca 1952 r., i nie może sobie wybaczyć, że zabrakło jej obok niego w godzinę śmierci. Do Katynia też mieli lecieć razem. Pani Karolina jednak gorzej się czuła po operacji, którą niedawno przeszła. Postanowiła zostać w Wielkiej Brytanii.
– Mężowi bardzo zależało, żebym była z nim w Katyniu – opowiada Karolina Kaczorowska. – Podobno nawet w tajemnicy przede mną prosił naszego wnuka, żeby przekonał mnie do tej podróży. Gdybym wtedy wiedziała, że rozstajemy się już na zawsze . I znów pytanie : czym sobie zasłużyłam? Pytanie, na które nie ma odpowiedzi.
Profesor Andrzej Bochenek, mąż Krystyny Bochenek († 57), wicemarszałek Senatu, nie zadaje sobie żadnych pytań, chociaż milczenie też jest jednym wielkim znakiem zapytania. Profesor podejmuje nieme decyzje. Na razie postanowił, że nigdy nie wykasuje ze swojej komórki numeru telefonu żony. Wiele osób postąpiło podobnie, jakby tym gestem chcieli powiedzieć: „Oni muszą wrócić !”.
Profesor ostatnie chwile spędził z żoną w piątek 9 kwietnia, po południu. Razem byli na pogrzebie prof. Wacława Sitkowskiego, nestora polskiej kardiochirurgii. Po pogrzebie małżonkowie się pożegnali. On wrócił do Katowic.
– Wieczorem przed katastrofą – wspomina Dorota Pociask‑Frącek, przyjaciółka rodziny – w teatrze siedział tuż przede mną mąż Krystyny. Ktoś go zapytał : „gdzie jest Krysia ?”. Odpowiedział, że musiała zostać w Warszawie, bo następnego dnia leci do Katynia.
Krystyna Bochenek została w stolicy. W roli wicemarszałka Senatu do późnych godzin wieczornych prowadziła obrady tej izby. Potem miała jeszcze spotkanie w sprawie kolejnej edycji konkursu Mistrz Mowy Polskiej.
Następnego dnia, jeszcze przed wejściem do samolotu zadzwoniła do matki, powiedziała, że leci do Katynia, i poprosiła, żeby oglądała uroczystości w telewizji. Rodzina – mimo tysiąca obowiązków – zawsze była dla niej najważniejsza. Nigdy nie przestawała o niej myśleć.
Krystyna Bochenek spóźniła się na samolot do Katynia. Dlatego trwały spekulacje jej znajomych, że może nie poleciała . Wśród ofiar katastrofy dość długo nie było jej nazwiska. Najbliżsi wiedzieli, że była szczęściarą. Może i tym razem los ją uchronił ? Cudu jednak nie było. Potwierdziły się informacje, że wicemarszałek Senatu pojawiła się na Okęciu spóźniona kilkanaście minut, ale samolot ciągle stał w oczekiwaniu na prezydenta. Kierowca, który ją odwoził na lotnisko, widział, jak wchodziła po schodach do samolotu.
Barbara Zakrzeńska ciągle żyje w ogromnym stresie, jakby w jej przypadku czas nie był żadnym znieczulaczem. Nie potrafi się skupić, spokojnie myśleć, funkcjonuje na lekach antydepresyjnych. Farmakologia miłosiernie dozuje jej chwile trzeźwej świadomości.
– Pomaga mi rozmowa z mężem na cmentarzu – mówi pani Barbara – ale coraz trudniej mi tam chodzić. Codziennie się staram, ale mam kłopoty i z chodzeniem, i z modlitwą. W pięciu kościołach zamówiłam w jego intencji msze, żeby ktoś oprócz mnie świadomie modlił się za niego.
Doktor pułkownik Wojciech Lubiński († 41) osierocił dwoje dzieci : siedmioletnią Marysię i półtorarocznego Jasia. Kilka dni po pogrzebie dziewczynka narysowała całą swoją rodzinę : mamę, tatę, brata i siebie. Dla niej ojciec wciąż jest tu obecny. Autorka rysunku nad głową taty narysowała okrąg, jakby cień, taką aureolę. Gdy Beata Lubińska zobaczyła rysunek, po raz pierwszy od tragedii lekko się uśmiechnęła. Marysia, widząc pogodną reakcję do tej pory ciągle zapłakanej, zrozpaczonej mamy, teraz codziennie rysuje tatę z aureolą, żeby mama się nie smuciła.
Jadwiga Gosiewska, lekarz pediatra, mieszkanka Darłowa, zaczęła pisać książkę o synu. Dla niej to forma terapii, codziennego obcowania z ukochanym Przemkiem (Przemysław Gosiewski, † 46). Chciałaby, żeby książka ukazała się w rocznicę tragedii. To ma być jego biografia z punktu widzenia matki, jak widziała jego dorastanie, jakim był synem, mężem i ojcem.
– Mąż zamówił portret Przemka naturalnych wymiarów – dodaje Jadwiga Gosiewska – i codziennie kilka godzin rozmawia z tym portretem. Jan Gosiewski, emerytowany nauczyciel, bardzo przeżył śmierć ukochanego syna. Stracił sens życia. Nerwy powodują, że nie może przespać nawet kilku godzin. Przemek był dla niego wszystkim.
– Nigdy nie przysporzył nam żadnych problemów – wspomina Jadwiga Gosiewska. – Zdolny, dobrze się uczył, pięknie grał na pianinie.
Niektóre zdjęcia muszą mieć magiczną moc. Rodzice Arkadiusza Protasiuka († 36), kapitana Tu‑154m, mają szczególny sentyment do fotografii wiszącej w ich mieszkaniu. Dostali ją w prezencie od syna podczas ostatnich świąt Bożego Narodzenia. Na zdjęciu jest Arek w wojskowym mundurze, zaraz po promocji. W tle płyta lotniska i samolot. Mogą godzinami wpatrywać się w uśmiechniętego syna i ocierać łzy. To przynosi ulgę, daje okruch wrażenia, że jakaś jego cząstka pozostała w rodzinie.
Zdjęć nie schował też Albert Węcławek, którego żona, młodszy chorąży Agnieszka Pogródka‑Węcławek († 35), funkcjonariuszka bor‑u, poleciała do Smoleńska ochraniać Marię Kaczyńską. Wiadomo było, że Pierwsza Dama darzyła tę dziewczynę w wojskowym mundurze szczególną sympatią. Młody wdowiec uważa, że gdyby schował fotografie, to by znaczyło, że chce żonę powoli wymazać z pamięci. A Albert pamięta o niej codziennie. Codziennie sprząta mieszkanie, bo jego ukochana lubiła sterylną czystość. Nawet papierosa wychodzi zapalić na balkon – Agnieszka nie pozwalała mu palić w mieszkaniu. Żyje tak, jakby wyparł ze swojej świadomości, że ona odeszła na zawsze i już nie wróci.
Najbardziej brakuje mu jej głosu i bardzo żałuje, że nigdy go nie nagrał. Byłby szczęśliwy, gdyby teraz mógł odtworzyć jej długie, kilkudziesięciominutowe monologi. Na przykład ten sprzed ślubu, gdy się zastanawiała, jaki kolor powinna mieć szarfa na jej ślubnej sukni . Czy szczęście przyniesie jej kolor zielony, czy fioletowy ? W końcu wybrała zielony, ale czy to oznacza, że gdyby wybrała fioletowy, to dziś właśnie jedliby razem kolację? Brakuje mu też rozmowy, dlatego staje przed zdjęciem żony i wyobraża sobie, jak ona do niego mówi. Po jej śmierci przez trzy miesiące nie opuszczał domu. Dużą ulgę sprawia mu zapach ukochanej. Dlatego otwiera szufladę, gdzie są rzeczy, które Agnieszka miała ze sobą w Smoleńsku.
Cała szuflada przesiąkła zapachem jej perfum. Tak się nim odurza, że w zamku od drzwi słyszy charakterystyczny zgrzyt klucza Agnieszki. Zresztą to też jakiś znak, że jej flakon perfum przetrwał katastrofę i znaleziono go w torebce. Tak pachnie większość pamiątek po Agnieszce. To już na zawsze będzie zapach najlepszego, czego doświadczył w swoim życiu.
Jolanta Przewoźnik, wdowa po Andrzeju Przewoźniku († 47), sekretarzu generalnym Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, jeszcze w czasie żałoby dokończyła to, co przerwała jego śmierć. Doprowadziła do wydania książki o Katyniu. Ta książka dojrzewała w nim przez lata i miała być kompendium wiedzy o zbrodni katyńskiej. Bardzo chciał, żeby książka „Katyń. Zbrodnia. Prawda. Pamięć” ukazała się w 70. rocznicę mordu. Pisał nocami, żeby zdążyć. Przed wyjazdem do Katynia złożył ją w wydawnictwie.
– Sprawy związane z wydaniem tej książki były dla mnie rodzajem terapii – mówi Jolanta Przewoźnik. – Nie nazwę jej pomnikiem, ale jest dziełem pośmiertnym męża, zwieńczeniem lat intensywnej pracy, badań, poszukiwań. Ostatni rozdział poświęcony jest niestety wydarzeniom po kolejnej tragedii.
Magdalena Merta, wdowa po Tomaszu Mercie († 45), wiceministrze kultury, na każdym kroku powtarza, że nie musiała stracić męża, żeby wiedzieć, że małżeństwo było czymś najlepszym, co jej się przydarzyło w życiu. Nie może sobie poradzić z tą stratą i próbuje szukać sposobu na oszukanie swojej samotności.
– Mam w domu, w salonie taki kąt pamięci, gdzie są wszystkie pamiątki po zmarłym mężu oraz urna z ziemią smoleńską, żeby dzieci nie krzyczały, że robię sanktuarium z całego domu – opowiada.
W szafie trzyma nadpalony dowód osobisty Tomasza, paszport, który wciąż jeszcze czuć paliwem lotniczym, zegar szachowy, bo jej mąż był szachistą i brał udział w turniejach. Wśród pamiątek są także zdjęcia, legitymacje, zegarek, łańcuszek, książeczka do nabożeństwa. Są też karteczki z miłosnymi wyznaniami, które pisał do niej od momentu zaręczyn do kwietnia tego roku.
– Moje dziecko zadało mi niedawno pytanie – kontynuuje Magdalena – czy jak się wchodzi do sanktuarium, to trzeba się żegnać ? Odpowiedziałam, biorąc to pytanie serio : oczywiście, tak jak do świątyni. I wtedy usłyszałam : mnie chodzi o to sanktuarium!
Kazimiera Płoska, matka biskupa generała brygady Tadeusz Płoskiego († 54), przeżywa żałobę w Medynach. To maleńka miejscowość oddalona 3 km od Lidzbarka Warmińskiego. Kilka domów wzdłuż szosy, kilka – jak mówią miejscowi – rozsianych po koloniach. W jednym z nich spędził dzieciństwo „nasz Tadek”, „nasz biskup”, jak mówią o nim wszyscy mieszkańcy.
– Tadziu po śmierci ojca, a mojego męża – szlocha Kazimiera Płoska – obiecywał, że będzie się mną opiekował do mojej śmierci. Dlaczego Pan Bóg chciał inaczej ?
Staruszka całe dnie przesiaduje w kaplicy, z kolorowym zdjęciem syna i różańcem od Jana Pawła ii, który otrzymała z rąk papieża, gdy mianował syna biskupem polowym Wojska Polskiego. Aż do czasu pogrzebu nie mogła uwierzyć, że „syn też wtedy tam był”. Wiele godzin spędziła przy grobie męża, żeby mu opowiedzieć, że przeżyła koniec świata. I że księża się mylą, bo po tym końcu świata życie toczy się dalej, a samoloty znów latają.
Wielu osobom spośród najbliższych ofiar katastrofy pomaga, co tu kryć, wiara.
– Głęboko ufam, że Bóg czuwa nade mną – nie ma wątpliwości Ewa Błasik, wdowa po generale Andrzeju Błasiku († 48). – Jako żona pilota nieraz byłam w takiej sytuacji, w której jedynie wiara mnie ratowała. Często chodziłam modlić się do bazyliki Świętego Krzyża, mojej ulubionej świątyni w stolicy. Bez Boga nie wytrzymałabym napięcia nerwowego, wiążącego się z różnymi trudnymi sytuacjami w lotnictwie, w których uczestniczył mój mąż.
Wdowa po generale Andrzeju Błasiku zawiozła osobiste pamiątki po nim na Jasną Górę. Generalską czapkę oraz srebrny medal, który jej mąż otrzymał od lotników z Wielkiej Brytanii, przekazała na ręce generała zakonu Paulinów, ojca Izydora Matuszewskiego. Dla niej to wotum wdzięczności i prośba o opiekę nad rodziną generała, tragicznie zmarłego pod Smoleńskiem.
– Katastrofa zawaliła cały mój poukładany świat – tłumaczy Ewa Błasik. – Straciłam męża, który był wielką miłością mojego życia. Myślę, że każde cierpienie ma swoją głębię, ma swój sens. Wiem, że muszę iść dalej przez życie i z pokorą proszę o pomoc Matkę Boską Jasnogórską.
Adam Potrykus w katastrofie prezydenckiego samolotu stracił wujka, Arkadiusza Rybickiego († 57). Kiedy dowiedział się o tragedii, natychmiast wyleciał z Londynu do Gdańska. Przez kilkanaście dni przebywał w mieszkaniu Małgorzaty i Arkadiusza Rybickich. Opiekował się domownikami, żoną i dziećmi zmarłego i… robił zdjęcia. Taki sposób utrwalania chwil radosnych i smutnych jest w rodzinie Rybickich tradycją.
– W tamtym okresie robienie zdjęć stało się formą oswajania z tragedią – mówi Adam Potrykus. – Sposobem na wychodzenie z tej smoleńskiej traumy.
Powstały setki unikatowych zdjęć. Każda z fotografii nosi ślady łez. Każde z ujęć to fragment historii siedemnastu dni jednej rodziny. Rodziny, która straciła nie posła, ministra, polityka, tylko męża, ojca, brata, wujka. Na jednym ze zdjęć jest nierozpakowana walizka Arkadiusza, która wróciła po kilku dniach. Nie ta ze Smoleńska, tylko awaryjna – poselska, która została na lotnisku w samochodzie. Z tym zdjęciem wiąże się długa opowieść o tym, jak Małgorzata patrzyła na nią kilkanaście dni, zanim odważyła się ją rozpakować. Na innej z fotografii zrozpaczona wdowa dzwoni do Moskwy i błaga o jedną chociaż informację. Trudno jej pogodzić się z tym, że podobno nie ma żadnego szczegółu, po którym można by rozpoznać szczątki jej męża. Prosi o jakąkolwiek wiadomość, która przedłuży jej nadzieję, że będzie się mogła z nim pożegnać. Mocno ściska słuchawkę telefonu, jakby chciała z niej wycisnąć lekarstwo na swój ogromny ból. Zdjęcia trumny na wojskowym lotnisku w Warszawie. Ostatnie pożegnanie, które nie przynosi nawet namiastki ulgi. To raczej przesuwanie granicy wytrzymałości najbliższych.
– Gdy oglądam te zdjęcia – mówi osoba z klanu Rybickich – czuję, jakbym sobie wymierzała emocjonalną chłostę.
Do tej pory byli anonimowi i pozostawali w cieniu swoich bliskich. Teraz łączy ich jedno : rozbity pod Smoleńskiem prezydencki samolot Tu‑154m z 96 osobami na pokładzie. Najbliżsi ofiar po 10 kwietnia stracili sens życia. Z trudem akceptują myśl : co cię nie zabije, to cię wzmocni. Nie potrafią sobie poradzić z własną, osobistą tragedią. Niechętnie też opowiadają o wydarzeniach „po Smoleńsku”. Nie chcą mówić w czasie przeszłym o najbliższych. Nie wpuszczają do swoich pustych domów po to, żeby mówić o życiu teraz, po tej niewyobrażalnej tragedii. Nie chcą słuchać słów psychologów, że trzeba się pogodzić z tym, co się stało. Nie przyjmują argumentacji, że najbliższych nie można mieć na zawsze. Szczególnie teraz odczuwają potrzebę bliskości z krewnymi, którzy zginęli.
– Codziennie jeżdżę do taty na Powązki – mówi Marcin Zakrzeński, czterdziestotrzyletni syn aktora. – Tata leży blisko bramy św. Honoraty, nie trzeba nigdzie błądzić ani kluczyć, droga do niego jest taka prosta. A zarazem jest to miejsce bardzo intymne, osobne. Tata lubił intymność. Chciałem przy jego grobie rozbić namiot i być z nim przez cały czas w tym spokojnym miejscu, nie odchodzić od niego !
Strata ojca była dla niego niewyobrażalnym ciosem. Od dzieciństwa jest bardzo chory i wymaga opieki lekarskiej. Zmarły ojciec poświęcił mu całe swoje życie. Gdy wracał z teatru, rzucał wszystko i zajmował się synem. Trudno czymkolwiek zapełnić taką pustkę.
– Nawet nasz pies nie chce chodzić na spacery bez taty – mówi cicho Marcin. - Ten samolot, ze względu na różnorodność pasażerów, był w pewnym sensie symbolem społeczeństwa. Każdy z nas poniósł stratę, żałoba musi być wspólna.
– Katyń był dla nas historycznym miejscem – mówią bliscy zmarłych zgodnym chórem – miejscem kaźni polskich oficerów, elity intelektualnej. Był miejscem ważnym, ale nie dotykał naszych rodzin osobiście. Teraz rok 1940 został spięty jakąś straszliwą klamrą z dniem 10 kwietnia 2010 roku. Teraz Katyń to nasza kaźń, nasza tragedia, co prawda w naszym osobistym wymiarze, nie tak spektakularna, ale bardzo dotkliwa.
Podpułkownik Jarosław Florczak († 41), funkcjonariusz bor‑u, przez 21 lat chronił polskich premierów i prezydentów. Trzy lata temu przeszedł na emeryturę. Przede wszystkim zrobił to dla córki, zrzucił z siebie mundur, żeby być ojcem dyspozycyjnym przez całą dobę.
– Bardzo długo z żoną czekali na dziecko – zdradza generał Mirosław Gawor. – Był w siódmym niebie, jak się udało.
Do służby wrócił na prośbę szefa bor‑u, żeby nadal chronić innych przed niebezpieczeństwem.
– Tylko siebie nie potrafił uchronić przed śmiercią – mówią jego przyjaciele. – A przecież drugą połowę życia miał poświęcić rodzinie. Ukochanej żonie Beacie i dziesięcioletniej córce Natalii …
Barbara Stasiak, wdowa po Władysławie Stasiaku († 44), codziennie czuje obecność męża. Czasami się zapomina i gotuje dla niego obiad, to, co najbardziej lubi, jakby na specjalne zamówienie. Wdowa pamięta słowa, które padły podczas pogrzebu : „Władek na pewno jest przy tobie, bo on tak bardzo cię kocha, że na pewno daleko nie odejdzie !”. Szkoda, że to tylko słowa.
Katarzyna Deresz, córka posłanki Jolanty Szymanek‑Deresz († 56), kilka miesięcy temu wyszła za mąż za aktora, Dariusza Lewandowskiego. Oboje jak z obrazka – piękni i młodzi. Od śmierci mamy jest cieniem samej siebie.
– Jak sobie radzimy z żałobą ? – powtarza pytanie Paweł Deresz. – Zażywa się ileś tam prochów i trzeba żyć dalej.
Małgorzata Wypych, wdowa po Pawle Wypychu († 42), przez osiemnaście lat małżeństwa nie bardzo się godziła na oszczędnościowy wariant życia. Jednak małżonek z trudem ją przekonał, że ich rodzina bez specjalnych wyrzeczeń utrzyma się z jednej pensji. Połowę z comiesięcznego rodzinnego budżetu Paweł odkładał jako zabezpieczenie na przyszłość. Nie ukrywał, że tkwi w nim fatalistyczne przekonanie, że któregoś dnia straci pracę i wtedy trzeba będzie sięgnąć po oszczędności. Życie napisało jego rodzinie wyjątkowo okrutny scenariusz. Dziesięcioletnia córka Zuzia nie ma żadnych potrzeb i milczy, pięcioletni Krzyś ciągle pyta, kiedy wróci tata, bo obiecał mu, że pójdą na basen i do McDonalda …
– Na Dzień Ojca dzieci przygotowały prezenty dla taty – opowiada Małgorzata Wypych. – W kącie pokoju ustawiły jego duże zdjęcie. Paweł znów jest wśród nas.
Małgorzata Szmajdzińska nie może się pogodzić z tym, że obok niej nie ma już ukochanego Jurka. Wielokrotnie wspomina ostatnie wspólne chwile. Już milion razy powtórzyła swoje marzenie : żeby było wczoraj …
– W piątek, 9 kwietnia, miał urodziny – mówi szeptem. – Ostatnie urodziny, urodziny dzień przed śmiercią. Złożyłam mu krótkie życzenia. Powiedziałam : „Juruś, życzę ci zdrowia i dużo sił”. On odpowiedział : „Dobrze, Małgosiu, teraz będę ich dużo potrzebował”.
Żałobę przeżywa na swój sposób : nie płacze, nie lamentuje, nie żali się na okrutny los, nie ma myśli samobójczych. Woli z lekkim uśmiechem wspominać męża, bo dla niej małżeństwo było przygodą życia, największą, jaka ją spotkała, i jaka już się nie powtórzy. Jest za to wdzięczna losowi, bo nie wszystkim dane jest przeżyć to, czego ona doświadczała przez wiele lat. Docenia to i dziękuje, że mogła być tak szczęśliwa u boku męża.
– To jest fantastyczny facet – podkreśla. – Nigdy nie będę o nim mówić w czasie przeszłym.