Albo go kocha albo się uparła. Na dobre, na niedobre i na litość boską.
Zachęcił mnie do wnętrza
dom, w którym nikt nie mieszka.
Ciszę oparł o ściany
odprawiając samotną niedzielę.
Mam na szyi korale.
Każdy dniem jest radości
utrwalonym przez dotyk
niespodzianych zdarzeń.
Nie rozpoznać mi tego lasu,
nie szukać znaku na niebie.
Niebo i las ściegami salw
na śmierć zaszyto.
Kolor dnia jest z nieba i liści
więc go nie ma w pudełku z kredkami.
Zanim ogród wyruszy do cienia
muszę oczy zmienić na słowa.
Migotały sny na białym płótnie.
Dwie godziny księżycowej łuski.
Była miłość na tęskną melodię,
był szczęśliwy powrót z wędrówki.
Bezsilna nasza mowa,
jej dźwięki nagle - ubogie.
Szukam wysiłkiem myśli,
szukam tego słowa
- ale znaleźć nie mogę.
Nie mogę.
Tak w ścianach lawin
wołam do Yeti
przytupując dla rozgrzewki
na śniegu
na wiecznym.
W zaplombowanych wagonach
jadą krajem imiona,
a dokąd tak jechać będą,
a czy kiedy wysiędą
nie pytajcie, nie powiem, nie wiem.
Cóż ja zrobiłam, nieszczęśliwa,
że bez kaloszy grzęznę w smole,
że ogień płaszczem mnie okrywa,
że hańbę nosić mam na czole
przez wieczność, której nie ubywa?
Co takiego zrobił Izaak,
proszę księdza katechety?
Może piłką wybił szybę u sąsiada?
Może rozdarł nowe spodnie,
gdy przechodził przez sztachety?
Kradł ołówki?
Płoszył kury?
Podpowiadał?
Albo go kocha albo się uparła. Na dobre, na niedobre i na litość boską.