Horrory to szczególny gatunek. Wymyślono je po to, aby czytelnik odczuwał szczególną przyjemność, wynikającą z emocjonalnego przeżywania absurdalnych, potencjalnie możliwych, lecz zwykle logicznie niewytłumaczalnych elementów fabuły. Powinny zawierać jakiś pierwiastek pozarozumowy, coś znanego, obnażać przyrodzone lęki i wyciągać na wierzch to, co spychamy do podświadomości, kierowani strachem, wstydem i wątpliwościami.
W gronie autorów horrorów jest kilku pisarzy, które potrafią nas nastraszyć tak bardzo, że dla pewności schowamy wieczorem nogę pod kołdrę. Jest też wielu, których usilne działania wywołują w czytelnikach raczej uśmiech rozbawienia niż niepokój. Wszystko dobrze, dopóki się przy lekturze bawimy. Gorzej, jeśli nie jest nam do śmiechu, bo książka nie jest straszna.
Dan Simmons należy do tej pierwszej grupy, zatem lektura Zimowego nawiedzenia, będącego kontynuacją Letniej nocy, zapowiada się wyśmienicie.
Starzejący się pisarz i naukowiec Dale Stewart, będąc na zakręcie życia, przyjeżdża do miasteczka swego dzieciństwa. Jak to zwykle bywa, idealizuje czas, gdy był chłopcem, kojarząc Elm Haven z niekończącym się latem i przyjaźniami, które miały trwać całe życie. Zatrzymuje się w domu kolegi, który zginął w tragicznym wypadku czterdzieści lat wcześniej. Budynek, jak przystało na horror, jest stary, skrzypiący i opuszczony. Oraz nawiedzony.
Jak się szybko okazuje, to nie dom jest prawdziwym problemem Dale'a. W Elm Haven nasz bohater będzie się musiał zmierzyć z niejednym trupem wyskakującym z szafy.
I tu zaczynają się schody. I wcale nie chodzi mi o schody na skrzypiące poddasze. Mam na myśli miny, na które wpakował się Simmons, tworząc intelektualną podstawę tego horroru. Dale jest naukowcem, zna staroangielski, czytał w życiu niejedno. I tyle. Wierzymy mu na słowo. Nie potrzebujemy do tego kilkunastu analiz tekstów w staroangielskim. Nużą. Wolimy się skupić na duchach. Ale i one są jakieś nieudaczne. Jakby autor wyciągnął zestaw kostiumów obowiązjących w latach osiemdziesiątych XX wieku, zdmuchnął z nich kurz i puścił towarzystwo w obrót. Lekko nagniły koleś i dziura w głowie, przez którą wyłażą robaki od dawna nikogo już nie przerażają. W końcu Freddy Kruger umarł i czas na nowe pomysły. Jakby tego było mało, szklane oczy bohaterów i mówienie o szeryfie per „szeryf", bez nazwiska, sugeruje od razu, że Dale i jego rozmówcy mają na myśli dwie różne osoby. Kto zna książkę, wie, o czym piszę – pozostałym nie zdradzę fabuły. Oszukiwać też trzeba umieć, prosimy więc następnym razem o subtelniejsze zwodzenie – to tak na wypadek, gdyby powstał kolejny tom przygód Dale'a. Żywego lub martwego.
No i wywlekane z otchłani duchy przodków i dawni bogowie. Jakby autor nie mógł się zdecydować, czy wystarczy zaprosić do akcji przodków rdzennych mieszkańców Ameryki, czy jednak dla podkręcenia fabuły trzeba sięgnąć też po bogów staroegipskich. Dwa grzybki w barszczu, lecz żaden dobrze nie został podgrzany. Efekt – napięcie zanika i na próżno przywołujemy starożytnie brzmiace imiona. Strachu nie ma. Przybyło nam nieco wiedzy o przeszłości, ale nie po to przecież czytamy horrory.
Przeczytałam Zimowe nawiedzenie od deski do deski, łapczywie rzucając się na każdy detal, który mógł mnie zawieść do krainy strachu. Niestety. Nie naciągałam ze strachu kołdry na głowę. Zgrane motywy ze starych horrorów i niezdecydowani bohaterowie pozostali jedynie w tej jakże pięknie wydanej powieści. Tym razem polecam wyłącznie amatorom, do kolekcji. I czekam na kolejną powieść Simmonsa.
Paha Sapa, młody Siuks, który już jako trzylatek doświadczał wizji, zalicza swój pierwszy cios na polu bitwy pod Little Bighorn na umierającym generale...
Nieliczni wybrańcy posiadają Talent - psychologiczną umiejętność oddziaływania na umysły innych ludzi. Na dorocznych spotkaniach planują nieustającą kampanię...