“Zaczynając od moich ulic” to zbiór rozmaitych drobnych form prozatorskich Miłosza. Znajdziemy tu artykuły, eseje, wykłady, odczyty, pożegnania zmarłych osób. Całość jest podzielona na pięć rozdziałów, które stanowią uporządkowane chronologicznie pisma o pokrewnej tematyce.
Pierwszy rozdział zatytułowany jest “Wilno”. Już pierwsze strony wyjaśniają nam zagadkę tytułu książki. Dlaczego “Zaczynając od moich ulic”? Otóż dlatego, że pierwszym z pism jest “Dykcjonarz wileńskich ulic”. Jego główny zamysł da się odczytać już z poprzedzającego podróż ulicami Wilna lat dziecięcych i młodzieńczych poetyckiego fragmentu pochodzącego z poematu Miłosza “Miasto bez imienia”. Oto jego najważniejsze fragmenty:
“Czemu już tylko mnie powierza się to miasto bezbronne i czyste jak naszyjnik weselny zapomnianego plemienia?
Jak niebieskie i rude ziarna nizane w Tuzigoot na miedzianym pustkowiu przed siedmioma wiekami.
Gdzie roztarta na kamieniu ochra dotychczas wyczekuje na policzek i czoło, ale dawno nie ma tam żadnego. (...)
(...) Tutaj nie ma wcześniej i nie ma później, wszystkie pory dnia i roku trwają równocześnie”.
To pomieszanie czasu jest momentami bardzo widoczne. W jednym z rozdzialików czytamy: “Jeżeli teraz mówię, co się widziało, to powinienem uprzedzić, że jestem tam równocześnie i jako nieduży chłopiec, i jako podrostek, i jako dorosły młody człowiek, więc dużo lat oglądania skraca się do jednej chwili”. Jeszcze wyraźniejsze nakładanie się czasów zauważamy w następującym fragmencie wspomnień:
“Za kościołem zaczynały się leśne kręcące się drogi, z koleinami w piasku, nazywane ulicami: Słoneczna, Wiosenna, Leśna itd., trochę schowanych w gąszczu drewnianych domów z gatunku nie tyle willi, ile dacz. W jednej z nich mieszkał mój szkolny kolega i sojusznik moich przyrodniczych szałów, Leopold Pac- Pomarnacki, flegmatyczny starszy pan z brzuszkiem, w wieku lat czternastu, którego kolekcje rzadkich ornitologicznych książek i wypchanych ptaków podziwiałem”. Ten szkolny kolega jest więc jednocześnie czternastolatkiem i późniejszym “starszym panem z brzuszkiem”!
Lekkim, barwnym stylem Miłosz wskrzesza Wilno swych lat dziecinnych i młodzieńczych (oraz wczesnej dorosłości). Przechadzamy się jego uliczkami, które pewnie dziś wyglądają zupełnie inaczej. Spotykamy ludzi, którzy już dawno odeszli. Odwiedzamy domy, które być może dawno już popadły w ruinę, a już na pewno mieszkają w nich inne osoby. “Dykcjonarz...” jest niczym fotografia starego Wilna. Ulotna chwila utrwalona na zawsze jednym trzaskiem migawki.
W części “wileńskiej” znajdują się także: list do Tomasa Venclowy oraz “Noty o wygnaniu”. Ciekawszy jest list, zaczynający się znamiennymi słowami:
“Dwaj poeci, jeden litewski, drugi polski, wychowali się w tym samym mieście. To chyba dostateczny powód, żeby o swoim mieście rozmawiali i nawet publicznie. Co prawda miasto, które ja znałem, należało do Polski, nazywało się Wilno, szkoła i uniwersytet używały języka polskiego, twoje miasto było stolicą Litewskiej SSR, nazywało się Vilnius i przeszedłeś przez szkołę i uniwersytet w innej epoce, po drugiej wojnie. Niemniej jest to to samo miasto”
Zasadnicza część listu jest poświęcona wzajemnym stosunkom polsko- litewskim. Miłosz wyraża nadzieję, że będą mniej napięte niż w przeszłości, że oba kraje będą potrafiły się porozumieć. Daje temu wyraz pisząc:
“I ty, i ja chcemy, żeby stosunki polsko- litewskie ułożyły się inaczej niż w przeszłości. Dwa narody mają za sobą straszne doświadczenia, zostały pobite, upokorzone, zdeptane. Nowe pokolenia inaczej będą ze sobą rozmawiać, niż to się działo w latach przedwojennych. Musimy jednak liczyć się z siłą inercji i z tym, że w próżni ideologicznej, jaka powstała, nacjonalizm czy w Polsce, czy w Litwie nieraz będzie wkraczał na utarte tory”
Pojawia się także gorzka uwaga na temat niepewności co do przynależności narodowej. Jak pisze Miłosz, “W litewskiej prasie emigracyjnej zdarzały się ataki na mnie, że (...)jestem Polakiem, nie Litwinem. Natomiast wśród Polaków nieraz natrafiałem na podejrzliwość, że niby coś tam z moją polskością nie w porządku”.
Sytuacji emigracyjnej jest z kolei poświęcona ostatnia część cyklu “Noty o wygnaniu”. Jest to zbiór krótkich rozważań dotyczących różnych aspektów przebywania na obczyźnie.
Rozdział drugi, “Stare awangardy” to artykuły o polskiej literaturze od czasów Dwudziestolecia po pierwsze lata następujące po II wojnie światowej. Znajdziemy tutaj bardzo trafną oceną Witkacego, list do czołowego krytyka Kazimierza Wyki, historię żagarystów (grupy literackiej, do której należał Miłosz) oraz dialog na temat poezji prowadzony wraz z Gombrowiczem. Tego rozdziału nie czyta się jednym tchem- wymaga znacznego skupienia. Styl już nie jest tak lekki i swobodny jak we wspomnieniach wileńskich. Niemniej jednak uderza trafność wielu sądów. Dotyczy to nie tylko samego Miłosza, ale i przywołanego Gombrowicza, z którego argumentami poeta się zasadniczo zgadza. Gombrowiczowskie zarzuty wobec poezji, sformułowane w roku 1951, brzmią w dzisiejszych czasach dziwnie znajomo. Posłuchajmy:
“Z chwilą, gdy poeci stracili z oczu konkretną istotę ludzką, a wzrok utkwili w abstrakcyjnej Poezji, już nic nie mogło powstrzymać ich na równi pochyłej, wiodącej w przepaść absurdu. Wszystko zaczęło im rosnąć samo przez się. Metafora, pozbawiona wszelkiego wędzidła, wzięła na kieł, rozszalała się do tego stopnia, że dziś już nic w wierszach nie ma prócz metafor”.
Zarzuty są chyba jak najbardziej aktualne również w stosunku do dzisiejszej poezji. Ale może to tylko moje subiektywne odczucie.
Podsumowując: część “Stare Awangardy” jest lekturą trudną w odbiorze, ale warto podjąć wysiłek i go przeczytać.
Rozdział trzeci zatytułowany jest “Portrety”. Któż jest na nich odmalowany? Wymienię po kolei: Dwight Macdonald (redaktor, wydawca amerykańskiego pisma “Politics”, Teodor Bujnicki, Józef Czechowicz, Stanisław Vincenz, Jeffers (amerykański poeta, którego wiersze Miłosz tłumaczył), Szestow (rosyjski filozof i eseista) oraz Dostojewski, którego twórczość analizowana jest pod kątem wpływu na nią dwóch myślicieli: Sartre’a oraz Svedenborga.
Portrety są dość nierówne stylistycznie. Najciekawsze z nich są te poświęcone postaciom, które Miłosz znał osobiście. Są oni bowiem przedstawieni jako zwyczajni ludzie, mający swoje śmieszności i słabostki czy niedostatki urody. Jednak te drobne niedoskonałości nie są wspomniane w celu ośmieszenia, lecz wzbudzenia sympatii. Przytoczę dla przykładu fragment dotyczący Teodora Bujnickiego:
“Jego wiersze liryczne i satyryczne, piosenki, niesłychana łatwość pisania pasowały go na niemal wieszcza, a nic w nim nie kryło się z nadętości i celebracji. Malutka, ruchliwa kulka, okrągłe policzki, czuprynka granatowoczarnych włosów, piwne oczy pełne śmiechu”
Podobnie ciepło odmalowani są Czechowicz i Vincenz. Portrety pozostałych osób, z którymi Miłosz osobiście się nie zetknął, są bardziej naukowe, pełne rozważań, przez co odrobinę mniej ciekawe.
Czwarty rozdział nosi tytuł “Pożegnania”. Są to, jak nietrudno się domyślić, wspomnienia o zmarłych osobach: Gombrowiczu, wymienionym tylko z imienia Zygmuncie, księdzu Józefie Sadziku, Sukiennickim oraz Andrzejewskim. To jeden z ciekawszych rozdziałów. Konwencja jest tu bowiem podobna jak w portretach Bujnickiego, Czechowicza czy Vincenza. Zmarłych poznajemy od bardzo zwykłej, “ludzkiej” strony. Wspomnienia są ciepłe i pełne uśmiechu. Przytoczmy na przykład parę zdań o tajemniczym Zygmuncie:
“Zygmunt, buczący trzmiel, szukający słodyczy życia”
“Żarłok, smakosz, pijus, a nade wszystko gaduła, uosobienie jowialnego humoru i towarzyskiej pasji.”
“I sam tak promieniował ciepłem, że dogrzewał w ponurym domu (...)czego nie mogły dogrzać piecyki.”
Wszystkie opowieści skonstruowane są w podobny sposób. Nie jest to “lament płaczki żałobnej”, tylko pełne ciepła i uroku wspomnienia. Wydaje się, że daną osobę nie żegnamy na wieczność, lecz tylko na chwilę.
Ostatnim już rozdziałem są przemówienia wygłoszone przez Miłosza w różnych okolicznościach.
Książka jest nierówna stylistycznie. Fragmenty, które czyta się jednym tchem (jak “Dykcjonariusz...” czy “Pożegnania” splatają się z wynurzeniami naukowymi pełnymi wprawdzie głębokich myśli, ale wymagającymi znacznego skupienia, pisanymi stylem znacznie mniej barwnym i swobodnym. Można dostrzec pewną prawidłowość. Mianowicie Miłosz jest najciekawszy wtedy, gdy jest osobisty. Wspomnienia o mieście lat dziecinnych i młodzieńczych, o przyjaciołach są rewelacyjne. Im mniejsze bezpośrednie zaangażowanie (i próba bardziej naukowego podejścia), tym trudniej się czyta dane fragmenty.
Być może wiele osób odstraszy już na wstępie objętość książki (ponad 600 stron!). Jednak mimo pewnych niedoskonałości warto podjąć wysiłek czytania.
Kalina Beluch
Prawdziwe wydarzenie literackie! Zbiór niezwykle ciekawej korespondencji wymienianej pomiędzy czołowymi polskimi pisarzami ubiegłego stulecia, reprezentantami...
Dwujęzyczny wybór najlepszych wierszy Czesława Miłosza Autor wyłaniający się z tych utworów to nie posągowy klasyk i czcigodny noblista wpychany na cokół...