Jest to książka dziwna. Z jednej strony szalenie poetycka, z drugiej – aż brzydka, bo opowiadająca o śmierci w sposób naturalistyczny.
Narratorka, pisząca w pierwszej osobie, wspomina ostatnie dni (tygodnie?) życia swej cioci, z którą była bardzo blisko związana. Dokładny opis choroby (trudno określić, jaka to choroba, najprawdopodobniej cukrzyca) jest momentami aż niemiły i brzydki. Kobieta umiera – nagle, tak jak dziwna jest fabuła książki. Czytelnik spodziewa się, że po tak długim opisie choroby nastąpi długi opis śmierci. Nic bardziej mylnego. Ciocia umiera i już.
To dlatego, że cała książka jest opisem śmierci, dokładnym, lecz psychologicznym, ba, można by rzec obyczajowym.
Uzupełnieniem fabuły są retrospekcje do lat wcześniejszych, dotyczące dziwnego i pokręconego życia rumuńskiej rodziny. Ktoś ma kochankę, ktoś wyjeżdża, ktoś zostawił woreczek żółciowy w szpitalu gdzieś tam... i tak cały czas.
Powieść ma szalenie dziwny zapis, który jest rozwlekły i męczący. Być może jest to spowodowane małą ilością tekstu.
Autorka, Rumunka, popełniła samobójstwo w wieku czterdziestu lat. I może to złe podejście do sprawy, lecz informacja ta rzuciła cień na odbiór książki. Życie w cieniu śmierci. Jak słusznie zauważono w posłowiu, pisanie było próbą radzenia sobie ze światem.
Trudno napisać więcej o tak niewielkiej i monotematycznej powieści. Co gorsze, była monotonna, charakteryzuje ją przerost formy nad treścią. Być może daje tu znać o sobie moje uwielbienie do monumentalnych, dobrze skonstruowanych fabularnych dzieł. Uważam jednak, że „Regał ostatnich tchnień” jest pseudopoetycką opowieścią, dopełnieniem literatury, a nie jej filarem. Nie zwykłem zniechęcać do czytania książek, lecz po prostu... nie polecam.
Aglaja Veteranyi dzieciństwo i wczesną młodość spędziła w hotelach i wozach cyrkowych. Pisac nauczyła się dopiero w szwajcarskiej szkole z internatem....