Są książki dobre. Takie, od których nie można się oderwać. Są ciekawe - takie, których akcja pochłania bez reszty. I są książki, które są słabe i czytanie ich nie sprawia najmniejszej przyjemności. Odrodzenie Templariuszy Roberta Wójcika to właśnie jedna z takich powieści przygodowo-sensacyjnych. Autor porusza tematy terroryzmu, powiększającej się liczby uchodźców i przedstawia swoje rozwiązanie problemu.
Głównym bohaterem książki jest Jean - informatyk, który mieszka w nieciekawej dzielnicy. Kiedy pewnego dnia wraca z pracy, natyka się na sytuację, w której jeden z sąsiadów próbuje zlikwidować swojego dłużnika. Udaje obojętność, ale i tak zostaje ugodzony nożem i ląduje w szpitalu. Chce chronić siebie i córkę, obmyśla więc plan, jak zlikwidować napastników. Kiedy wprowadza zamysł w życie i arabscy przestępcy giną, jego przyjaciel, który śledził poczynania informatyka, zaprasza go na tajne spotkanie. Chce, żeby wstąpił w szeregi Templariuszy i rozpoczął walkę z terroryzmem. Jean zgadza się i staje się jednym z braci. Od teraz razem z pozostałymi członkami zakonu wymierza sprawiedliwość i likwiduje islamskich bojowników, przywódców oraz wszystkich, którzy mogą zagrażać Francji. Jego partnerka proponuje mu przeprowadzkę do siebie - nie chce, żeby sytuacja z ugodzeniem nożem jeszcze kiedykolwiek się powtórzyła. Jean prowadzi podwójne życie, nie może wtajemniczyć nikogo w swoją działalność na rzecz zakonu.
Cała akcja wydaje się zwyczajnie przeładowana wydarzeniami. Templariusze działają skutecznie i bezwzględnie, mszczą się za ataki przeprowadzane w ich kraju, likwidują zarówno duże, jak i małe jednostki terrorystów. Tyle, że powieść napisana jest w sposób totalnie beznamiętny, jednostajny - po prostu nieciekawy. Autor nie potrafi stopniować emocji, wprowadzać atmosfery grozy czy nadać romantycznym momentom chociaż odrobiny... romantyzmu. Wiele jest też w powieści rażących błędów - literówki, powtórzenia, błędy składniowe. Całość czyta się po prostu źle.
Interesujący jest sposób przedstawienia Polaków w tej książce. Możemy dowiedzieć się, że nasz naród to pijacy, którzy wykorzystują naiwność Francuzów i mieszkają po 8 osób w ciasnych mieszkaniach, żeby tylko zaoszczędzić na wynajmie. W lokalu przeprowadzają libację, robią bałagan i w wątpliwym stanie udają się rano do pracy na budowie. Kolejnym spostrzeżeniem autora jest to, że wszystkie samochody francuskie, które lata świetności mają już za sobą, dostają drugie życie na wschodzie, gdzie aż ciężko uwierzyć, w jak bardzo złym stanie dopuszczane są do ruchu.
Autor z jednej strony starał się wiernie oddać działanie i reguły Zakonu Templariuszy, a z drugiej - postanowił zakon unowocześnić. Niestety, wyszła z tego karykatura, która miejscami bawi, a miejscami - budzi niesmak. Uderza za to łatwość, z jaką bracia w brutalny sposób członkowie zakonu likwidują ludzi, brak towarzyszących temu emocji i wątpliwości. Wiele wątków nie zostało dopracowanych. Jean na urlopie dostaje wezwanie na akcję, znika więc na dłużej i partnerka nie ma z nim żadnego kontaktu. Wraca pięknym, bogato wyposażonym samochodem, w kiepskiej formie (bo po postrzale), a jego kobieta przyjmuje wytłumaczenie, że był w pracy (tymczasem pracują w tej samej firmie), samochód zaś to jego kaprys, podsumowany słowem: „Poszalałem".
Nie jest to książka, którą czyta się z zapartym tchem. Ani taka, która trzyma w napięciu. Można jednak przekonać się na własnej skórze, czy taki sposób prowadzenia akcji - zwłaszcza zakończenie - przemawiają do czytającego, czy też lepiej było ominąć powieść szerokim łukiem.
Powieść osadzona w realiach tworzenia się państwowości w bliżej nieokreślonym miejscu, choć określenia dobrze rozwiniętego Zachodu, zwłaszcza Państwa Zamorskiego...
Opowiadanie, zawierające wiele z przeżyć pana Wójcika. Jego opisy „osiedla”, małych miasteczek, zwyczajów i zaściankowości takich...