„Moscoviada” Jurija Andruchowycza to wszystko, co najlepsze w postmodernizmie – erudycyjne nawiązania do wielu konwencji i dzieł literackich, których nakładające się sensy i znaczenia tworzą zupełnie nową jakość. To powieść – metafora. To pogrążona w chaosie Moskwa – w tym mieście jak w miniaturze uwidacznia się upadek imperium radzieckiego.
A więc – Moskwa, przełom lat 80 i 90 XX wieku. Główny bohater – ukraiński poeta o dziwnie brzmiących personaliach, Otto von F. przemierza ulice, podziemia, mieszkania, sklepy i akademiki stolicy. Wlecze się bez celu, nieustannie popadając w tarapaty. Równocześnie snuje refleksje o alkoholu, Związku Radzieckim, Ukrainie, Europie, społeczeństwie, literaturze i historii – miejscami przypominające pijacki bełkot, miejscami zaś zaskakująco trafnie opisujące choroby i patologie, które niszczą dawne imperium. Jego wędrówka miejscami przypomina drogę bohatera „Procesu” Kafki, nie tylko ze względu na labirynt uliczek, ciemnych podwórek i piwnic, którymi się porusza, ale przede wszystkim ze względu na to, że jego los wydaje się z góry przesądzony. Nie ze względu na jakieś przekleństwo, ciążące na nim lub na jego rodzinie, ale ze względu na to, że Otto jest „homo sovieticus”, przedstawicielem gatunku dotkniętego klątwą takiego a nie innego systemu politycznego oraz należy do narodu, wchodzącego w skład Związku Radzieckiego, a więc - narodu przegranego. Narodu, którego uosobieniem staje się król Olelk Drugi, spotykany w snach przez naszego bohatera.
Miejscami podróż poety przypomina Bułhakowską diaboliadę, zwieńczoną – a jakże – wielkim balem. Tyle, że jego gospodarzem nie jest sam diabeł, lecz grupa szaleńców, marzących o wskrzeszeniu idei Wielkiej Rosji. Ich przedsięwzięcie wydaje się szalone, bo w kraju zaczyna brakować już nawet wódki, która z jednej strony pozwalała władzy opanować naród, a z drugiej – doprowadziła do całkowitej społecznej degrengolady.
Degrengolady widocznej zresztą na każdym kroku. Gdziekolwiek bowiem udaje się bohater, rzeczywistość zdaje się wybuchać (czasem – dosłownie) mu prosto w twarz. A to ktoś przeprowadza zamach bombowy na podrzędną jadłodajnię, w której Otto się stołuje, a to kto inny kradnie naszemu bohaterowi portfel, po czym zaczynać tonąć w ekskrementach.
Wszystko zdaje się obserwować wszechwiedzące KGB. Wszechwiedzące, ale nie wszechmocne, bowiem mimo naprawdę paskudnych (ale jakże skutecznych!) sposobów „łamania” ludzi (szczególnie polecam fragmenty opowiadające o tym procesie tym osobom, które potępiają wszystkich, którzy podpisali zobowiązanie do współpracy z UB), nie jest w stanie objąć kontroli nad podupadłym społeczeństwem.
Marazm, destrukcja, degrengolada, wszechobecna szpetota i rozkład – to wszystko napawać może Czytelnika przerażeniem (zapewne dlatego Andruchowycz nadał „Moscoviadzie” podtytuł „powieść grozy”). Ale strach miesza się tu ze śmiechem, przerysowana szpetota jest groteskowa, a absurd sytuacji rosyjskiej stolicy przerasta humor rodem z kabaretu Monty Pytona. Szczególnie zabawne wydają się autoironiczne fragmenty, w których Otto von F. cytuje swojego ulubionego ukraińskiego poetę, Andruchowycza.
Cytatów i parafraz jest tu zresztą wiele – jak na prawdziwy postmodernistyczny wytwór przystało. Pisarz miesza konwencje powieści grozy, love story, thrillera, autobiografii, antyutopii, traktatu politycznego, pamfletu, często je parodiując. Ta powieść spodoba się zarówno miłośnikom Hłaski i „czarnego realizmu”, jak i osobom, zaczytującym się w powieściach Dubravki Ugresić.
Trudno określić, czy „Moscoviada” to literatura piękna, czy „rozrywkowa”. Być może – jak często dzieje się w ostatnim czasie – autor celowo obiera konwencję literatury „lekkiej, łatwej i przyjemnej”, modyfikuje ją, przenosząc tym samym swe dzieło w krąg wielkiej literatury. Jak by nie było, po powieść Andruchowycza po prostu trzeba sięgnąć, bo jest to proza najwyższych lotów.
Leksykon miast intymnych to osobista mapa podróży Jurija Andruchowycza. Wszystkie opisywane miejsca są pretekstem, by opowiedzieć ciekawą historię, wspomnieć...
Tom zwarty, równy, ironiczny, pełen dystansu i humoru. Co nie znaczy, że niepoważny. Bo ciarki też proszę państwa przechodzą po plecach. I jest to uczucie...