Po bardzo interesującej i wciągającej pierwszej części trylogii o współczesnych przygodach bohaterów znanej powieści romantycznej przyszła kolej na ciąg dalszy. Choć zwykle nie warto popadać w schematy i uprzedzenia, tym razem sprawdza się niestety przekonanie, że kontynuacja słabsza jest od części pierwszej.
W drugim tomie hodowla Victora wymyka się spod kontroli. Okazuje się, że stwory z pierwszej części nie były osamotnione i cały Nowy Orlean pełen jest sług Heliosa. Znana nam już para policjantów znalazła się w niezbyt komfortowej sytuacji. Nadciąga apokalipsa. Cechą drugiego tomu jest konsekwentność. Autorzy wprowadzają kolejne postaci, których często jedyną rolą jest ukazanie tego, że kolejne eksperymenty Victora Heliosa, znanego dawniej jako doktor Frankenstein, nie powiodły się w pełni a sam twórca uzyskuje powoli (bardzo powoli) tego świadomość. Podobnie - wszystko zmierza ku finalnej batalii między ludzkością (reprezentowaną przez O'Connor i Maddisona oraz - paradoksalnie - Deukaliona) a Heliosem i jego armią hodowlanych klonów. Gdyby jakiś mniej uważny czytelnik tego nie zauważył, bez obawy! Deukalion parokrotnie mówi o tym wprost, bez ogródek, ot - na wszelki wypadek. Pierwszy, potworny stwór Frankensteina coraz bardziej zaczyna przypominać Clarka Kenta, tyle, że brakuje mu urodziwej prezencji i niebieskich getrów z czerwoną bielizną na wierzchu (ale kto wie, co przyniesie kolejny tom?). Jego zdolności są coraz bardziej "super", oddalają go od pierwowzoru tej postaci i przysłaniają wewnętrzne rozterki, żywe jeszcze w "Synu marnotrawnym". Do tego Koontz bardzo stracił na oryginalności. Pomysł np. z segregacją nowej rasy jest żywcem spisany z "Nowego wspaniałego świata" Huxleya. Kilka innych chwytów także zainspirowanych zostało cudzymi dziełami. Utopia Heliosa zbliża się zaś do koncepcji państwa totalitarnego (gdyby czytelnik miał problem z jej rozwiązaniem, pada nazwisko Hitlera i Stalina), co wprowadza szablonowy moralizm.
Mimo tej garści porażek, hollywoodzkich zagrywek, traktowania czytelnika jak debila (miejscami), "Miasto nocy" czyta się szybko i z przyjemnością. Nie ma tu miejsca na zamyślenie, refleksje nad lekturą, wszystko podane na tacy. Ale wartka akcja, humor i - przede wszystkim - błyskotliwe dialogi sprawiają, iż przyjemność z czytania tej książki jest znaczna a jej walor rozrywkowy niepodważalny. Staje się ona pozycją atrakcyjną na wakacje. O ile "Syn marnotrawny" stanowił część do pewnego stopnia zamkniętą, inicjującą całą serię ale posiadającą wewnętrzne rozwiązanie, o tyle "Miasto nocy" jest bardziej otwartym fragmentem, co bez wątpienia (wkurza czytelnika oraz) wzmaga oczekiwanie na kolejny, ostatni tom nowego "Frankensteina".