Wystarczyły tylko dwa lata i doczekaliśmy się polskiego przekładu debiutanckiej powieści Jonathana Barnesa zatytułowanej „Lunatyk”, którego dokonał Lesław Haliński, zaś książka ukazał się nakładem Wydawnictwa Vesper. Ten początkujący pisarz, absolwent literatury angielskiej na Oksfordzie, który, o dziwo, zawodowo pracuje w bankowości, pokazał, że literatura nie jest mu obcą dziedziną. Zwłaszcza, jeśli mówimy o literaturze spod znaku awangardy. Zresztą angielscy czytelnicy nie czekali długo, ponieważ zaledwie w rok po debiucie Barnes wydał kolejną swą powieść „The Domino Men”.
Na uwagę zasługuje już sama okładka „Lunatyka”, przypominająca bardziej afisz renomowanego impresario z końca XIX wieku, niż typową propozycję poligraficzną. Swym nietuzinkowym wyglądem odwołuje się ona do profesji głównego bohatera z jednej strony, zapowiadając zabawę konwencją z drugiej. Ale to dopiero początek całej misternie zaplanowanej gry, jaką od pierwszego zdania książki rozpoczyna z czytelnikami skromny kronikarz. Już na wstępie zastrzega sobie, że wszystko, co opowiada, to jedynie „stek bzdur obliczonych na tani efekt”, który nie posiada „żadnej wartości literackiej”. Zaś za swój mierny styl pisarski przeprasza, prosząc jednocześnie o wyrozumiałość należną „dyletantowi i niezdarze”, który nie umie oczarować czytelnika narracyjnymi trikami, mało tego, otwarcie przyznaje, że nieraz będzie zmuszony uciec się do kłamstwa. Tak zapowiada swoje przedstawienie nie kto inny, jak wstępujący na scenę magik, kuglarz czy iluzjonista, którego zadaniem jest oczarować publiczność swoim show, jednocześnie dając jej złudzenie prawdy lub zaledwie jej prawdopodobieństwa. W podobnym stylu zapowiadany był występ doktora Parnassusa Terry’ego Gilliama. To do nas, odbiorców, należeć będzie ocena, wierzyć, a może nie wierzyć.
Scenerią dla całego przedstawienia stał się Londyn z początku XX wieku. Oglądamy go od ciemnej strony, jest mroczny, tajemniczy, zdegenerowany do szpiku kości, z brudnymi ulicami, demoniczny i zły. Ale nie tylko samo miasto jest odrażające. Podobnie ludzie, jedni szukający zakazanych rozkoszy w obleśnych przybytkach z różnego rodzaju dziwadłami i mutantami, inni - uczestnicząc w masońskich stowarzyszeniach czy krwawych okultystycznych obrzędach. Choć jedno nie wyklucza drugiego, a częstokroć idzie z nim w parze. Ale przecież taka była specyfika przełomu wieków. Ten wykoślawiony, karykaturalny obraz, niczym z cyrkowej komnaty luster, zakrzywia percepcję odbiorcy (jak to zwykł robić impresario), pozwalając jednocześnie autorowi wprowadzić na scenę wątki i postaci osobliwe, groteskowe. Dlatego nie dziwi nikogo pojawienie się sentymentalnego albinosa, morderczego pająka, kobiety z brodą, czy człowieka dla którego czas płynie wstecz. Ale to tylko rekwizyty, najważniejsze jest śledztwo w sprawie tajemniczych morderstw, które zapoczątkowała śmierć Cyrila Honeymana, podrzędnego aktorzyny bez krzty talentu i wdzięku. Sprawą zajmuje się ekscentryczny iluzjonista i zarazem detektyw -amator Edward Moon ze swoim partnerem olbrzymem, tytułowym Lunatykiem, który do rozmowy używa małej łupkowej tabliczki i kawałka kredy. W toku prowadzonego śledztwa nasi bohaterowie wpadają na trop spiskowców, zamierzających zniszczyć całe Imperium Brytyjskie.
„Lunatyk” Barnesa stanowi ciekawą mieszankę po trosze powieści detektywistycznej, thrillera, horroru z aluzjami do Dickensa i silnie zarysowanej groteski spod znaku angielskiego humoru (Ionesco, Terry Gilliam, czy Monty Python). Mało tego, poprzez świetnie rozegraną zabawę z konwencjami, książkę czyta się bardzo przyjemnie. Warunek? Kto zna humor z wysp, ten wie, że nie wolno nastawiać się na schematyczny przebieg akcji, ani tym bardziej na klarowne sytuacje, bo tutaj nic nie jest przewidywalne.
,,Krótki kurs filozofii" to błyskotliwe wprowadzenia w prace kluczowych filozofów i najważniejsze idee filozofii. Autorami poszczególnych tomów serii,...