Wyobraźcie sobie, że macie dar wyczuwania zmarłych. Nie chodzi bynajmniej o wysoce wyspecjalizowany zmysł powonienia, umożliwiający po zapachu odnalezienie zwłok, nawet gdy zakopane są w ziemi, zamurowane lub poćwiartowane i wrzucone do plastikowego woreczka. Mam na myśli coś w rodzaju szóstego zmysłu, który, gdziekolwiek jesteście, odbiera wibracje (raz silne, raz słabe), będące właśnie językiem trupów, zrozumiałym dla wybranych. Okazałoby się wtedy, że ciała zakopane są wszędzie i każde przekazuje ostatnie chwile swojego życia. Podejrzewam, że większość ludzi zwariowałaby od natłoku bodźców lub żyła w ciągłej nerwicy. Bohaterka powieści „Grobowy zmysł” (Harper Connelly) jest właśnie taką znerwicowaną kobietą, ale w końcu nie ma się co dziwić.
Harper talent zdobyła w sposób trywialny, ocierający się o granice absurdu – gdy była nastolatką, uderzył w nią piorun. Przeżyła i postanowiła wykorzystywać swoje zdolności, jeżdżąc z miasteczka do miasteczka, lokalizując na zamówienie ciała zaginionych osób. Nie oddaje się temu hobbistycznie, pobiera opłaty, co nie ułatwia jej współpracy z klientami. W podróżach Harper towarzyszy brat, który czuwa nad bezpieczeństwem siostry. Pewnego dnia obydwoje trafiają do Sarne, niewielkiej miejscowości, gdzie kilka miesięcy wcześniej wydarzyła się dziwna tragedia. Jak zwykle mają odnaleźć ciała, lecz tym razem nie będzie im dane wyjechać z miasta po odebraniu zapłaty. Chcąc nie chcąc, będą musieli zaangażować się w sprawę.
Z czasów nastoletnich została mi fascynacja thrillerem jako gatunkiem literackim i nadal potrafię czerpać przyjemność z tych zazwyczaj schematycznych powieści. W przypadku „Grobowego zmysłu” autorce nie udało się oderwać od cech najbardziej charakterystycznych (m.in. zgromadzenie na końcu wszystkich „podejrzanych” w jednym miejscu), ale całość okazuje się przyjemną opowieścią, z przewidywalnym, aczkolwiek zgrabnym finałem. Nie jest to dzieło rewolucyjne, wiekopomne dla gatunku, ale po przymknięciu oczu na kilka wad, można odczuwać satysfakcję.
Najbardziej razi w oczy introwertyczność świata przedstawionego. Mamy bowiem bohaterkę, jej brata oraz osoby związane ze sprawą – praktycznie brak jest postaci pobocznych, a jeśli nawet, to ich obecność sprowadza się wyłącznie do kategorii usługowych. Można to wytłumaczyć ogólnym izolacjonizmem i znerwicowaniem Harper, ale przez to tło powieściowe kuleje i spada poziom realności. Inną, dosyć męczącą kwestią, są wspominki głównej bohaterki. Nie mam nic przeciwko retrospekcjom, ale Harper zbyt często po nie sięga. Tak średnio co pięć stron raczy czytelnika patetycznymi tekstami o tym, jakie to piekło przeżyła w dzieciństwie. Rozumiem, że autorka chciała w ten sposób uwiarygodnić, „pogłębić” bohatera, ale co za dużo, to niezdrowo. W odbiorze całości przeszkadza też odrobinę niepotrzebny, dziwnie poprowadzony wątek „miłosny” oraz momentami drewniany styl.
Z kolei największym plusem „Grobowego zmysłu” jest pomysł wyjściowy. Ostatnio rzadko zaskakuje mnie jakakolwiek koncepcja w tym stylu, a tutaj pisarce udało się wzbudzić moje zainteresowanie. Fabuła nie skrzy się od niespodziewanych zwrotów akcji i niesamowitych tajemnic oraz spisków w stylu Dana Browna, ale okazuję się na tyle ciekawa, że nie odczuwałem nudy w trakcie czytania. Finał, mimo przewidywalności i schematyczności, także mogę zaliczyć do udanych. W ogólnym rozrachunku to po prostu dobra, przyjemna w odbiorze książka. Nie ma w „Grobowym zmyśle” fajerwerków, ale Charline Harris poradziła sobie z napisaniem wciągającej, od czasu do czasu trzymającej w napięciu opowieści. Z chęcią przy okazji zapoznam się z kontynuacją. A tymczasem fanów powieści cmentarnych odsyłam do „Grobowego zmysłu”, aby poznali, jak to jest czuć wibrację wytwarzane przez zakopane dookoła zwłoki.
Aurora ,,Roe" Teagarden - bystra detektyw amator - po raz kolejny staje w obliczu tajemnicy. Tym razem może bardzo wiele zyskać, lub... stracić wszystko...
Sookie Stackhouse doznała w Wojnie z Wróżkami obrażeń zarówno na ciele, jak i na duszy. Odczuwa też straszny gniew, chociaż w powrocie do zdrowia pomaga...