Sztuką jest tak poprowadzić akcję powieści, by jej rozwiązanie umieścić na dwóch ostatnich stronach. Jeszcze większą sztuką jest spowodować słowem, by opowiadana historia nie dłużyła się, tylko płynęła spokojnie we własnym rytmie, któremu czytelnik nieświadomie, ale chętnie się poddaje. Sztuką jest również wstrząsnąć czytelnikiem nie natarczywością, ale delikatnością opisu, choćby nawet opis ten był drastyczny. Jak się okazuje, Justine Hardy wie, co jest sztuką. I udowadnia tę wiedzę w „Domie Cudów”, swoim debiucie powieściowym.
Na łodzi zwanej Domem Cudów mieszkają trzy kobiety: Grace, Angielka, wdowa po Hindusie, Surija, niemowa, której kalectwo osnuwa ponura tajemnica i Lila, jej piękna córka. Wiodą one spokojne, ustabilizowane życie. Do czasu jednak. Kiedy na ich łódź przybywa Hal, angielski dziennikarz, wszystko diametralnie się zmienia. Nad Domem Cudów przechodzi burza, która, co nieuniknione, zabiera z sobą ofiary…
Dobrym pomysłem było już samo umieszczenie akcji powieści w Kaszmirze, urokliwej himalajskiej krainie, będącej jednocześnie miejscem niekończących się wojen i zamachów stanu obficie oblanych krwią. Realia, pół bajkowe ze względu na krajobraz, pół „piekielne” spowodowane sytuacją polityczną, są świetnym punktem wyjścia dla narratora snującego powoli opowieść o mieszkankach Domu Cudów i osobach z nimi związanych. Co więcej, fikcja literacka połączona z tłem opartym na faktach rzeczywistych uzupełniają się znakomicie, dając przez to niezwykle sugestywny obraz. Wydarzenia następują jedno po drugim, chronologicznie – nie ma tu miejsca na magię, jest za to codzienność, mało atrakcyjna, ale przedstawiona w porywający sposób. Znana skądinąd sytuacja, w której książki mające więcej niż 400 stron, wymagają czytania co drugiej kartki by być zrozumiałymi i niezbyt nudnymi przy okazji, nie ma absolutnie miejsca w przypadku „Domu Cudów”.
Narracja wciąga. I choć w jej trakcie mało jest nagłych i niespodziewanych zwrotów akcji, czyta się ją płynnie, bez większego wysiłku, z narastającymi wciąż emocjami. Umiejętne umieszczenie punktów kulminacyjnych w akcji powieści powoduje to niesłabnące zainteresowanie czytelnika jej treścią. Postacie nakreślone zostały wyraziście, na wskroś realistycznie bez zbędnej idealizacji czy koloryzacji. Poza narracją, plusem książki jest słowniczek zawarty na jej końcu. Wtrącane przez bohaterów (i narratora) słowa w języku hindi są jednym z czynników stwarzających specyficzną dla „Domu Cudów” atmosferę.
Ponadto, przetłumaczone na język polski, pomagają całkowicie zrozumieć treść powieści, służą też często jako ciekawostki. Bez słowniczka trudno byłoby się domyślić, że kawa, o której jest mowa na kartach książki oznacza w rzeczywistości „naszą” herbatę. „Dom Cudów” wpływa na uczucia czytelnika, gra nimi, żongluje. Robi wszystko, dosłownie wszystko, by nie można było na chwilę uspokoić pasji, z jaką przychodzi czytać tę książkę. Nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z powieścią taką jak ta.
Polecam każdemu, kto lubi dogłębnie przeżywać to, co czyta.
Anna Szczepanek
"Guślanowi zdawało się, że duża wskazówka znalazła się na dwunastce, że obie wskazówki stoją tam na baczność. Do tej pory wstrzymywał oddech. No i po co? Nic się nie wydarzyło, nic się nie zmieniło. Wstrzymywał oddech z nadzieją, odrobiną optymizmu, że coś się zmieni, że niebo rozpłynie się nad nim, że gwiazdy, to wieczne światło, umoszczą się wokół dungi, że on będzie miał na sobie nowe dżinsy, wytarte i obcisłe, i skórzaną sztucznie postarzoną lotniczą kurtkę, taką jaką noszą gwiazdy Hollywood, których nie wolno im już oglądać, że rak żołądka jego matki zostanie wchłonięty przez rozpływające się niebo, że będzie miał motocykl, być może nie oryginalny, ale podobny jak mają ubrane w skóry gwiazdy filmowe, że jego brat wyjedzie i zostawi mu dom, że Lila będzie należała do niego. Ale niebo pozostało na miejscu, a on czuł smród ścieków unoszących się znad wody."