WYZNANIE c.d.
Uratował mnie Michał. Nie wiem, jak to zrobił, ale dzięki jego zabiegom, wyrwana z gestapowskich łap wylądowałam w Wilnie. A tam stara gwardia artystyczna i znów praca i pozory normalności. Nie na długo. Weszli sowieci, Michał został aresztowany, ktoś go zadenuncjował. Podejrzewaliśmy kogoś z naszego środowiska, bo byli wśród nas i tacy, którzy przeszli na stronę komunistów. Otrzymałam propozycję koncertów w Moskwie. Z moim repertuarem. Nie specjalnie uśmiechało mi się śpiewanie dla bolszewików, ale była to jedyna szansa na kontakt z Michałem. Chciałam go ratować. Za każdą cenę, za prawie każdą. W Moskwie natknęłam się na Anatola Mokuło, znajomego medyka, który po wejściu Rosjan okazał się konfidentem NKWD. Już w Wilnie kręcił się koło mnie, oferował wsparcie niedwuznacznie dając do zrozumienia, czego oczekuje w zamian. Znów zaoferował mi swą pomoc. I przyznać trzeba, że był skuteczny, choć nie do końca. Załatwił mi spotkanie z naczelnikiem Łubianki, ale dowiedziałam się tylko tyle, że Michała ponoć tam nie było. Wiedziałam, że naczelnik kłamie, ale nic na to nie mogłam poradzić. Wpadłam na pomysł uzyskania audiencji u Stalina. Mikuło mocno to poparł. Dał mi do zrozumienia, że będę miała zdecydowanie większą szansę, jeśli zdecyduję się dać kilka koncertów w Moskwie. Gotów był przygotować je, jak mój impresario. Widząc, że jestem skłonna na to przystać, bezczelnie oświadczył, że chce być ze mną aż do rana i nie opuści mego mieszkania. Oburzona i przerażona uciekłam na schody i spędziłam na nich część nocy, do czasu kiedy nie przygarnęła mnie sąsiadka. Mikuło wyszedł rankiem i już nie wrócił. Ja natomiast, po kilku tygodniach, jako bezpaństwowa, zostałam aresztowana i wywieziona na ciężkie roboty.
Śpiewa a cappella
Wysoko w górze, to samo niebo,
Na niebie uśmiech porannych zórz.
Jednako kwitną pąsowe róże
Dla wszystkich lądów dla wszystkich mórz.
Świeci nam wysoki strop błękitu ten sam.
Płyną białe obłoki.
Błyszczą ognie brylantowych i złotych gwiazd
I zawsze będzie to samo niebo
Dla wszystkich granic dla wszystkich miast.
Kiedy w Cyruliku Warszawskim śpiewałam tę piosenkę po raz pierwszy w 1937 roku, na tle horyzontu przedstawiającego szare niebo poprzecinane liniami kolczastych drutów, był to nasz protest i wyraz solidarności z tysiącami wegetujących w obozach koncentracyjnych Niemców, przeciwników Hitlera. Nie sądziłam, że po paru latach przyjdzie mi śpiewać ją dla współwięźniarek w sowieckim łagrze. Najwyższe honorarium za swoje piosenki dostałam tam, w obozie pracy. Bo czyż może być coś cenniejszego w życiu, niż życie. Skazana na tłuczenie kamieni przy budowie drogi, zbyt słaba do tej pracy, nigdy nie wyrabiałam normy, z którą łączył się przydział znośnego jedzenia. Kubek lipowej herbaty, ćwiartka razowca, gorąca woda z garścią kaszy, jako zupa, sześć płotek tak małych, że połykało się je surowe z głowami i ogonami – oto moje całodzienne obozowe menu. Gdyby więźniarki, które pracowały wydajniej i dostawały lepsze jedzenie, nie dzieliły się nim ze mną, za to, że wieczorem, gdy kładłyśmy się na pryczach w naszym baraku, śpiewałam im moje piosenki, pewnie nie przetrzymałabym tego półrocza. I gdyby, nie lekarka, Rosjanka, też więźniarka, która zatrzymała mnie w szpitalu o wiele dłużej niż wymagała tego moja choroba. No i gdyby nie amnestia. A tak, cudem ocalona, zwolniona z łagru, mogłam ruszyć na poszukiwanie swoich.