WYZNANIE c.d.
Stojąc w mundurze ochotniczki, przed dwuszeregiem moich wypucowanych na tę okazję podopiecznych, o mało nie zemdlałam, gdy obok dowódcy w stopniu komandora, zobaczyłam znaną mi i przypominającą tyle dawno minionych wzruszeń, postać. Janek Strzembosz, niegdyś pierwszy oficer na Batorym, z którym przeżyłam te kilka upojnych nowojorskich nocy, pojawił się nagle tu, na krańcu świata, jak duch z przeszłości. Ale nie był duchem. Był żywy, namacalny, prawdziwy. Wszystko to, co koszmarne przeżycia tej okrutnej wojny powinny zabić, odsunąć w niepamięć, uczynić nieważnym, znowu odżyło z równą jak niegdyś mocą. Znów, wieczorami, kiedy dzieci poszły już spać, wyrywałam się do miasta. I znów chodziliśmy nabrzeżami, jedliśmy wspólne kolacje, śpiewałam mu swoje stare, dobrze znane piosenki. Raz tylko odmówiłam, kiedy poprosił mnie o Uliczkę w Barcelonie. Nie, tego nie mogłam zaśpiewać, to była piosenka Michała, piosenka naszej z Michałem miłości. Tylko on miał do niej prawo, nawet wtedy, kiedy go przy mnie nie było, nawet wtedy, gdy przez moment czułam się szczęśliwa przy innym. Krótko szczęśliwa, bo wkrótce statek odpłynął, by znów nas rozdzielić. Tym razem, jak sądzę, na zawsze.
Marianna od tygodnia
Już żyje jak we śnie.
Na brzeg wybiega co dnia
Wygląda w siną mgłę
Wygląda w każdy ranek,
Czy żagiel widać już?
Czy jedzie jej kochanek
Marynarz modrych mórz?
Skronie biją jej jak młoty.
Płonie w sercu ciemna krew.
Ach pamięta te pieszczoty
I pamięta jego śpiew:
Marianna, ach Mariana,
Ta cudna panna
Upaja moje oczy
I zmysły mroczy.