Wieża wyklętych (cykl Biały Rycerz)
zczenie. Uśmiechnął się pod nosem, gdy na jednej z pokrytych pajęczynami półek znalazł wypełnioną oliwą lampkę. Zapalił knot i przez chwilę radował wzrok widokiem małego, lecz dającego dużo lepsze oświetlenie płomyczka. Nagle przy ścianie ujrzał podniesioną klapę i jakiś dziwny kształt leżący obok niej. Podszedł bliżej. W martwym truchle rozpoznał potwora, z którym walczył przed chwilą. Bestia tonęła w kałuży brunatnej posoki, strasząc wytrzeszczonymi oczyma i otwartym, pozbawionym kłów pyskiem. Biały rycerz minął ją i zaświecił w ziejący czernią otwór. Zobaczył ginące w ciemności schody. Wyciągnął z pochwy miecz i ruszył w dół, po śliskich, betonowych stopniach. Każdy krok stawiał ostrożnie. Nie wiedział jakie pułapki i tajemnice skrywała wieża, lecz jednego był pewien. Jakie by wielkie nie było mieszkające tutaj zło, z pomocą Boga Wszechmogącego on, żołnierz Pana, wypędzi je stąd, lub sam zginie. Po kilku chwilach wędrówki wszedł w wąski korytarz. Wszędzie pełno było pajęczyn i kurzu. Tunel prowadził prosto, by po kilkudziesięciu metrach skręcić w lewo. Kończył się w ogromnej komnacie. Na betonowej posadzce leżało mnóstwo trumien. W większości otwartych. Samuela zastanowił brak złożonych w nich ciał. Czuł, że nie jest sam. Nagle w otaczającym rycerza cieniu zabłysnęło kilka par czerwonych ślepi. Z mroku wyszły czarne postacie, podobne do tej, którą Samuel ubił na powierzchni. Wyszczerzyły kły i warknęły złowieszczo. Powoli okrążały swoją ofiarę. Rogez naliczył ich około dziesięciu, ale mrok mógł skrywać nawet setki podobnych im wynaturzeń.
- Boże, chroń swego sługę! Na chwałę Pana! - krzyknął żołnierz z zakonu Sprawiedliwego i wypalił z tromblonu w stronę najbliższego napastnika.
Głowa potwora eksplodowała tysiącem krwawych fragmentów. Inne bestie widząc to ruszyły do ataku. Machały straszliwymi szponami, próbując rozerwać Samuela na strzępy. Jednak umiejętności i doświadczenie Rogeza przeważały nad ślepą furia demonów. Wywijając srebrnym ostrzem uśmiercał tabuny napływających wciąż wrogów. Nie zwracał uwagi na liczne zadrapania i powierzchowne rany. Odgrywał swój straszliwy spektakl. Z okrzykiem na ustach i niezachwianą wiarą w sercu odcinał głowy, pozbawiał napastników kończyn i rozcinał bebechy. Wśród leżących na ziemi, drgających jeszcze trupów, wśród lejącej się po ścianach krwi, wśród jęków i mrożących krew w żyłach wrzasków wirowała sama śmierć, tylko wyglądem przypominająca Samuela Rogeza. W końcu, gdy ostatnia z czarnych istot powróciła z powrotem w otchłanie piekieł, rzeź ustała. Biały rycerz padł na kolana i dziękując w myślach Bogu za wsparcie uczynił na pokrytej krwią wrogów piersi znak krzyża. Podniósł z ziemi płonącą jeszcze lampkę i ruszył kolejnym korytarzem, wgłąb zakażonych złem podziemi. Po drodze zabił jeszcze kilku napastników, którzy wypadli z ciemności i wszedł do kolejnej komnaty. Ta za to była oświetlona płonącymi jasno pochodniami. Rogez spodziewał się jakiegoś ogromnego demona, władającego tymi wiekowymi korytarzami, lub chociaż nowej gromady czarnych diabłów. Żaden atak jednak nie nastąpił. Za to na pokrytym kurzem i pajęczynami betonowym tronie bielały wyschnięte kości. Wśród nich leżała stara, pożółkła księga. Samuel otworzył ją i zaczął przeglądać. Była napisana w starym języku którego nie rozumiał. Zrezygnował z dalszego jej studiowania i sciągnął ze ściany jedną z pochodni. Zastanawiało go dlaczego ciągle płoną. Spróbował ją zgasić, lecz bezskutecznie. Gdy tylko zdusił płomień, ten po chwili krzesał się samoistnie. Zbadał dokładnie pomieszczenie i stwierdził, że nie ma z niego innego wyjścia prócz tego, którym tu przybył. Już miał wracać, gdy usłyszał cichy śmiech. Rechot stopniowo stawał się coraz głośniejszy, aż w końcu jego intensywność za