Wieża wyklętych (cykl Biały Rycerz)
1. CZERWONE ŚLEPIA
Las był był niezwykle mroczny. Nawet nieliczne, z trudem przedzierające się przez gęste korony ogromnych drzew promienie słońca nie potrafiły rozproszyć panujących tutaj ciemności. Grube pnie buków, dębów i sosen przypominały kolumny z jakiegoś sanktuarium dla gigantów. Samuel Rogez przemierzał te ostępy szybkim i zdecydowanym krokiem. W głowie ciągle jeszcze słyszał słowa mędrca, z którym rozmawiał przed opuszczeniem położonej wśród pól osady.
- Las panie jest straszny. Klątwa jakaś ciąży nad nim, a kto wejdzie weń po zmroku, nigdy nie wraca. Co noc słyszymy dochodzące z niego nieludzkie odgłosy, czasem znajdujemy zmasakrowane zwierzęta, które zagłębiły się w nim nieopatrznie. Zaklinam cię na Boga, omiń go. Stracisz kilka dni, lecz nie narazisz życia!
- Jestem białym rycerzem! - rzekł dumnie Rogez - Moją powinnością jest zwalczać wszelkie zło, w imię Pana. Pod jego opieką żadne demony mi nie straszne! - odwrócił się i odszedł w kierunku złowieszczej puszczy.
Stojące w zenicie słońce odbijało się od jego złotych włosów. Mędrzec padł na kolana.
- Błagam, panie... Umrzesz!
Samuel już go jednak nie słyszał. Zniknął w gęstwinie. Teraz jednak zaczynał żałować, że nie usłuchał rady starca. Słońce zmieniło swoją barwę na krwisto pomarańczową, zwiastując nadejście nocy. Zalegający pod rozłożystymi koronami drzew mrok gęstniał z każdą chwilą i Rogez zaczął poważnie myśleć nad spędzeniem nocy na jednym z ogromnych konarów.Wolał sobie nawet nie wyobrażać, jakie bestie buszowały po zmroku w tym przeklętym borze. Szybko znalazł wysokie drzewo, które górowało nad innymi i z małpią zwinnością wdrapał się niemal na sam jego szczyt. Z góry widział sięgające po sam horyzont morze liści. Nagle w oddali dostrzegł coś dziwnego. Zmrużył oczy i wstrzymał na chwilę oddech. Nie, wzrok go nie mylił. Ponad gałęzie wyrastał drewniany krzyż, przytwierdzony do dachu jakiegoś budynku. Samuel szybko zlazł na ziemię i rozgarniając potężnymi rękoma gęste krzaki ruszył w kierunku tajemniczej budowli. Gdy pokonał wreszcie ścianę chaszczy, stanął jak wryty. Przed sobą ujrzał ruiny wioski.
- Na Boga, cóż to za miejsce. Mędrzec nic o nim nie wspominał - mruknął, wyciągając zza pasa garłacz.
Szedł powoli, rozglądając się dookoła. Większość znajdujących się tutaj budynków była doszczętnie zrujnowana. Zachowane fragmenty kamiennych ścian i fundamentów porastał mech i kępy gęstej, wysokiej trawy. Wiewiórki biegały między spróchniałymi deskami, będącymi kiedyś szkieletami nie istniejących już domów. Rogez usiadł na niewielkim pniu.
- Cóż mogło doprowadzić tę osadę do takiego stanu - pomyślał - czyżby jakaś zaraza? A może ludzie odeszli, z braku pożywienia? Choć w lesie musiało go być przecież pod dostatkiem...
Dał spokój tym rozważaniom. Postanowił spędzić tu noc. Ruszył pomiędzy zdewastowane ściany, w poszukiwaniu drewna na opał. Słońce już prawie całkiem ustąpiło miejsca księżycowi, gdy biały rycerz usiadł pomiędzy dwoma dość dobrze zachowanymi murami i rozpalił ogień. Płomyki wesoło skakały po wysuszonych gałązkach, a Samuel rozkoszował się bijącym od nich ciepłem i blaskiem oświetlającym pobliskie krzewy. Wspominał zakon Sprawiedliwego, który wyszkolił go we wszystkich niezbędnych umiejętnościach, potrzebnych wojownikowi Boga. Oczyma wyobraźni widział niewyraźną twarz ojca Grzegorza, przed którym składał świętą przysięgę, a gdy wrócił pamięcią do chwili jego straszliwej śmierci, łzy spłynęły mu po policzkach. Otarł je i wsłuchał się w odgłosy puszczy. Słyszał pohukiwanie ogromnej sowy wypatrującej nieostrożnych gryzoni, szum skrzydeł latających pomiędzy gałęziami nietoperzy, oraz szelest powodowany przez buszujące w suchej ściółce jeże. Lekki wietrzyk sprawiał, że ogień falował delikatnie, a cień rzucany pod no