Dyniak
– Jak można wywalać gnój w klapkach? – pytam tego wieśniaka.
Nie odpowiada, szczerzy się tylko i robi wykrok, a bosa stopa tkwiąca w piankowym damskim klapku wciska się w łajno. Maciek nadziewa na widły kolejną porcję gówna, a ja mówię:
– Matka cię nie zabije, że wziąłeś jej klapki?
Rozmiar 38, a w nich brudne grube giry w rozmiarze 45.
– Nie mieszczą ci się pięty, stoisz na gównie – dodaję.
– Ona już ich dawno nie nosi.
Patrzę, jak ładuje taczkę. Trafiłem na jeden z nielicznych momentów w ciągu dnia, kiedy to ja gadam, a nie on.
– Nie boisz się, że jakiś syf ci wlezie? Wystarczy, że przyszczypniesz skórę przy obcinaniu pazurów i już ci to gówno biedy narobi – mówię.
Nie wspominam o walorach estetycznych, nie ma sensu.
– Yyy hy, hy, nie narobi mi. Obcinam tylko wtedy jak już wystaje.
– Ja pierdzielę, raczej jak zawija do podłogi.
– No co? Zawsze tak gnój wywalam, co se będę nogi w gumiakach parzył, jak jest ciepło?
– No tak.
– Jedziesz. – Uklepuje widłami kupę.
Chwytam rączki, prostuję się i wyjeżdżam ze stajni taczką pełną gówna. Na dróżce z betonowych kafli nabieram rozpędu i wjeżdżam na deskę, w górę na szczyt wzgórza z łajna. Wywalam taczkę na prawe zbocze.
Prostuję się, muszę odsapnąć. Piękny wiosenny dzień. Słońce grzeje, ptaki pitolą, jaskółki śmigają. Wiatr szumi na szczycie prawdziwego wzgórza za mną, a nad lasem pojawia się co jakiś czas drapieżny ptak. Teściu mówi, że dwa orły mają niedaleko gniazdo.
I cisza, miasta brak. I dobrze.
Głęboki wdech, rączki w dłoń i śmigam po kolejną porcję gówna.
Dyniaka chyba zmęczyło moje gadanie, bo teraz nie zamyka mu się jadaczka. Opowiada jakieś pierdoły o ludziach, których nie znam, poruszając nieistotne wątki nie mające ze sobą związku. Naparza jadaczką, jak karabinem, bo ma dużo słów do wypowiedzenia.
Kiedy podstawiam taczkę do ładowania i stajemy naprzeciw siebie, mam możliwość wtrącić słowo:
– Musisz się nagadać, a akcja idzie wolno.
– Co?
Staram się mówić wyraźnie.
– Mniej słów, to szybciej ci pójdzie opowieść. Mów tylko to, co jest ważne w historii. Olej to, co dokoła.
– Co?
Patrzę chwilę w ten poczciwy, zgrzany ryj. Faktycznie ma ten łeb okrągły jak dynia. Proste blond włosy wyglądają jak liście albo szypułka, czy co tam ma dynia.
– Jak tak z tobą poprzebywam, to widzę, ile ty masz wspólnego ze swoją siostrą.
– Z Magdą? – pyta.
– Nie, z Iwoną. Która jest moją żoną?
– Hy, hy, Magda.
Jadę z gównem.
Wracam i parkuję. Ja jeżdżę, on ładuje. Uważam, że wożenie jest lżejsze od ładowania, mimo że gówno na taczce sięga mi do wysokości sutków i trochę waży. Oczywiście też śmierdzi i paruje.
Nie ma to jak świeże wiejskie powietrze.
Na moje oko trzeba ze stu taczek, żeby wywalić gówno do zera z dwóch klatek, które mamy zrobić.
Przynajmniej raz w miesiącu spędzam tak sobotę u teściów. Lubię nawet. Fajnie wyrwać się z codziennego kołowrotka do zupełnie innej rzeczywistości. Ale na maksymalnie trzy godziny. Każda kolejna to narastające zmęczenie i żal uciekającej soboty. A teraz siedzimy tu cały czas przez koronawirusa i codziennie jestem w stajni, rąbię drewno albo robię coś innego. Ciężkie życie.
Parkuję pustą taczką i znów patrzę na jego stopy.
– Giry masz jak hobbit – mówię.