Widok Miasta [Fragment 1]
Do doliny nie prowadziła żadna droga ani trakt. Zmuszony , zacząłem zsuwać się łagodnym, kamienistym stokiem w dół, w kierunku Miasta. Pomimo jego łagodności droga była męcząca i zajęła mi trochę czasu (do tego dźwigałem ciężki podróżny worek); byłem też zmęczony długą podróżą.
Pierwsze, co odczułem, wkraczając w granicę Miasta - to dziwność. Uczucie to towarzyszyło mi nieprzerwanie przez wszystkie tam spędzone dni. Dziwne było tam wszystko: budynki, ludzie i ulicę, i – nadużywając tego określenia - dziwność ta była wszechobecna, wręcz namacalna. I wyczułem jeszcze lekki zapach bzu, chociaż zdawałem sobie sprawę, że nie kwitnie jesienią, on także towarzyszył mi bezustannie, siedział w mojej głowie.
Długo błądziłem wśród tego zapachu bzu brukowanymi, wciąż lekko zamglonymi, ulicami z zapalonymi jeszcze przed zapadnięciem ciemności latarniami, nie mijając nikogo po drodze w tym bezludnym na pierwszy rzut oka Mieście, nim dotarłem do Gospody.
Nie pamiętam dzisiaj jej nazwy – jest nieważna. O jej wyjątkowości zadecydowało coś innego, coś nim przestąpiłem jej próg, nawet nie potrafiłbym sobie wyobrazić. Bo, czy można wyobrazić sobie błękit nieba, nim się go ujrzy? czy można wyobrazić sobie szum morza, nim się go usłyszy? wreszcie, czy można wyobrazić sobie smak wody, nim się jej spróbuje? Ale nie uprzedzajmy tego, co może być tajemnicą jednej tylko lub co najwyżej dwu osób. Tajemnicą przekazywaną z ust do ust, szeptem, w letni, ciepły wieczór pod konarami drzewa obsypanego świeżością zieleniących się liści, w poświacie pełnego lub prawie pełnego księżyca, z cichym odgłosem wiatru chłodzącego skwar tak niedawnego popołudnia, w świecie nieszczęść i łez przerywanego takimi właśnie chwilami… Zostawmy to teraz.
Stanąłem przed masywnymi, dębowymi drzwiami. Pchnąłem je z trudem: skrzypnięcie, powiew ciepła – otwarły się. Czułem, ze wchodzę w baśniowy, ale i też niebezpieczny świat.
Zatrzymałem się w progu i zajrzałem do środka.
Już wkraczając po raz pierwszy w półmroczne wnętrze Gospody, słabo oświetlane blaskiem, umocowanych na ścianach, kilku pochodni, wiedziałem, że coś się tam wydarzy (lecz któż w to uwierzy?). Było to uczucie irracjonalne, ale niezwykle silne. W kominku, po prawej stronie, przygasał właśnie ogień. Przy dębowych stołach i na dębowych ławach siedziało kilku mężczyzn. Twarze mieli zarośnięte, ponure, spojrzenia przenikające do szpiku kości – dzikie. Na chwilę wszystkie pary oczu zwróciły się w moją stronę, cicho poszeptywano. Poczułem dreszcz niepokoju.