"Veronica" [tytuł roboczy] PROLOG
- Jak ze sobą? – zdezorientowany Bryan patrzył to na młodziutką brunetkę, to na nieznajomą.
- Doskonale wiem, że nie jesteś normalny, ale jeśli zaczynasz mieć zwidy… No staruszku, czas ograniczyć dragi…
- Co wyście się zmówiły?! – nieznajoma przemaszerowała przed Bryanem, potem przed jego młodszą kuzynką Megan i rozsiadła się na blacie szklanej ławy.
- Jeśli nie widzi ci się leczenie w domu wariatów to radzę się nie odzywać… - uśmiechnęła się tryumfalnie.
- Czyli że jednak w końcu przejmę twój pokój? Wybierasz się na dłuższy wyjazd do wariatkowa?
- Ale… - nieznajoma pokręciła głową dając Bryanowi z nać, że kontynuowanie rozmowy na ten temat może go tylko pogrążyć – Co ty tu w ogóle gówniaro robisz? Czego ode mnie chcesz? – warknął na Megan.
- Idę do koleżanki. Wrócę późno.
- A idź w cholerę. Sądzisz, że będę tęsknił? – Bryan machnął ręką dając kuzynce znać, ze nie jest mile widziana. Ta wycofała się, ale zanim zamknęła drzwi rzuciła:
- Bryan… To się leczy…
- Spieprzaj! – w stronę Megan poszybowała duża, czerwona poduszka. Młoda zdążyła jednak zamknąć drzwi i uniknąć uderzenia.
Bryan spojrzał na nieznajomą. Śmiała się w najlepsze. Śmiała się z niego. Jak taka gówniara mogła się z niego śmiać?
- Z czego zacieszasz, co? - dziewczyna parsknęła jeszcze większym śmiechem. Jak mogła się nie śmiać, widząc go takiego zdezorientowanego?
- Co się tak stresujesz jak pchła w dniu kąpieli? – tuż obok niej leżał srebrny, metalowy długopis. Próbowała go chwycić, ale jej palce przenikały prze niego. Próbowała kolejny raz. I kolejny. I jeszcze… Z tym samym efektem.
- Dlaczego mogę siedzieć na stole, a nie mogę chwycić głupiego długopisu…? – mówiła do siebie.
- Co się tu dzieje, co? – nawet nie spostrzegła, kiedy Bryan wstał i stanął tuż nad nią – Chcesz zrobić ze mnie idiotę?
- A naprawdę muszę? – przez jej umysł przeleciała myśl, że przez całym tym zajściem musiała być naprawdę niezłą jędzą. Strasznie bawiło ją takie naśmiewanie się z niczego nieświadomego blondyna.
Leniwie podniosła się i kolejny raz przemaszerowała przed nim. Chciał ją chwycić za rękę i zatrzymać, ale przeliczył się. On poczuł dziwny chłód, ona przyjemne mrowienie gdy jego dłoń przenikała przez nią. Zupełnie tak samo, jak ten samochód na ulicy.
- Nie robię z ciebie idioty – powiedziała o wiele już jednak poważniej. Cała ty sytuacja, pomimo pewnej dozy humoru, jednak bardziej ją przerażała niż bawiła.
- Co ty odpieprzasz, co? Kim ty jesteś?
- A bo ja wiem? – wzruszyła ramionami. Gdy podeszła do lustra znów nie zobaczyła swojego odbicia. Nic się nie zmieniło – Mnie po prostu nie ma…
- Jak to: NIE MA?! – Bryan stanął tuż za nią. Niczego nie rozumiał. Przecież widział ją. Stała przed nim. Dlaczego wiec nie było jej odbicia? – Ja pierdole… Więcej nic z nimi nie palę, nie piję i się z nimi nie spotykam… Co oni mi tam wsypali?! Ciebie tu nie ma! Znikaj! Już!
Bryan rzucił się na łóżko, naciągnął kołdrę i dla pewności przykrył głowę ogromną, puchową poduszka.
Gdy Bryan otworzył oczy dookoła nadal było ciemno. Pierwsza myśl – ciągle jest noc. Jednak promienie światła przebijały się pomiędzy kołdrą, a prześcieradłem. A więc był dzień… Leniwie wyczołgał się spod kołdry i wtulił w poduszkę.
- Musze skończyć pić – roześmiał się – Duchy… Bo jeszcze w to uwierzę…
Słońce świeciło mu mocno w twarz. Leniwie przeniósł wzrok na zegarek. Przespał ponad szesnaście godzin. Przypomniał sobie nieznajomą. Nie była w jego typie. Średniego wzrostu, zwyczajne, brązowe włosy, lekko przy kości. Na oko jakieś szesnaście lat. Nie był nałogowym alkoholikiem, z zasady nie brał narkotyków… Dlaczego więc miał przywodzenia? No i dlaczego akurat ona? Mała, wkurzająca gówniara!